SOLIDARNI UTRWALACZE ŻYDOKOMUNY
Od blisko dwóch lat – dokładnie od 11 maja 2019 roku – jestem w posiadaniu prawomocnej decyzji Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, która po pierwsze – stwierdza, że nigdy nie byłem współpracownikiem, pracownikiem, funkcjonariuszem lub żołnierzem organów bezpieczeństwa PRL, po drugie – daje mi prawo ubiegania się o status działacza opozycji antykomunistycznej lub osoby represjonowanej z powodów politycznych.

Przez lata całe nie chciałem podejmować tego tematu. Nikt nie mógł wiedzieć lepiej ode mnie, jak postępowałem w czasach PRL, a i sam status reportera interwencyjnego publikującego w wysokonakładowych tytułach sprawiał, że opisywanie szykan oraz nacisków, jakich doświadczałem ze strony partyjnych kacyków, czy ówczesnej bezpieki zakrawałoby na śmieszność. To tak, jakby być krawcową i uskarżać się na pokłute palce lub robić za rybaka morskiego i dziwić się, że reumatyzm wykręca stawy na długo przed emeryturą.
Niestety, zapomniałem że swoją dziennikarską niezależnością, wzmocnioną dostępem do własnych tytułów mogę przeszkadzać innym. Zwłaszcza tym, którzy chce bezkarnie okradać Polskę i Polaków, a tzw. opozycji i związanych z nią mediów nie obawiają się bowiem tutaj od 30 lat obowiązuje ta sama zasada: „Wy nie ruszacie naszych, my nie ruszamy waszych”.
Szeroko zakrojona akcja ruszyła na początku 2017 roku. Można powiedzieć – z przytupem mocnym, bo telewizyjnym, wzmocnionym przez kilkadziesiąt innych mediów. Przekaz był prosty: Henryk Jezierski to były współpracownik SB, niegodny bycia dziennikarzem, a tym bardziej osobą oceniającą pracę polskich mediów narodowych. Za „dowody” posłużyły odpowiednio spreparowane reprodukcje z akt IPN. Koordynatorką całej akcji była niejaka Joanna Strzemieczna-Rozen, dyrektor TVP3 Gdańsk. Motywy jej działania w znaczącym stopniu wyjaśnia publikacja pt. „Telewizyjny kurs kurszczyzny”.
Sęk w tym, że swołocz sowiecka spod znaku PiS i jej sowicie wynagradzani – także intratnymi stanowiskami – kundle najwyraźniej zapomnieli, z kim mają do czynienia. Akurat tak się złożyło, że dysponowałem kompletem moich akt, potwierdzonym przez archiwistów IPN. Nie dało się zatem niczego dorzucić, przerobić, zafałszować. Np. zobowiązania do współpracy, raportów czy pokwitowań odbieranych wynagrodzeń. W teczce było zero czyli nic. Wyjątek lecz jakże wymowny to jeden krótki wpis „Odmowa współpracy”. Nie „Odmowa dalszej współpracy”, czy „Odmowa kontynuowania współpracy” lecz najzwyczajniejsza „Odmowa współpracy”. Być może dla współczesnej agentury sowieckiej – tej tajnej i tej jawnej – ten rodzaj odwagi wobec wszechwładnej wówczas bezpieki jest czymś niezrozumiałym ale to już nie mój problem.
Decyzja IPN musiała być zatem jedna i taką właśnie otrzymałem. PiS-owska prowokacja spaliła na panewce lecz proszę nie sądzić, że mnie to usatysfakcjonowało. Nie po to w gdańskim „Domu Prasy” określano mnie brzydką ksywką „buldoga”, abym „zwolnił szczęki” i zaniechał dogłębnego poznania kulisów oraz sprawców całego, starannie zaplanowanego linczu na mojej osobie. Już teraz mogę powiedzieć, że plon jest wielki, a własna wiedza o antypolskiej agenturze w środowiskach medialnych wzbogacona nad wyraz.
O status „działacza opozycji antykomunistycznej” ubiegał się jednak nie będę, choć to ponoć okazja na dodatkowe profity i medale. Są dwa powody tej decyzji.
Po pierwsze:
Antykomunistą jestem nadal, a i sama komuna nie skończyła się bynajmniej w czerwcu 1989 roku. Wprost przeciwnie. Od tego momentu rozpoczął się bowiem jej triumfalny masz przez wszystkie instytucje i środowiska polskie, Kościoła nie wyłączając.
Pod koniec lat 80-ych ubiegłego wieku też rządziła w Polsce żydokomuna lecz była to żydokomuna trefna z potężnymi wadami ustrojowymi. Trudno byłoby zakwalifikować nawet do quasi-komunistycznych kraj z ponad trzema milionami indywidualnych gospodarstw rolnych oraz ponad milionem prywatnych zakładów rzemieślniczych, sklepów i punktów usługowych.
Żydowska bezpieka i nomenklatura partyjna pamiętała też dobrze okoliczności towarzyszące powstaniu pierwszej „Solidarności” w sierpniu 1980 roku. Owszem, niby wszystko mieli pod kontrolą, o czym świadczą przewodnie role konfidentów w trzech kluczowych ośrodkach strajkowych, gdzie później podpisywano tzw. porozumienia (Gdańsk – Lech Wałęsa, Szczecin – Marian Jurczyk, Jastrzębie-Zdrój – Jarosław Sienkiewicz) ale skala wybuchu społecznego oraz nadzieje, jakie miliony Polaków wiązały z sierpniowymi przeobrażeniami zaskoczyły PZPR-owskich strategów.
Musieli sięgnąć po wsparcie swoich ideowych pobratymców po drugiej stronie barykady – Michników, Kuroniów, Geremków, Mazowieckich, jednym słowem – stalinowskich pomiotów odsuniętych nieco od władzy po marcu 1968 roku. Powiedzieć, że ta propozycja została przyjęta to powiedzieć mało, bowiem ona była zgłaszana także przez jej adresatów.
No i zaczęło się… Stan wojenny i starannie przygotowane przez żydowską agenturę listy proskrypcyjne tych spośród działaczy „Solidarności”, którzy wykazywali zbytnie przywiązanie do polskości i wolności oraz zbytnią nienawiść do komuny, ułatwiły bezpiece zadania „selekcyjne”. Aresztowania, pobicia, pozbawianie pracy, konfiskata majątku, rozbijanie rodzin. Dobrze, jeśli na końcu pozostawała propozycja nie odrzucenia, czyli paszport w jedną stronę…
Potem wystarczyło tylko stworzyć mit założycielski nowej, oczywiście lepszej „Solidarności”. Jakieś aresztowania, aby było co wpisać do CV, jakieś ganianie Lisa po kurnikach przez durnych ZOMO-wców, jakieś brawurowe „napady” na bank aby uratować pieniądze związkowe, jakieś przemykanie się dzielnego Borusewicza po Polsce z walizką pełną pieniędzy dla potrzebujących towarzyszy i przy zupełnej „niewiedzy” funkcjonariuszy SB… Nazbierało się materiału na setki książek i filmów o bohaterach „opozycji demokratycznej”.
Tak powstała nowa „Solidarność”. Zdziesiątkowana wprawdzie ale bolszewicko pewna. Z kluczowymi stanowiskami jeśli nie dla żydów, to przynajmniej dla uległych szabas-gojów. Można było przystąpić do negocjacji ze „znienawidzoną” władzą. Młodzież uczy się teraz w szkole na temat „Okrągłego Stołu”. O faktycznym przebiegu poprzedzających go ustaleniach w Magdalence ani słowa.
A szkoda, bowiem właśnie tam – przy suto zastawionym stole, w świetle żydowskich menor – nastąpiło cudowne przeistoczenie dobiegającej swojego kresu żydokomuny trefnej rodem z PRL w żydokomunę koszerną, już w realiach III RP, nazwaną od tego momentu demokracją i skutecznie wzmacnianą przez agenturę amerykańską oraz izraelską. To, co dla tzw. działaczy opozycji antykomunistycznej stanowiło zwieńczenie ich wieloletniej „walki” de facto stało się początkiem żydokomuny w jej najgorszym, koszernym wydaniu. Co przerażające, po traktacie akcesyjnym z UE bezpośrednią pieczę nad żydokomuną w Polsce przejęły Niemcy, konsekwentnie realizując model hitlerowskiego narodowego socjalizmu. Ułamki procenta zysków z gospodarczej i politycznej aneksji Polski wystarczają współczesnym spadkobiercom Hitlera do skutecznego niszczenia resztek narodowej tkanki Polaków – od propagowania sodomii do przekształcania kościołów katolickich w żydowskie synagogi.
Każdy, kto twierdzi – wzorem niejakiej Joanny Szczepkowskiej, użytecznej idiotki w zawodzie komediantka, że 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm, jest dokładnie takim samym idiotą lub – po prostu komunistycznym agentem. I taką właśnie rolę przypisuję tzw. działaczom opozycji komunistycznej, którzy okazali się zbyt tępi, aby nie zauważyć tego, co ostatecznie wywalczyli.
Proszę wybaczyć, ale wolę pozostać przy dotychczasowym statusie antykomunisty niż uzyskać jakiś papier, jakiś medal i jakieś judaszowe srebrniki za to, że antykomunistą byłem tylko do czerwca 1989 roku.
Po drugie:
O status „działacza opozycji antykomunistycznej” nie będę ubiegał się także dlatego, że musiałbym dołączyć do środowiska, którego wielu reprezentantów znam albo jako przewerbowanych byłych agentów i konfidentów bezpieki PRL, albo jako nie podlegających żadnemu ustawowemu sprawdzeniu agentów niemieckich, amerykańskich, żydowskich, rosyjskich bądź ukraińskich. Do tej charakterystyki dorzucić należałoby także niebagatelny wątek wyjątkowego, moralnego skurwysyństwa części beneficjentów ustawy o działaczach opozycji. Podbudowani medalami, odszkodowaniami i dodatkami do emerytur łażą po szkołach i okolicznościowych akademiach w glorii bohaterów skutecznej (vide: bełkot aktorki Szczepkowskiej) walki z komunizmem. Tymczasem wielu z nich to dzisiaj jego bezwzględni utrwalacze, nie wahający się użyć każdej metody, aby wyeliminować najmniejsze choćby zagrożenie dla „okrągłostołowego” geszeftu.
Miałem wątpliwą przyjemność poznać jednego z nich. „Docenta” – taką właśnie nosi ksywę – zarekomendowano mi w czasach, gdy kierowałem gdańskim oddziałem Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy. Rzeczywiście, biografię miał wzorcową. Były pracownik Radiowej Agencji Solidarność, powstałej we wrześniu 1980 roku przy Międzyzakładowym Komitecie Strajkowym w Gdańsku. Internowany w Strzebielinku od 14 grudnia 1981 do 29 kwietnia 1982 roku. Po wyjściu kolportował ulotki, co przypłacił zatrzymaniem i 48-godzinnym aresztem. Martyrologii wprawdzie w tym tyle, co kot napłakał (mniej więcej podobną wykazywało się wielu późniejszych konfidentów SB), ale w wypadku „Docenta” wystarczyło, aby zasłużyć na Krzyż Wolności i Solidarności. No i oczywiście, na status „działacza opozycji antykomunistycznej”.
Gdy dowiedział się, że jestem zainteresowany wykonaniem zestawu nagłaśniającego na potrzeby naszego stowarzyszenia, natychmiast wyraził gotowość pomocy. Dla obniżenia kosztów zaproponował kupno podzespołów w niemieckiej hurtowni. Miałem tylko wyłożyć kasę i podać swój adres do przesyłki.
Kasę wyłożyłem, adres podałem. Podzespoły, owszem przyszły lecz „Docent” już po pierwszej wizycie w moim domu jakby stracił zainteresowanie ich montażem. Podobno czegoś jeszcze brakowało, a on nie wie gdzie to zdobyć. Zacząłem nabierać podejrzeń, że nie pomoc w wykonaniu sprzętu była jego celem. Późniejsze, niezapowiedziane wizyty (niby przejazdem) te podejrzenia wzmocniły. Zrozumiałem ostatecznie z kim mam do czynienia, gdy zobaczyłem w gdańskim sądzie „Docenta” w towarzystwie byłego działacza PRON w stanie wojennym oraz prominentnego funkcjonariusza Stowarzyszenia „PAX”.
Mniej zorientowanym lub otumanionym przez obecnych „edukatorów” wyjaśniam, że „PAX” było sowiecką agenturą w środowiskach kościelnych osobiście nadzorowana przez żydowską sadystkę o personaliach Julia Bristigierowa, opisywaną przez ofiary stalinowskiego terroru jako „Krwawa Luna”. Przy okazji – spod jej skrzydeł (niektórzy mówią, że nawet spod jej kołdry) wyszedł „prawdziwy Polak” Tadeusz Mazowiecki, jeden z wysokich funkcjonariuszy „PAX”-u oraz autor wyjątkowego plugawego paszkwilu (patrz: „WTK” nr 5 z 27 września 1953 roku) na biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka, aresztowanego i torturowanego przez UB w 1953 roku. Dzisiaj ten żydowski przechrzta oraz sowiecki kolaborant robi za bohatera i premiera “pierwszego niekomunistycznego rządu” po 1989 roku.
Do rzeczy, czyli do „Docenta”. Ostatnio uaktywnił się jako propagator sowieciarzy zgromadzonych w PiS, podsyłając na mój adres newsletter Kacpra Płażyńskiego, syna Macieja znanego m.in. jako jeden z trzech założycieli Platformy Obywatelskiej (obok Andrzeja Olechowskiego i Donalda Tuska) oraz jako jeden z trzech grabarzy Stoczni Gdańskiej (obok Janusza Lewandowskiego i Wiesława Kaczmarka), za co został nagrodzony przez stoczniowych proletariuszy pochówkiem w gdańskiej Bazylice Mariackiej.
Maciej „Przerwa” Płażyński – taką właśnie ksywę zyskała ikona gdańskiej „Solidarności” w okresie sprawowania funkcji marszałka Sejmu RP. To hołd dla jego niewyobrażalnej lotności umysłu, każącej mu zarządzać przerwę w obradach, gdy miał problemy z właściwą interpretacją sejmowych procedur. A miał je wyjątkowo często. Syn zdaje się potwierdzać zasadność powiedzenia o jabłku, które pada niedaleko od jabłoni. Ale – co trzeba jasno podkreślić – w obronie sowieciarzy pozostających pod skrzydłami PiS – pozostaje niezwykle konsekwentny i zdeterminowany. Dał temu m.in. wyraz jeszcze jako przewodniczący klubu radnych PiS w gdańskiej Radzie Miasta stając murem w obronie wspomnianego wcześniej PAX-owca i PRON-owca.
Oczywiście, działalność „Docenta” to nie jedyny przykład umacniania żydokomuny przez koncesjonowanych „antykomunistów”. Ten fakt stwarza jednak wyjątkową szansę dla wszystkich Polaków, zwłaszcza polskiej młodzieży, która sądzi, że o nic już w Polsce walczyć nie trzeba, bo komuna upadła 31 lat temu. Nie upadła lecz wzmocniła się jak nigdy dotąd.
Henryk Jezierski
(06.11.2020)