INŻYNIERIA TYTULARNA
Gdybym miał wskazać branżę o największej dynamice wzrostu w ostatnich 35 latach, charakteryzujących III RP, wówczas odpowiedź brzmiałaby jednoznacznie: wielkoseryjne „kształcenie” osób z wyższym wykształceniem, zwłaszcza licencjatów i magistrów w sferze nauk społecznych, na czele z politologią, filozofią, socjologią, psychologią, historią, ekonomią, prawem itp. dziedzinami.
Pod względem liczby szkół wyższych jesteśmy niekwestionowaną potęgą europejską. Mamy ich aż 358, ustępując jedynie 84-milionowym Niemcom i 68-milionowej Wielkiej Brytanii (po 416 uczelni), akurat krajom nie dość, że znacznie większym to jednocześnie dysponującym własnym przemysłem na światowym poziomie. Nieznacznie przegrywa z nami czterokrotnie większa, 146-milionowa Rosja (367 uczelni), a daleko w tyle są 65-milionowa Francja (165 uczelni), 60-milionowe Włochy (94 uczelnie) oraz 47-milionowa Hiszpania (84 uczelnie). Czołowa pozycja w powyższym rankingu w oczywisty sposób skutkuje znaczącą liczbą osób legitymujących się wyższym wykształceniem. W 37-milionowym państwie mamy ich 7,2 miliona.
Można by rzec, ogromny postęp w porównaniu np. z latami 70-ymi ubiegłego wieku, uchodzącymi słusznie jako dekada o największej dynamice rozwoju gospodarczego w historii PRL. Uczelni było wówczas niespełna sto, natomiast liczba ich absolwentów nie przekraczała nawet miliona. Sęk w tym, że rekordowa, ponad siedmiokrotnie wyższa liczba obecnych magistrów nie ma praktycznie żadnego odniesienia w rozwoju rodzimej gospodarki, a nawet wprost przeciwnie.
Absolwenci studiów wyższych to obecnie najliczniejsza grupa osób poszukujących pracy zgodnej ze swoim wykształceniem. Nawet rozbudowana do granic absurdu sfera tzw. nadbudowy (od urzędników instytucji samorządowych po funkcjonariuszy państwowych na najwyższych szczeblach władzy) nie jest w stanie wchłonąć tylu posiadaczy dyplomów uczelni wyższych. Co zatem pcha ich do poświęcania kilku lat życia i znacznych pieniędzy na zdobycie nic nie dającego papierka? Motywy są tu różne. Od przekonania, że jednak uda się wylądować np. w polityce, a następnie w intratnych spółkach Skarbu Państwa po zaspokojenie ambicji doszlusowania do „intelektualnej elity” i zyskania większego prestiżu społecznego.
Jest popyt, musi być podaż. Powiedzenie: „Hi, hi, hi – uniwerek w każdej wsi” wdrażane jest konsekwentnie przez różnej maści hochsztaplerów mieniących się rektorami, kanclerzami i wysoko kwalifikowaną kadrą naukowo-dydaktyczną. Niedawna afera z Collegium Humanum, zasadnie określanym jako Collegium Tumanum to tylko drobny odprysk degrengolady szkolnictwa wyższego Magistrami „na skróty” chcą zostać nie tylko osobnicy z widokami na dalszą karierę polityczną (vide: niejaki Krzysztof Bosak z Konfederacji zarzekający się jeszcze kilka lat temu, iż dyplom uczelni nie jest mu do niczego potrzebny) ale także znani i ustawieni finansowo na kilka pokoleń sportowcy w rodzaju piłkarza Roberta Lewandowskiego namówionego ponoć do „studiowania” przez ambitną żonę,
Machnąłbym na to zjawisko ręką gdyby nie fakt, że celem rosnącego zainteresowania kandydatów na studia stają się dyplomy uczelni wyższych, gwarantującym tytuł inżyniera lub magistra inżyniera lecz z zachowaniem podobnego wysiłku intelektualnego jaki towarzyszy np. studiowaniu politologii. Nawet perspektywa zarobków sięgających 15 tys. zł tuż po ukończeniu informatyki na Politechnice Gdańskiej ale bez jakiejkolwiek taryfy ulgowej wydaje się mniej nęcąca niż dyplom inżyniera jakiejkolwiek uczelni, byle zdobyty lekko, łatwo i przyjemnie.
I znowu – jest popyt, jest podaż. Jak grzyby po deszczu powstają kolejne wydziały inżynierskie na „uniwersytetach”, gdzie dotychczas nie znano nawet matematyki. Tylko czekać, gdy – wzorem wspomnianego Collegium Tumanum – nie trzeba będzie przysiąść na trzy i pół roku do nauki. Wystarczą koperty lub dobre kontakty. A wtedy operowanie pojęciem „inżynierii społecznej” skrywającym socjologiczne manipulowanie świadomością obywateli czy pojęciem „inżynierii finansowej” dla zakamuflowania księgowych kantów nie będzie już werbalnym nadużyciem. Podobnie jak przypisywanie sobie przez radcę prawnego – to fakt z telewizyjnych „Faktów” sprzed kilku tygodni tytułu – a jakże – inżyniera ruchu drogowego.
Wprawdzie widzę tu znaczne pole do działania dla organizacji takich jak NOT, czy skupionych w niej stowarzyszeń lecz nie pomniejszałbym roli szeregowych inżynierów i techników. Sam robię to od wielu lat i czasami z porażającym skutkiem. Ot, choćby taka scenka podczas policyjnego przesłuchania, co dziennikarzom o specjalizacji reporterskiej zdarza się dosyć często. W roli głównej funkcjonariuszka, która po przepytaniu na okoliczność moich personaliów oraz imion rodziców przechodzi do następnych kwestii:
– Wykształcenie?
– Wyższe techniczne.
Słyszę zbyt krótki stukot klawiatury komputera, więc pytam:
– Co Pani napisała?
– Wyższe.
– Przecież powiedziałem wyraźnie: wyższe techniczne.
– A co to za różnica?
– Dla Pani może żadna lecz ja jestem inżynierem i nie chcę być kojarzony np. z magistrem od psychologii.
– Czy to znaczy, że jak skończyłam AWF to jestem magistrem od fikołków?
– Pani to powiedziała, a ja przez grzeczność nie zaprzeczę.
W funkcjonariuszkę jakby diabeł wstąpił. Do tego stopnia, że nie chciała mi udostępnić do wglądu akt postępowania, choć to był jej obowiązek. Pożegnałem się wręcz grzecznie i opuściłem komisariat. Jeszcze nie dojechałem do domu, gdy ta sama pani zadzwoniła, że papiery są do wglądu, a nawet do ewentualnego skopiowania. Widocznie została pouczona przez mądrzejszą koleżankę, która przysłuchiwała się naszej polemice.
Czego się nie robi dla obrony wyuczonego i wykonywanego zawodu. Co polecam inżynierom i technikom obydwu płci po uczelniach i szkołach stricte technicznych.
Henryk Jezierski
Zdjęcie: domena publiczna
(03.10.2024)