PRZYPADEK M. GIEDZ, CZYLI JAK FUNKCJONUJĄ PiS-OWSKIE MENDY MEDIALNE
Już samo jej zdjęcie (patrz wyżej) nasuwa jednoznaczne skojarzenia. Charakterystyczna księżycowa maska – okrągła i płaska – przypomina jako żywo historyczny opis Chazarów dokonany przez Słowian, którzy w drugiej połowie X wieku pod przewodnictwem Światosława I, księcia Rusi Kijowskiej (942 – 972 po Chrystusie) uczestniczyli w zwycięskich wyprawach wojennych na „Wielkiego Żydowina” panującego m.in. na Krymie. Swoich wrogów – dzisiaj nazywanych żydochazarami – opisywali oni jako wojów „nikczemnego wzrostu, o licach na podobieństwo tarcz obciągniętych ludzką skórą”. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do mojego tekstu sprzed dokładnie dziesięciu laty, patrz „METRYKA KOCZOWNIKA”.
Bohaterce powyższego zdjęcia statusu żydochazara nie przypiszę, choćby z powodu odmiennej płci lecz gdyby wziąć pod uwagę jej metody działania, wówczas takiej samej pewności już bym nie wykazał. Nazywa się Maria Giedz i uchodzi – to ważne – za dziennikarkę. Od prawie pięciu lat obserwuje i relacjonuje procesy, jakie wytoczyłem PiS-owskim oszczercom pod przewodnictwem niejakiej Joanny Strzemiecznej-Rozen, dyrektor gdańskiego ośrodka TVP, którzy podjęli tyleż zmasowaną, co nieudaną próbę wyeliminowania mnie z niezależnej działalności dziennikarskiej, wystarczająco dobrze udokumentowanej zawartością niniejszego portalu. Dodam, że inicjatorka powyższej akcji przegrała z proces cywilny o zniesławienie (prawomocny wyrok Sądu Okręgowego w Gdańsku), a na ostateczne rozstrzygnięcie czeka jeszcze – wytoczony jej z tego samego powodu – proces karny.
Do kiepeły M. Giedz te informacje jakby nie dotarły. Brnie w swoim zacietrzewieniu tak konsekwentnie, jakby została zadaniowana przez jakiegoś PiS-owskiego kundla o pozycji znacznie wyższej od J. Strzemiecznej-Rozen. Domyślam się powodów. Portal PolskaWolna.pl – póki co – odpiera liczne ataki hakerskie, a od internetowego, żydochazarskiego chłamu w rodzaju „pejsbuka” oraz jemu podobnych nie zależy zupełnie. To boli, zwłaszcza sowieciarzy nie nawykłych do publicznego demaskowania ich tępoty, złodziejstwa i genetycznej nienawiści do Polaków. Ba, nawet wiem których z publikacji na tym portalu nienawidzą szczególnie. Aby nie być gołosłownym podaję parę przykładów:
„CEL UŚWIĘCA TRUPY” (2010) – o katastrofie smoleńskiej bez wykluczania wersji „zamachowej” lecz z zupełnie innymi inspiratorami i realizatorami,
„TELEWIZYJNY KURS KURSZCZYZNY” (2017) – o kulisach funkcjonowania telewizji zwanej publiczną i pracujących w niej politrukach udających dziennikarzy,
„WARTO BYĆ POLAKIEM, CZYLI PATRIOTYZM PO ŻYDOCHAZARSKU” (2020) – o PiS-owskich geszefciarzach, wycierających sobie gębę Polską i polskością, aby przykryć swoje prawdziwe intencje w realizowaniu – za sowite profity – antypolskich celów internacjonalistycznego kahału,
„SOLIDARNI UTRWALACZE ŻYDOKOMUNY” (2020) – o prawdziwej, agenturalnej roli tzw. opozycji demokratycznej w przekształcaniu III/IV RP w państwo, którego skrócona nazwa powinna być odczytywana nie jako Rzeczpospolita Polska lecz Republika Przybłędów.
„AGENTURA SPECJALNEJ TROSKI, CZYLI CO L. WAŁĘSA UCZYNIĆ POWINIEN„ (2021) – o instrumentalnym traktowaniu IPN jako narzędzia do uświęcania swoich i oczerniania przeciwników.
Nie sądzę też, aby sympatyków wśród kaczej łże-prawicy przysporzyło mi uzupełnienie powyższego wykazu o moją najnowszą książkę pt. „OSTATNIA >LASKA< GEREMKA” (2022), będącą zbiorem felietonów demaskujących POPiS-owy układ solidarnie rozszarpujący Polskę między jej śmiertelnych wrogów (od żydokomuny prusko-ruskiej po amerykańsko-izraelską).
Mogę tylko wyrazić żal, że muszę tracić cenny czas na opędzanie się od takiego indywiduum jak M. Giedz. PiS-owscy sowieciarze mogliby wyznaczyć do tej roli kogoś bardziej rozgarniętego. Z drugiej jednak strony casus mojej – pożal się Boże – „prześladowczyni” pozwala lepiej zrozumieć strukturę i sposób działania POPiS-owej machiny propagandowej w realiach III/IV RP (skrót od Republiki Przybłędów ciągle aktualny). Postaram się rozpracować ją metodycznie, po reportersku.
Zacznijmy od instytucji, w imieniu której M. Giedz dopuszczana jest do rozpraw sądowych z moim udziałem. Piszę – instytucji, a nie redakcji bowiem chodzi o Centrum Monitoringu Wolności Prasy . Piękna nazwa lecz – niestety – niepełna, ponieważ należy dopisać do niej jeszcze skrót SDP od Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, a to czyni „Centrum” przybudówką organizacji ściśle podporządkowanej jednie słusznej partii przewodniej, czyli PiS.
Jak łatwo domyślić się, ma to swoje odzwierciedlenie w doborze kadrowym zarówno CMWP, jak i SDP. Szefową pierwszego jest Jolanta Hajdasz (na zdjęciu powyżej), doktor w zakresie „nauki o polityce”, a więc sowieckiej jak najbardziej. Pani ta znana jest także z ponadprzeciętnej aktywności w Akademickim Klubie Obywatelskim imienia – uwaga! – Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu. Tenże klub jako nadrzędny cel swojego działania stawia „kształtowanie i propagowanie postaw i działań upowszechniających nowoczesny polski patriotyzm, który łączy pamięć o dokonaniach i tradycjach minionych pokoleń Polaków z działaniami na rzecz rozwoju współczesnej Polski i przyszłych pokoleń”.
Zastanawiam się, w którym momencie mniej cwany z bliźniaków działał na rzecz rozwoju współczesnej Polski i przyszłych pokoleń. Wtedy, gdy wbrew ewidentnemu ostrzeżeniu niebios (złamane pióro) podpisywał tzw. Traktat Lizboński pozbawiający nas resztek suwerenności? A może wtedy, gdy wstrzymując ekshumację w Jedwabnym uruchomił trwającą do dzisiaj lawinę antypolskich oszczerstw i niebotycznych żądań finansowych (vide: ustawka 447) ze strony żydowskiej międzynarodówki? Można by jeszcze dorzucić do tych pytań kwestię sprowadzenia do Polski żydowskiej loży B’nai B’rith, skuteczne działania w celu usunięcia abp. Stanisława Wielgusa z urzędu metropolity warszawskiego, odpalenie chanukowych świec w Pałacu Prezydenckim itd., itp.
Pozostaje faktem, że w oczach PiS-owskich kacyków J. Hajdasz ma mocne papiery na „monitorowanie wolności prasy”. Zwłaszcza, że w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich też nie jest osobą z drugiego planu, o czym świadczą funkcje wiceprzewodniczącej zarządu głównego oraz szefowej oddziału wielkopolskiego tej organizacji.
Pozycji Krzysztofa Skowrońskiego (na zdjęciu powyżej) jednak nie dorówna. Tenże jest bowiem prezesem Zarządu Głównego SDP i to nieprzerwanie od 2011 roku. Choć filozof z wykształcenia, umie twardo stąpać po ziemi i wie, gdzie leżą konfitury. Już w drugim roku swojej prezesury poprowadził… dwie partyjne konferencje Prawa i Sprawiedliwości. Oburzenia nie kryli nawet członkowie SDP. Kilkudziesięciu z nich wezwało prezesa do ustąpienia z funkcji. Ten zapewne uznał, że „psy szczekają, karawana jedzie dalej”. Poniekąd słusznie – nieco ponad pół roku później założone i prowadzone przez niego Radio Wnet otrzymało od PiS dotację w wysokości 140 tys. zł… I w niczym nie przeszkodziło to K. Skowrońskiemu w wygrywaniu kolejnych wyborów w latach 2014, 2017 i 2021. Więcej, w 2016 roku wkrótce po objęciu prezesury TVP przez Jacka Kurskiego, tenże dowartościował prezesa SDP dwoma programami – autorskim pod nazwą „24 minuty” oraz prowadzonym przemiennie programem publicystycznym pod wezwaniem „O co chodzi?”. Odpowiadamy bez ponaglania: „O kasę, Misiu/Krzysiu, o kasę”.
W takich oto realiach „dziennikarskich” funkcjonuje wspomniana na wstępie Maria Giedz. Historyk sztuki po Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie dosyć szybko przekierowała swoje zainteresowania z katolicyzmu na prawosławie – kontrolowane i sterowane przez komunistyczną bezpiekę zarówno w Rosji (wcześniej w ZSRR) jak i na Ukrainie oraz Białorusi. Efektem tych preferencji była m.in. jej debiutancka książka pt. „Grabarka, Sanktuarium Kościoła prawosławnego”. W podobnym, ekumenicznym (czytaj: antykatolickim) kontekście odbierać należy pracę M. Giedz w wydawnictwach Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego, istniejącego w latach 1957-89 i pozostającego pod wpływami zarówno Służby Bezpieczeństwa PRL, jak i prawosławnych schizmatyków oraz protestanckich heretyków.
W swoim „dossier” Giedz chwali się odbyciem kilkumiesięcznego „stażu dziennikarskiego” w trzech amerykańskich tytułach na czele z „The Washington Post” oraz licznymi podróżami zagranicznymi, rozpoczętymi jeszcze w czasach PRL pod rządami duetu Jaruzelski – Kiszczak. Była także korespondentem w rejonach objętych działaniami wojennymi (Irak, Bałkany, Syria). To ciekawe wątki, lecz zwłaszcza ten pierwszy wart jest szerszego rozwinięcia.
Tak się bowiem dziwnie składa, że „The Washington Post” to czołowy organ żydokomuny amerykańskiej, adresowany zarówno do talmudystów, jak i łatwowiernych gojów. Coś w rodzaju michnikowo-szechterowskiej „Gazety Wyborczej” tylko na zdecydowanie większą skalę i ze zdecydowanie większą siłą opiniotwórczego rażenia. Na świecie znany jest głównie z ujawnienia tzw. „Afery Watergate” z 1972 roku przez Boba Woodwarda oraz Carla Bernsteina (obaj koszernego pochodzenia), dzięki czemu „The Washington Post” został nagrodzony prestiżową nagrodą Pulitzera. Trzeba było aż 33 lat, aby zdemaskować ten żydowski przekręt. Okazało się, że Woodward i Bernstein byli tylko dyspozycyjnymi pismakami, którzy dostali zlecenie na rozpowszechnienie informacji przekazanych przez tzw. głębokie gardło – oczywiście z gudłajskim rodowodem – ulokowane w ścisłym kierownictwie CIA.
A jaki był cel tej hucpy? Odpowiedź jest prosta – usunięcie z fotelu prezydenta USA Richarda Nixona, który nie pozwalał prowadzić się na pasku przez żydowskie lobby. Ta akcja zakończyła się pełnym sukcesem, przy czym warto podkreślić, iż pretekstem do jej wszczęcia była tylko… próba zainstalowania podsłuchu w siedzibie Partii Demokratycznej, oczywiście bez jakiegokolwiek udziału czy choćby inspiracji ze strony Nixona. Proszę teraz zestawić ten fakt z niedawną aferą Pegasus, w której sPiS-kowcy podsłuchiwali PO-paprańców i ich sympatyków nawet w sypialniach i toaletach. Zaprawdę, badaczom z Citizen Lab, instytucji działającej przy Uniwersytecie w Toronto (Kanada), którzy ujawnili tę aferę należy się coś znacznie więcej nie tylko nagroda Pulitzera. Ot choćby żydowski medal „Sprawiedliwym wśród narodów świata”. Zwłaszcza, że ten szpiegowski system został opracowany w Izraelu…
Powyższy, obszerny wywód dotyczący pozycji i metod działania „The Washington Post” ma na celu uświadomić faktyczną, instruktażową rolę tej gazety dla zapraszanych „stażystów”, najczęściej z żydochazarskim rodowodem. Tym bardziej, że zarówno przed jak i po M. Giedz tę drogę przeszło wielu polskojęzycznych politruków mieniących się dziennikarzami.
Absolwentka Akademii Teologii Katolickiej bardzo dobrze odrobiła żydowskie kursy za oceanem. Wie, jak manipulować faktami, aby jej dysponenci byli zadowoleni. Ba, nawet gdy napisze coś od siebie to również z należytą ostrożnością. Przypadkowo natrafiłem na tekst M. Giedz o „Dzienniku Bałtyckim” pod rządami niemieckiego wydawcy. Ostry, krytyczny, pryncypalnie oceniający postępowanie kolejnych redaktorów naczelnych wysługujących się swoim przełożonym. Niestety, na tej liście zabrakło np. Janusza Wikowskiego robiącego za medialnego folksdojcza w latach 2000 – 2002. Pod jego przewodem proniemiecka narracja na łamach „DB” nie osłabła nawet na jotę. Dlaczegóż więc Giedz oszczędziła akurat tego redaktora naczelnego? Odpowiedź jest prosta: ponieważ Wikowski to prezes oddziału gdańskiego SDP, a ponadto szef Głównej Komisji Rewizyjnej tego stowarzyszenia, skutecznie osłaniający wspomnianego wcześniej K. Skowrońskiego przed – dodajmy – uzasadnioną krytyką delegatów na kolejne walne zebrania sprawozdawczo-wyborcze. Giedz ma zatem świadomość, że w wypadku rzucenia choćby drobnego cienia na świetlaną przeszłość Wikowskiego, szybko zostałaby uświadomiona skąd jej nogi wyrastają. Lepiej zatem zeszmacić się wyłączeniem wpływowego kolegi z jakiejkolwiek krytyki i z tym większą siłą odreagować przy realizacji zlecenia na skompromitowanie dziennikarza spoza PiS-owskiego układu, w dodatku demaskującego ów układ z bezkompromisowością, o której M. Giedz nie ma odwagi nawet pomyśleć.
W swoich publikacjach historyczka sztuki po ATK konsekwentnie insynuuje mi współpracę z SB, opierając się wyłącznie na książce Daniela Wicentego „Weryfikacja gdańskich dziennikarzy w stanie wojennym”, wydanej przez gdański IPN w Gdańsku w 2015 roku. Mógłbym krótko skwitować bezpodstawne manipulacje tego, niestety dobrze opłacanego, durnia z dyplomem socjologa (patrz tekst: „ŻYCIORYS NA MIARE SZYTY, CZYLI CO MOŻE FUNKCJONARIUSZ IPN...”) odwołaniem się do prawomocnej decyzji Prezesa IPN, która nie tylko zaprzecza mojej współpracy w jakiejkolwiek formie ale także daje mi prawo do ubiegania się o status osoby represjonowanej ze względów politycznych.
Jeśli tego nie robię to tylko dla wykorzystania wyjątkowej okazji do wykazania, jakimi metodami i z wykorzystaniem jakiego poziomu intelektualnego, PiS-owskie mendy medialne realizują zlecone im zadania.
Otóż, jakkolwiek trudno w to uwierzyć, M. Giedz formalnie jest dziennikarką i jako taka ma zagwarantowany dostęp do materiałów IPN, mojej teczki nie wyłączając. W dodatku, zapoznanie się z jej zawartością nie wymaga nawet wyjazdu poza Gdańsk. Gdyby stażystka żydochazarskiego organu prasowego zza oceanu raczyła do tej teczki zajrzeć wówczas przekonałaby się, że nie ma w niej nic, co dawałoby jakiejkolwiek podstawy nawet do podejrzeń o moją współpracę. Konkretnie: nie ma zobowiązania do tejże współpracy, nie ma raportów zarówno pisanych przeze mnie jak i sporządzonych przez oficera SB, nie ma pokwitowań odbioru pieniędzy czy rachunków za konsumpcję w kawiarni. A właśnie tego rodzaju dokumenty znalazły się w teczce TW „Bolka” czyli Lecha Wałęsy, mającego jako prezydent III RP po stokroć większe i – dodajmy – realnie podjęte możliwości usunięcia kompromitujących materiałów.
Co natomiast w mojej teczce jest? Po pierwsze – dokonany bez mojej wiedzy wpis do rejestru tzw. KTW, czyli kandydatów na tajnych współpracowników, ordynarnie – poprzez skreślenie litery „K” – przerobiony na TW, czyli tajnego współpracownika. Po drugie – informacja o odmowie współpracy, dokonana również bez mojej wiedzy lecz potwierdzająca fakt dobrze odnotowany także w mojej pamięci. Podkreślmy, jest to informacja o odmowie współpracy, a nie np. o odmowie dalszej współpracy, czy odmowie kontynuowania współpracy. Na potwierdzenie załączam fotokopię tego dokumentu.
Jego oczywistą bezdyskusyjność jednoznacznie potwierdził zespół ekspertów z IPN, co skutkowało wspomnianą wcześniej prawomocną decyzją prezesa tej organizacji. Dlaczego zatem podobnej i oczywistej interpretacji nie dokonał doktor socjologii Daniel Wicenty z gdańskiego oddziału IPN? Bardziej stawiam w tym wypadku na jego wtórny analfabetyzm, choć nie wykluczam odgórnej inspiracji. Z zapisu na poniższym dokumencie o treści: „Akta archiwalne Wydział „C” WUSW Gdańsk nr I 26134 zmikrofilmowano i zniszczono w roku 1990” przeciętnie rozgarnięty czytelnik wywnioskuje jednoznacznie, że akta najpierw utrwalono na mikrofilmach, a następnie zniszczono. Przekonuje o tym również fakt ich istnienia i dostępności zarówno w dniu 9 czerwca 2017 roku (patrz poniżej: ukośny wpis z personaliami archiwisty IPN), jak i obecnie.
Z oczywistych względów dla M. Giedz oraz pozostałych proPiS-owskich dziennikarzy-szmaciarzy biorących udział w starannie przygotowanym i zrealizowanym linczu medialnym na mojej osobie bardziej przydatna okazała się wersja spreparowana przez dyplomowanego nieuka z IPN. Wystarczy wspomnieć, iż żaden z nich nie raczył osobiście i bezpośrednio zapoznać się z zawartością mojej teczki. Oprócz bohaterki niniejszej publikacji i wspomnianego wcześniej Janusza Wikowskiego uważam za wskazane wymienić takich oszczerców jak: Joanna Strzemieczna-Rozen, Agata Mielczarek, Marek Formela, Krzysztof Załuski, Piotr Filipczyk, Hanna Kordalska-Rosiek, Anna Pietraszek, Andrzej Skworz i Anna Dąbrowska.
Z niektórymi z nich spotykałem się bądź spotykam nadal w sądzie. Ich uniki, przytaczane argumenty i prymitywne działania obstrukcyjne przyprawiają o odruchy wymiotne. To sprawia, że pozostałych zamierzam oszczędzić. Szkoda zdrowia i czasu. M. Giedz też może liczyć na moją wyrozumiałość. Powód? Najmocniejszego argumentu w tej kwestii użył mój znajomy, odwołując się do staropolskiego porzekadła: „Nie ruszaj gówna, bo śmierdzi”.
Henryk Jezierski
(04.01.2022)
Zdjęcia:
Autor, domeny publiczne