WYGRANA PRZYKŁADNIE UKARANA
Szczególnie bulwersujące jest to, że powyższe przeprosiny – jakkolwiek wynikające z prawomocnego wyroku – nie dotarłyby nawet do jednego spośród widzów TVP Gdańsk, którzy kilka lat wcześniej obejrzeli oszczerczy materiał na mój temat. A wszystko za sprawą samego… sędziego orzekającego. To nie żart lecz przestroga dla tych, którzy myślą, że w realiach tzw. wymiaru sprawiedliwości III/IV RP procesowa wygrana gwarantuje choćby skromne zadośćuczynienie poszkodowanemu.
„To dobry, niezależny sędzia. Masz szczęście, że będzie prowadził twoją sprawę”. Tak SSO Piotra Kowalskiego z XV Wydziału Cywilnego Sądu Okręgowego w Gdańsku scharakteryzował mi jeden z kolegów dziennikarzy od lat regularnie przemierzający korytarze trójmiejskich sądów. Nie miałem powodów, aby nie wierzyć tej opinii. Ba, sam chętnie skorzystałem z życzliwej – jak mniemałem – sugestii sędziego Kowalskiego wyrażonej już podczas pierwszej rozprawy, abym sięgnął po wsparcie profesjonalnego prawnika.
Wybór był oczywisty i padł na członka najbliższej rodziny, konkretnie – córkę. Z jednej strony zadecydował argument w postaci jej kilkunastoletniego doświadczenia zawodowego w renomowanych kancelariach oraz obustronnego zaufania, jakie powinno występować w relacji powód – obrońca. Z drugiej – nie bez znaczenia była racjonalizacja ponoszonych kosztów i przekonanie o ich zwrocie po wygranych procesach.
Dzisiaj serdecznie żałuję tego kroku. Nie tylko naraziłem bliską mi osobę na szereg upokorzeń, jakich nie szczędzili pełnomocnicy pozwanych „dziennikarek” TVP, akurat nieźle – o czym później – doświadczeni w stosowaniu iście bezpieczniackich prowokacji ale także skazałem ją na czteroletnie procesowanie bez jakiegokolwiek wynagrodzenia. SSO P. Kowalski uznał bowiem za wskazane znieść koszty zastępstwa procesowego „wzajemnie między stronami” zapominając zapewne, że Wenanty Plichta, pełnomocnik pozwanej dyrektor gdańskiego ośrodka TVP Joanny Strzemiecznej-Rozen występował jako jej… podwładny. Dodajmy – bardzo dobrze opłacany z podatków obywateli, niżej podpisanego nie wyłączając. Szczegółów rozliczenia Tomasza Płaszczyka, pełnomocnika pozwanej „dziennikarki” TVP Gdańsk Agaty Mielczarek nie podam, gdyż ich nie znam.
SĘDZIA: Z WYRAŹNYM PRZECHYŁEM W „SŁUSZNĄ” STRONĘ
Zwolnienie przegranych pozwanych z opłacenia wynagrodzenia dla mojej pełnomocnik (przypomnijmy: wynajęcie której sugerował sam sędzia prowadzący) to nie jedyny głęboki ukłon w ich stronę. Takich „bonusów” ze strony SSO P. Kowalskiego było znacznie więcej lecz przed udokumentowaniem powyższego argumentu zacznijmy od przedstawienia tego, co zostało zawarte w moim pozwie z 13 kwietnia 2018 roku.
Otóż od J. Strzemiecznej-Rozen oczekiwałem przede wszystkim:
a) zamieszczenia w głównym, piątkowym wydaniu „Panoramy” o godz. 18.30 przeprosin o treści zbliżonej do tej, jaka widnieje na ilustracji otwierającej niniejszy tekst,
b) opublikowania takich samych przeprosin na stronie głównej portalu internetowego TVP Gdańsk i ich emisji przez co najmniej miesiąc,
c) zastosowania identycznego warunku jak w punkcie b) do portalu MOTO.media.pl,
d) nawiązki w wysokości 20 tys. zł na wskazany cel społeczny,
e) nawiązki na rzecz powoda, czyli niżej podpisanego w kwocie 20 tys. zł tytułem zadośćuczynienia.
Dyspozycyjne narzędzie w rękach J. Strzemiecznej-Rozen, tj. „dziennikarka” TVP Gdańsk Agata Mielczarek miała ponieść podobne konsekwencje, lecz znacznie niższe w wymiarze finansowym, konkretnie po 10 tys. zł na cele społeczne i na rzecz powoda, czyli moją.
Ktoś zapyta: dlaczego tak skromnie? Pytanie jak najbardziej zasadne, choćby w kontekście aktualnego POPiS-owego, wewnątrzgminnego konfliktu między Radosławem Sikorskim z kibuca prusko-ruskiego, a Jarosławem Kaczyńskim, reprezentującym kibuc USrAelski. Przypomnijmy: za przypisanie osobnikowi znanemu przede wszystkim jako mąż żydowskiej agitatorki Anne Applebaum „zdrady dyplomatycznej”, cwańszy z bliźniaków, którzy ukradli nie tylko Księżyc, miał zapłacić… 708 tys. zł tytułem zwrotu kosztów opublikowania przeprosin w niemieckim Onecie.
Proszę teraz zestawić wycenione na ponad 700 tys. zł pomówienie o „zdradę dysplomatyczną”, której obydwaj adwersarze dopuszczali się i dopuszczają nadal wobec Polski, solidarnie służąc unijnemu eurokołchozowi z łączną kwotą 60 tys. zł (w tym 30 tys. zł na cele społeczne), której domagałem się za starannie przygotowany lincz medialny rozpisany na kilkanaście głosów usłużnych kundli z różnych tytułów, mający w zamyśle usunąć z przestrzeni publicznej jednego z garstki niezależnych dziennikarzy (vide: własne wydawnictwo), jacy jeszcze pozostali w tworze zwanym Rzeczpospolitą Polską. Dodajmy – dziennikarza, który miał odwagę odmówić współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL, co można sprawdzić nawet w IPN, czyli Instytucie Preparowania Nowopolaków, zarządzanego przez fukcjonariuszy absolutnie nie zainteresowanych, aby choćby w ten – obligatoryjny, bo potwierdzony dokumentami – sposób zaświadczyć, że na Jezierskiego żadnych haków jednak nie ma.
Dopełniając odpowiedź na pytanie o powody moich skromnych żądań w kwestii wysokości zadośćuczynienia finansowego trzeba podkreślić, że wysokość tę determinują możliwości powoda. Musi on bowiem wnieść do sądu 5-procentową zaliczkę, liczoną od wysokości oczekiwanego zadośćuczynienia. Mnie jako emeryta nie było stać na więcej niż 1,5 tys. zł tytułem sądowego haraczu, stąd tak łagodny wymiar kary finansowej dla tele-oszczerczyń. Jak widać, SSO P. Kowalski postanowił zaoszczędzić im także tych konsekwencji.
Na tym jednak nie koniec. Końcowy wyrok zupełnie pominął wyrażoną jednoznacznie w pozwie kwestię czasu emisji ogłoszenia z przeprosinami. Mówiąc krótko – obydwie pozwane mogły na tej podstawie zadysponować realizatorowi „Panoramy” np. półsekundowe mignięcie ogłoszeniem i byłoby po sprawie. To „przeoczenie” SSO P. Kowalskiego udało się naprawić podczas rozprawy odwoławczej przed Sądem Apelacyjnym w Gdańsku, który jasno określił tygodniową emisję ogłoszenia na portalu internetowym TVP Gdańsk. Wprawdzie jakoś nie dane mi oglądać przeprosin w całym zarządzonym okresie lecz szczęśliwie zdążyłem je zarejestrować w momencie, gdy widniały przez 10 (słownie: dziesięć!) sekund nie na portalu lecz w „Panoramie” z piątku, 4 lutego 2022 roku, w 16 minucie jej trwania.
Oczywiście, wymierzony obydwu PiS-owskim propagandystkom wyrok, jako żywo kojarzący się z realizacją założenia „Jak ukarać, aby nie ukarać?”, musiał zostać jakoś uzasadniony. Trzeba przyznać, że tutaj SSO P. Kowalski wspiął się na wyżyny werbalnej ekwilibrystyki, włącznie z przypisaniem mi… antysemityzmu. Pomijając fakt, iż ten wątek w ogóle nie był przedmiotem sporu sądowego trudno przejść nad nim do porządku dziennego.
Tak się bowiem składa, że mam dziesiątki dowodów na konsekwentne upublicznianie antysemickich zbrodni dokonywanych przez azjatyckich żydochazarów okupujących bezprawnie ziemie należące do prawdziwych Semitów, jakimi są Palestyńczycy. Nasuwa się pytanie, na jakiej podstawie wskazywanie i piętnowanie bezprzykładnego mordowania semickich kobiet i dzieci daje komukolwiek prawo do określania mianem antysemityzmu? Od kiedy talmudyczna żonglerka znaczeniem słów i stosowanie rabinackiej hagady dla osiągania zamierzonych celów (vide: tzw. holocaust industry) ma moc obowiązującą każdego – nawet Polaka, który o żydobolszewickich zbrodniach przeciw ludzkości wie więcej niż chcieliby tego obecni, genetyczni bądź ideowi spadkobiercy marksistowsko-leninowskich kanalii?
I jeszcze jeden istotny wątek opisywanego procesu; czasowy. Oto w sprawie prostej jak konstrukcja cepa, z oczywistymi dowodami, włącznie z prawomocną decyzją prezesa IPN nie tylko negującą moją współpracę z SB ale także upoważniającą do ubiegania się o status działacza opozycji antykomunistycznej lub osoby represjonowanej z powodów politycznych, czekałem na ostateczne rozstrzygnięcie dokładnie 3 lata 9 miesięcy 29 dni. Tymczasem wystarczyło, abym to ja stał się oskarżonym przez niejakiego Waldemara Jaroszewicza (na zdjęciu powyżej), gdańskiego radnego PiS, którego zdemaskowałem jako byłego wysokiego funkcjonariusza Stowarzyszenia „PAX” – sowieckiej agentury wytypowanej do penetracji środowisk związanych z Kościołem katolickim – oraz członka PRON tj. cywilnego ramienia Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego na której ciąży zarzut popełnienia zbrodni komunistycznej, a proces ruszył z kopyta. Tak szybko, że ani prokurator, ani sędzia nie zdążyli nawet spotkać się twarzą w twarz z oskarżonym, nie mówiąc o takim drobiazgu jak zapewnienie mu konstytucyjnego prawa do obrony. Wybrano wariant stalinowski, z ekspesowym sądem kapturowym. Konkretnie: 24 czerwca 2019 – akt oskarżenia, 10 lipca 2019 – wyrok nakazowy. Wystarczy zestawić te 16 dni z blisko 1400, jakie mi przyszło odczekać w swojej sprawie.
POZWANE: PROPAGANDYSTKI DO ZADAŃ SPECJALNYCH
Określenie „dziennikarka” wobec Joanny Strzemiecznej-Rozen, dyrektor TVP Gdańsk oraz Agaty Mielczarek, jej dyspozycyjnej podwładnej, byłoby oczywistym nadużyciem nie tylko z powodu ich etatowej, bardzo dobrze opłacanej pracy w najważniejszej od ponad 70 lat instytucji propagandy partyjnej, aktualnie realizującej dyrektywy PiS.
Zacznijmy od pierwszej z wyżej wymienionych. To wyjątkowo interesujący przypadek kariery medialnej. Z racji niegdysiejszej pracy w charakterze sekretarki Lecha Wałęsy nazwana została przez złośliwych dziennikarzy „kapciową kapusia”. Trzeba przyznać, że pozostała wierna swojemu pryncypałowi nawet wówczas, gdy tylko ktoś wyjątkowo odporny na rzeczowe argumenty mógł powątpiewać w jego agenturalną przeszłość. Szefową TVP3 Gdańsk J. Strzemieczna była już w latach 2006-2009. Z tamtego okresu kontrolerzy NIK wypomnieli jej wiele nieprawidłowości finansowych, w tym taki „drobiazg” jak 1000 zł wyasygnowane z funduszu reprezentacyjnego na prezent w postaci zegarka dla „Wielkiego Elektryka” plus prawie 300 zł na łańcuszek dla jego żony Danuty. W tym samym okresie – i to jest przykład osobliwej schizofrenii – telewizja nadzorowana przez eks-sekretarkę podczas okazjonalnych relacji skrupulatnie zasłaniała tę część logo gdańskiego lotniska na której widniało nazwisko eks-prezydenta.
Za drugich, czyli obecnych rządów PiS-u Strzemieczna-Rozen zyskała ksywę „Podkurskiej”, czego w żadnym wypadku nie należy kojarzyć erotycznie lecz jak najbardziej merytorycznie; nowa dyrektor TVP3 Gdańsk zdawała się w lot odczytywać wszystkie polityczne oczekiwania swojego – teraz już byłego – szefa, Jacka Kurskiego. Efekty widać po zawartości programów informacyjnych i publicystycznych wybrzeżowej telewizji także obecnie, gdy Kurskiego zastąpił inny politruk. Mówiąc krótko – iście bolszewickie, czyli PiS-owskie gnojowisko.
Nie wiem, przez kogo została zadaniowana do wyeliminowania mnie z działalności publicznej. Pewne jest tylko, że przygotowała się do realizacji tego celu bardzo starannie w sensie taktycznym, licząc iż zmasowanym i jednoczesnym atakiem kilkunastu medialnych kundli z różnych redakcji wdepcze mnie w ziemię. Niestety, w swojej bucie PiS-owskiego egzekutora – chociaż tępoty też tutaj nie wykluczam – przeoczyła, że amunicja, którą użyła to zwykłe ślepaki. Gorzej, robiące za tę amunicję dokumenty IPN odegrały rolę wręcz przeciwną, co znalazło odbicie na sali sądowej.
Wobec firmującej swoim nazwiskiem oszczerczy materiał na mój temat Agaty Mielczarek, podwładnej „Podkurskiej” mam, a ściślej – miałem mieszane odczucia. Początkowo uważałem ją za zagubioną ofiarę nakazowych praktyk stosowanych w telewizji publicznej od czasów jej powstania. Powodowany takimi przesłankami zdobyłem się nawet na więcej niż zrozumienie dla postępku pozwanej. Gdy przychodziła na rozprawy w pantoflach wysokich jak szczudła doświadczałem niekłamanych obaw, że może „wywinąć orła” na twardej, sądowej podłodze i doznać poważnego uszczerbku na zdrowiu. Takie nieszczęście mogłoby przy okazji uderzyć rykoszetem w moją skromną osobę jako bezpośredniego sprawcy dramatu „utalentowanej dziennikarki telewizyjnej młodego pokolenia”.
Na szczęście do realizacji takiego scenariusza nie doszło, a i początkowe miłosierdzie wobec A. Mielczarek minęło mi jeszcze szybciej niż przyszło. Wystarczyły jej osobiste zeznania, aby przekonać się, że mam do czynienia z „dziennikarką” młodą wprawdzie i niedoświadczoną lecz wyrachowaną i bezwzględną w stopniu, jakiego nie powstydziłby się żaden tele-politruk tuż przed emeryturą.
Po pierwsze – do podjęcia pracy nad reportażem z dziedziny, o której nie miała najmniejszego pojęcia (w czasach funkcjonowania SB nie istniała nawet jako noworodek) skłoniła ją wizja otrzymania stałej umowy o pracę w TVP. Ta wizja jednak też poszłaby w niebyt, gdyby efekt „reporterskiej” pracy nie był zgodny z oczekiwaniami szefowej ośrodka. Mamy tutaj zatem do czynienia z oczywistym dziennikarskim sprostytuowaniem się (dałbym tu słowo bardziej potoczne i adekwatne ale jest zbyt wulgarne) w imię osiągnięcia osobistych korzyści – zarówno materialnych, jak i narcystycznych, typowych dla osób z niepohamowanym tzw. parciem na szkło.
Po drugie – w toku procesu okazało się, że w pracy nad „reportażem”, a konkretnie – podczas bezpośredniej rozmowy ze mną, autorce materiału nie wystarczała tzw. setka czyli pełne nagrywanie przez kamerzystę obrazu i dźwięku. Bez mojej wiedzy i z ukrycia uruchomiła również… swój dyktafon. Pytanie: ta, iście ubecka, metoda to z powodów dziedzicznych, czy nabytych dopiero u progu telewizyjnej kariery?
I jeszcze jeden, drobny wprawdzie lecz jakże wymowny wątek. Zauważyłem, że A. Mielczarek jest szczególnie wyczulona na punkcie swojego wyglądu. Poza odwiedzaniem gmachu sądu na butach-szczudłach świadczyło również o tym żądanie jej pełnomocnika o usunięcie przeze mnie zdjęcia pozwanej w wersji naturalnej czyli bez retuszu i upiększania. Uczyniłem to niezwłocznie, mimo że – co warte podkreślenia – rzecz dotyczy osoby publicznej, w dodatku nieźle zarabiającej na powszechnym udostępnianiu swojego wizerunku. Aby w niczym nie urazić urodzie A. Mielczarek, jej fotografii (patrz wyżej) szukałem w internecie długo i starannie. Myślę, że tym razem nie zawiodę jej oczekiwań. Zwłaszcza, że na wybranej przeze mnie ilustracji jest nie tylko młodsza ale także starannie przygotowana przez panie zwane wizażystykami.
Niestety, są cechy których nie da się zmienić lub zamaskować. Jestem przekonany, że Agata Mielczarek reprezentująca Telewizję Polską, z definicji publiczną, prędzej przepoczwarzy się w długonogą, niebieskooką blondynkę niż zyska status dziennikarki w źródłowym i społecznym znaczeniu tego słowa. Jak mówią Czesi: „To se nie vrati”.
OBROŃCY: SZKOŁA LEPSZA OD SB-ECKIEJ
Jako reporter z 46-letnim stażem (debiut prasowy w „Dzienniku Bałtyckim” dokładnie 28 lutego 1977 roku) nigdy nie miałem wątpliwości co do poziomu intelektualnego i etycznego prawników występujących przed sądami jako adwokaci względnie radcowie prawni, choć chętnie przystają na nazywanie ich „mecenasami”. Mnie bardziej odpowiada „papuga” jako odpowiednik tej profesji w gwarze więźniów, często lepiej ode mnie znających realia procesowych manipulacji, a jednocześnie będących ich ofiarami bynajmniej nie z powodu agresywnego w żądaniach prokuratora lecz za przyczyną niekompetencji bądź lekceważenia swoich obowiązków przez wynajętego i dobrze opłaconego „obrońcę”.
Od magdalenkowego układu z przełomu lat 1988/89 jest pod tym względem tylko gorzej. Wielu „mecenasów” nie ogranicza swojej aktywności tylko do kancelarii i sal sądowych wchodząc na obszary zdominowane dotychczas przez mafie i przestępców. Sprawa „czyszczycieli kamienic” w Warszawie stanowi w tym względzie tylko jeden, akurat nie najbardziej drastyczny, przykład.
Nie spodziewałem się zatem, że naprzeciwko reprezentującej mnie córki staną prawnicy biegli w znajomości prawa (śmieszna zbitka słów, nieprawdaż?), a przy tym starający się bronić swoich klientek podważając tezy pozwu w sposób merytoryczny, bez uciekania się do demagogii czy świadomego przedłużania procesu.
Rzeczywistość okazała się jednak daleko wykraczająca poza moje wyobrażenia. Podważanie najbardziej oczywistych dowodów, powoływanie na świadków osoby związane z pozwaną dyrektor podległością służbową bądź innymi interesami, a przede wszystkim deprecjonowanie i kwestionowanie kompetencji drugiej strony – to tylko część z arsenału metod stosowanych przez „mecenasów” w osobach radcy prawnego Wenantego Plichty, obrońcy Joanny Strzemiecznej-Rozen (przypominam – zarazem jej podwładnego w gdańskim oddziale TVP) oraz adwokata Tomasza Płaszczyka, występującego w imieniu Agaty Mielczarek.
Ponieważ obydwaj panowie niewiele odbiegali od standardów swojego środowiska (znanych mi także z innych procesów), więc nie czułem specjalnej potrzeby sprawdzenia ich zawodowej biografii. Nieco więcej wiedziałem tylko o T. Płaszczyku, którego znajomi dziennikarze przedstawili mi jako byłego… funkcjonariusza Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W czasach PRL funkcjonariuszy jej poprzedniczki, czyli Służby Bezpieczeństwa nazywano etatowymi szpiclami, podkreślając zarazem, iż z tej roli nie wychodzi się nigdy, nawet po zmianie miejsca pracy czy przejściu na emeryturę.
Teraz zapewne jest inaczej, oczywiście na korzyść funkcjonariuszy ABW. W przeciwieństwie do swoich poprzedników muszą wykazać się większymi kwalifikacjami i lepszym rozpoznaniem, komu aktualnie muszą służyć. SB-ecy mieli pod tym względem znacznie prościej; jedna partia przewodnia (PZPR) i jedno kierownictwo resortu pozostające pod wpływami tylko jednego „patrona” zagranicznego czyli sowieckiego KGB. Teraz o takich udogodnieniach nawet nie ma co marzyć. Partie przewodnie zmieniają się co kilka lat, a „patronów” zagranicznych też jest kilka razy więcej; amerykańska CIA, izraelski Mosad, brytyjska SIS (znana także jako MI6), niemiecka BND, a ostatnio – także ukraińska SBU. Można łatwo pogubić się w tych relacjach i stracić zdrowie, a nawet życie. Nie wykluczam, że T. Płaszczyk wybrał zawód adwokata właśnie z tych powodów. Szkoda tylko, że o metodach z dotychczasowej pracy jakoś nie zapomniał.
Natomiast moja wiedza na temat Wenantego Plichty ograniczała się jedynie do tego, co wynikało z przebiegu kolejnych rozpraw; zatrudnienia w TVP3 Gdańsk jako radcy prawnego oraz wydania akceptującej decyzji o publikacji oszczerczego materiału w „Panoramie” bez sprawdzenia zgodności jego treści z dostępną dokumentacją IPN, co stanowi podstawowy wymóg Prawa Prasowego. Drugi z wymienionych faktów mogłem jedynie złożyć na karb rażącego niedouczenia lub przekonania o bezkarności prawnika najętego przez najważniejszy organ medialny partii rządzącej.
Pozostałbym w swojej ograniczonej wiedzy na temat W. Plichty, gdyby nie jeden drobny epizod podczas rozprawy odwoławczej przed Sądem Apelacyjnym w Gdańsku. Otóż obrońca swojej przełożonej z TVP3 Gdańsk widząc, że przegra i tym razem, raczył bąknąć, że jeszcze przyjdzie czas, gdy znajdą się na mnie dokumenty mocniejsze od tych z IPN. Te słowa zamiast strachu wzbudziły we mnie uczucie zgoła odwrotne: nieodpartą potrzebę bliższego przyjrzenia się bezczelnemu osobnikowi w todze.
Aby ją zrealizować nie musiałem szukać zbyt długo. Wystarczyła jedna wizyta w gdańskim oddziale IPN. Z udostępnionych akt wynika, że Plichta w 1980 roku odbył wymagane przeszkolenie i uzyskał stopień podporucznika rezerwy Wojskowej Służby Wewnętrznej. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że pod tą nazwą kryła się bezpośrednia następczyni (od 1957) stalinowskiego Głównego Zarządu Informacji MON, zwanego potocznie Informacja Wojskową. Zmiana nazwy w niczym nie zmieniła charakteru i metod działania WSW. Nadal był to organ podległy sowieckiemu wywiadowi wojskowemu GRU, o zdecydowanie większych uprawnieniach niż SB, a ponadto funkcjonujący bezkarnie aż do 2006 roku, gdy został zastąpiony przez Służby Wywiadu Wojskowego i Służby Kontrwywiadu Wojskowego.
Co ważne, po 16 latach niczym nie zakłóconej działalności w realiach III RP, czyli „demokratycznego państwa prawa” mógł pochwalić się kadrami w liczbie blisko 5 tysięcy etatowych szpicli oraz kilkunastu tysięcy tzw. OZI, czyli osobowych źródeł informacji. Ich personaliów nie znamy do dzisiaj. Powód? Stanowią tzw. wzór zastrzeżony, co pozwala bardziej wtajemniczonym (np. Antoniemu Maciarewiczowi) skutecznie rozgrywać swoje partie. Ciekawe, czy Wenanty Plichta jako „rezerwowy” oficer informacji wojskowej ma wystarczające wpływy, aby pozostać na stanowisku radcy prawnego w TVP mimo swojej oczywistej, gdyż udokumentowanej licznymi przegranymi procesami (w tym dwoma tylko ze mną) niekompetencji, by nie rzec – głupoty?
ZAMIAST EPILOGU
Niespodziewanym plonem blisko 4-letniego procesowania się z obydwiema tele-propagandystkami okazała się dla mnie znacznie poszerzona wiedza na temat agentury – zarówno rodzimej jak i obcej – nie tylko w mediach ale także w tzw. wymiarze sprawiedliwości, z sądownictwem, prokuraturą i adwokaturą w roli głównej, co nie znaczy że np. notariusze czy komornicy pozostają w tym względzie poza wszelkim podejrzeniem.
Jej istnienie jest dla mnie równie niepodważalne, jak niepodważalny pozostaje fakt np. napisania znowelizowanej ustawy o IPN pod dyktando izraelskiego Mosadu. Tzw. lista Wildsteina oraz im podobne wykazy Służby Bezpieczeństwa PRL to liczbowo i jakościowo ledwie namiastka faktycznej agentury funkcjonującej w naszym kraju.
Po pierwsze – w dokumentach SB przekazanych do IPN nie ma nazwisk osób (w tym dziennikarzy i prawników), które zdecydowały się kontynuować swoją współpracę w ramach Urzędu Ochrony Państwa, powstałego w oparciu o struktury organizacyjne, a także liczną kadrę Służby Bezpieczeństwa. Dzieki temu zdaniem Janusza Korwina-Mikke, a jest to osoba szczególnie kompetentna, choćby z powodu skutecznego doprowadzenia od uchwalenia tzw. ustawy lustracyjnej, na światło dzienne wypłynęło nie więcej niż 15 (słownie: piętnaście!) procent współpracowników SB.
Po drugie, o czym wspominałem wcześniej – IPN nadal nie dysponuje dostępem do list agentury Wojskowej Służby Wewnętrznej i jej formalnych następczyń.
Po trzecie – już w 1984 roku gen. Czesław Kiszczak zakazał podległym sobie służbom czyli SB i WSW szukania i rejestrowania agentów pracujących na rzecz obcych wywiadów, w tym NRD-owskiej Stasi, RFN-owskiej BND, amerykańskiej CIA oraz izraelskiego Mosadu. O takim samym zakazie wobec agentów sowieckiego KGB czy GRU nawet nie warto wspominać. Przy okazji – sam Kiszczak był agentem Stasi, a w późniejszym okresie BND. I jeszcze jedna ciekawostka – liczbę agentury Mosadu w Polsce ocenia się na około 40 tys. osób. Można zapytać: co zatem robią nasze liczne służby tajne i jawne w rodzaju Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Centralnego Biura Antykorupcyjnego, Służby Wywiadu Wojskowego, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Służby Ochrony Państwa czy Biura Nadzoru Zewnętrznego? Chciałoby się odpowiedzieć, że nic gdyż to i tak byłoby lepsze niż nagminna „współpraca” z wymienionymi wcześniej wywiadami obcych państw, do których ostatnio doszlusowała Służba Bezpieczeństwa Ukrainy.
Po czwarte – zawarty w Magdalence przy świetle żydowskich menor układ między komuną w wersji jaruzelskiej (pod przewodnictwem Czesława Kiszczaka), a spadkobiercami komuny w wersji stalinowskiej (tu stery dzierżył głównie Bronisław Geremek vel Lewartow) starannie omijał agenturalny wątek w postaci tzw. nomenklatury partyjnej obejmującej prominentnych funkcjonariuszy różnych instytucji państwa, włącznie z państwowymi – innych praktycznie nie było – mediami. W tych ostatnich objęcie nomenklaturowego stanowiska redaktora naczelnego, jego zastępców oraz sekretarzy redakcji wymagało akceptacji zarówno ze strony władz PZPR, jak i bezpieki. Były to zatem osoby zaufane (czytaj: konfidenci) pod każdym względem.
Niech nikt też nie sądzi, że obecnie młody wiek dziennikarza, polityka, sędziego, prokuratora itd. to gwarantowany glejt na bezpieczniacką niewinność. Wprost przeciwnie. Urząd Ochrony Państwa jako spadkobierca Służby Bezpieczeństwa niemal od początku swojego istnienia werbował do współpracy nową agenturę wśród dziennikarzy, choć dotychczasowej, przewerbowanej dobrowolnie z wykazów SB miał aż nadto. Być może zadecydował fakt, iż ci ostatni nie byli już tak wpływowi jak za czasów PRL.
Werbunek dotyczył również przedstawicieli tzw. wymiaru sprawiedliwości. Na przykład za rządów Jerzego Buzka, gdy ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym był Lech Kaczyński (lata 2000 – 2001) UOP rozpoczął akcję pod kryptonimem „Temida” mającą na celu zwerbowanie do współpracy sędziów, a nawet komorników sądowych.
Dla reportażystów starej daty, którzy unikali jakichkolwiek dobrowolnych kontaktów z bezpieką wiedząc, iż to oznacza koniec ich dziennikarstwa brzmi to przerażająco ale dzisiaj medialni nowicjusze godzą się na świadczenie swoich usług zawodowym szpiclom nawet za „profity” w rodzaju wystawnego obiadu. Ba, wiele z tzw. gwiazd dziennikarstwa śledczego chełpi się dobrymi kontaktami z funkcjonariuszami służb, a niektórzy nie widzą niczego zdrożnego nawet w tworzeniu reportersko-bezpieczniackich teamów autorskich.
Ilekroć w mediach tzw. głównego nurtu (choć bardziej odpowiednie byłoby tu skojarzenie z głównym ściekiem), zwłaszcza związanych z aktualną władzą czytam lub słyszę formułkę w rodzaju „nasi dziennikarze dotarli do nieznanych dokumentów”, tylekroć bez specjalnego wysilania wyobraźni widzę dyspozycyjnego dziennikarza-szmaciarza odbierającego z rąk swojego oficera prowadzącego owe „nieznane dokumenty” wraz z pouczeniem, aby nie ważył się zmienić choć słowo w przygotowanym na tę okoliczność komentarzu. Zwykły mikrofon ma w sobie więcej niezależności niż medialne gwiazdy TVP, TVN, Polsatu itp. popłuczyn.
Tak wyglądają dzisiejsze realia pracy dziennikarza, który chce jedynie pozostać w zgodzie ze społeczną rolą swojego zajęcia. Już tego rodzaju „bezczelność” wystarcza, aby zostać opluty przez mendy medialne, a gdy zechce się dochodzić swoich praw do dobrego imienia przed sądami, wówczas nawet zwycięstwo okazuje się pyrrusowe, przypłacone stresem oraz stratą czasu i pieniędzy. Smutne, że kluczowy udział w takich finałach mają sędziowie z konstytucyjnie zagwarantowanym prawem do niezawisłości.
Henryk Jezierski
Zdjęcia:
Domeny publiczne
(02.02.2023)
Materiały źródłowe:
1. Sąd Okręgowy w Gdańsku, XV Wydział Cywilny, sędzia przewodniczący SSO Piotr Kowalski, sygn. akt XV C 471/18
2. Sąd Apelacyjny w Gdańsku, I Wydział Cywilny, sędzia przewodnicząca SSA Dorota Majerska-Janowska, sygn. akt I ACa 740/21