TAK UMIERAJĄ POLACY, CZYLI „PANDEMIA” JAKO WYMARZONE ŻEROWISKO PASOŻYTÓW I… ZBRODNIARZY
Blisko 100 tysięcy dodatkowych, pozacovidowych ofiar tzw. pandemii przekonuje, że PiS-owscy sowieciarze na czele z szefującym „polskiemu” rządowi Mateuszem Morawieckim, już pobili haniebny rekord żydokomuny w wersji stalinowskiej z lat 1944-56, reprezentowanej przez ich ideowych, a często także genetycznych poprzedników.
To jednak nie koniec. Jednoznaczne wsparcie restrykcyjnych działań ww. polityka, a nawet mobilizowanie go do kroków bardziej zdecydowanych (przymusowe szczepienia, paszporty dla uległych itp.) przez „opozycjonistów” z PO, PSL, Lewicy, Polski2050, Razem i im podobnej swołoczy pozwala przypuszczać, że niebawem pobity zostanie rekord największego antypolskiego zbrodniarza wśród władców Polski w jej ponad tysiącletniej historii.
Myślę oczywiście o żydochazarze Józefie Piłsudskim, pseudonim „Ziuk„. Jego zamach majowy 1926, wyprawa kijowska 1920, a przede wszystkim oddanie w tym samym roku dogorywającej wówczas Rosji Sowieckiej znaczącej części kresów wschodnich RP (efekt „rokowań” w Rydze) kosztowały życie blisko miliona Polaków. Tylko czekać, gdy obok pomników „Ziuka” oraz zapatrzonego w niego jak w obraz głupszego z Kaczyńskich pojawią się na ulicach polskich miast monumenty ku czci „świętego Mateusza”.
Niech nikt zatem nie sądzi, że ten proceder zostanie przerwany, gdy hasło „Je…ć PiS” zostanie zmaterializowane. Ich „opozycyjni” następcy pójdą dokładnie tym samym kursem. To nie tylko kwestia wypełniania nakazów żydokomunistycznej międzynarodówki. To także chęć utrzymania bezprzykładnego żerowiska dla armii pasożytów – od lekarzy i pielęgniarek broniących za dwu- a nawet trzykrotnie wyższe wynagrodzenia chorym dostępu do opieki zdrowotnej, poprzez równie dobrze opłacanych pracowników san-epidu bezkarnie zamykających firmy oraz ludzi (kwarantanna, izolacja) i policjantów gotowych pałować każdego, kto kiedyś uwierzył ministrowi zdrowia o bezużyteczności masek, aż po setki tysięcy biurw z urzędów wszystkich szczebli, które świadczenia, owszem, pobierają lecz świadczyć pracy na rzecz obywateli najzwyczajniej nie chcą albo robią to z nieukrywanym obrzydzeniem. Ten elektorat, pomnożony przez dorosłych członków rodzin jest w stanie zapewnić wyborcze zwycięstwo każdej z partii, która zagwarantuje utrzymanie pandemicznego terroru.
Jak wygląda on w praktyce, doskonale wiedzą Polacy, którzy potracili swoich bliskich wymagających interwencji lekarskiej z przyczyn innych niż covidowe. A także ci, którzy patrzą jak z dnia na dzień w wyniku lockdownu tracą dorobek całego życia. Niebawem pandemiczną perfidię żydokomuny zrozumieją miliony rodziców, do których dotrze w końcu tragedia ich dzieci pozbawionych naturalnego kontaktu z rówieśnikami i konsekwentnie odmóżdżanych przez „zdalne nauczanie”.
Wydawało mi się, że dzięki swojej wiedzy na temat perfidii żydowskich planów wobec gojów uda mi się uniknąć większych konsekwencji także planu „pandemicznego”, zakładającego – jak to zgrabnie ujął żyd Bill Gates – depopulację ludzkości. Niestety, byłem w błędzie i teraz mogę tylko dziękować Bogu, że dał mi odwagę i deeterminację w uniknięciu najgorszego.
Gdy pod koniec lutego br. dowiedziałem się, że jedną z najbliższych mi osób czeka operacja onkologiczna, a jej przeprowadzenie uzależnione jest od negatywnego testu na koronawirusa, podszedłem do tego wyzwania z maksymalną starannością i z wykorzystaniem wszystkich możliwości.
Natychmiast spakowaliśmy się i wyjechaliśmy na działkę w kaszubskich lasach. Ogrodzona, oddalona ponad kilometr od najbliższej wsi, odwiedzana głównie przez dzikie zwierzęta. Żadnych kontaktów z ludźmi, najbliższej rodziny nie wyłączając. Całkowita rezygnacja z niedzielnych mszy, także w okresie Świąt Wielkiej Nocy. Jeśli już musiałem jechać po zaopatrzenie to gwałcąc własne przekonania wobec „pandemicznej” ściemy. Z dokonywaniem niezbędnych zakupów tylko w godzinach o najmniejszym ruchu klientów i tylko w jednym, starannie wybranym sklepie spożywczym. Z certyfikowanym kagańcem renomowanej firmy na gębie i z dłońmi w solidnych gumowych rękawicach,
Gdy wróciliśmy do Gdańska na przedoperacyjne testowanie byłem pewny swego. Dla mnie jego wynik mógł być tylko jeden. Niestety, po ośmiu godzinach od grzebania patykiem w nosie przez panią laborantkę, otrzymujemy werdykt zwalający z nóg. Test okazuje się POZYTYWNY. Konsekwencje takiego stanu poznały dobrze setki tysięcy Polaków, jeśli nie z autopsji to na przykladzie swoich bliskich i znajomych; bezwględna 10-dniowa izolacja (dla mnie o tydzień dłuższa) i koniec marzeń o zachowaniu planowanego terminu pilnej operacji. Samopoczucia osoby, która widzi, że w jednym momencie umyka jej coś dla niej najważniejszego, opisywał nie będę.
Dziennikarska rezerwa wobec faktów, które przeczą własnemu przekonaniu (vide: kilkutygodniowe odosobnienie w lesie) oraz inżynierskie nawyki analizowania każdego detalu, który może mieć wpływ na efekt końcowy powodują, że nie daję za wygraną. Mówiąc krótko: sprawdzam najdokładniej jak tylko można. Za przeproszeniem, gówno mnie obchodzi, że pod wynikiem testu podpisała się sama pani magister z oddziału korporacji „Diagnostyka”, która w swojej „misji” wymienia m.in. „rygorystyczną kontrolę jakości” oraz „bezustanne podwyższanie poziomu oferowanych usług”.
Rychło okazuje się, że to dobry trop. Numer zapisany na zleceniu testu w formie kodu kreskowego jest niższy o jedną pozycję od numeru na wyniku testu, przeprowadzonego przez – proszę zapamiętać tę nazwę – „Diagnostykę”. Gdy przekazuję to spostrzeżenie pracownicy tej firmy, słyszę w odpowiedzi: „To zdarza się czasami…” I nic więcej. Żadnej propozycji powtórzenia testu, nie mówiąc o usunięciu pacjenta z listy izolowanych.
Wiem, co robić i to jak najszybciej. Zanim osoba skazana bezpodstawnie na izolację nie poczuje się gorzej i nie trafi pod „opiekę” łapiduchów testujących pacjentów z użyciem soli fizjologicznej (patrz dostępna w internecie „Spowiedź ratownika”) oraz covidowych konowałów wypalających respiratorami płuca osób podejrzanych o zainfekowanie koronawirusem.
Niestety, mam problem z… ofiarą dramatycznej pomyłki. Za uczciwa, jak na czas żydochazarskiej wszechwładzy. Zlecenie ponownego testu wymaga wykazania, że ma się objawy zakażenia koronawirusem. A ona ich najzwyczajniej nie ma. Na szczęście z odsieczą przychodzi PiS-owska hołota z ministrem zdrowia Adamem Niedzielskim, zwanym zasadnie „syntezatorem nakazanej mowy”.
W bolszewickim zacietrzewieniu objęcia „pandemią” jak największej liczby Polaków, ów doktor nauk sowieckich (ekonomia) i jego podwładni pod objawy zakażenia koronawirasem podciągają nawet kaszel i bóle głowy. Akurat taka przypadłość zdarza się często także ofierze testowej pomyłki. Nie musi zatem kłamać. Opory znikają. Pani z telefonicznej rejestracji wyznacza czas testu już w następnym dniu po teście pozytywnym.
Test drugi, przeprowadzony w filii gdańskiego Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego okazuje się negatywny. Dzwonię zatem i piszę e-mailowo do administratora tzw. Internetowego Konta Pacjenta, aby niezwłocznie usunął fałszywą informację i bezpodstawny werdykt o izolacji. Bezskutecznie.
Następnego dnia, mimo bezwględnego zakazu opuszczania domu, decyduję o wyjeździe na dodatkowy, już trzeci test do filii UCK w Gdańsku. Za środek transportu wybieram najsolidniejszy z dostępnych samochodów. Tak na wszelki wypadek, gdyby „dzielni” policjanci chcieli powstrzymać „przestępców” łamiących obowiązkową kwarantannę.
Ten test również okazuje się NEGATYWNY. Ponownie do Ministerstwa Zdrowia, Narodowego Funduszu Zdrowia oraz Centrum e-Zdrowia wysyłam e-mail żądający usunięcia pacjenta z listy zarażonych koronawirusem oraz podlegających izolacji. Skutek? Jest, a nawet są dwa. Pierwszy to usunięcie z IKP… zakwestionowanego testu „Diagnostyki” (jakby durnie nie wiedzieli, że mogłem go wcześniej skopiować). Skutek drugi to odpowiedź Magdaleny Bełz z Ministerstwa Zdrowia, która stwierdziła:
„Centrum e-Zdrowia oraz Ministerstwo Zdrowia są administratorami systemu i nie jest w naszych kompetencjach merytorycznych weryfikacja czy wprowadzany wynik jest prawidłowy czy nie. System postąpił zgodnie z założeniami technicznymi. Ponadto informuję, że pracownik sanepidu może skrócić bądź anulować izolacje danej osobie jeśli to jest zasadne zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa, dlatego proszę o kontakt bezpośrednio ze stacją PSSE.
Mimo przerażającego przesłania tej odpowiedzi (vide: „nie jest w naszych kompetencjach merytorycznych weryfikacja czy wprowadzany wynik jest prawidłowy czy nie”) idę za sugestią Pani Bełz. Od rana, w pierwszy dzień roboczy po weekendzie z testami, a ostatni przed zaplanowanym dniem operacji wykonuję kilkanaście telefonów.
Do san-epidu, który twierdzi, że usunąć nakaz izolacji z IKP pacjenta może tylko UCK, jako wykonawca obydwu testów. Do UCK, który odbija piłeczkę podkreślając decydującą rolę san-epidu w tym względzie. Ponownie do san-epidu (tym razem z wyegzekwowaniem personaliów urzędniczek), gdzie dowiaduję się, że warunkiem zdjęcia „egzekucji” z portalu IKP jest opinia lekarza pierwszego kontaktu.
Jedziemy zatem do przychodni. Tu, po bezpośrednim zbadaniu i wnikliwej analizie wyników dwóch ostatnich testów nasza lekarz wysyła do IKP zgłoszenie o usunięciu nakazu izolacji.
Niestety, nie wiemy, że izolowanie potencjalnie zarażonego, to kwestia minut, natomiast odwołanie tej szykany może nastąpić nie wcześniej niż dobę po wyeliminowaniu powodów jej zastosowania.
Następnego dnia, uzbrojeni w dwa wyniki negatywnych testów na koronawirusa oraz decydującą opinię lekarza rodzinnego, jedziemy do szpitala na uzgodnioną wiele tygodni wcześniej operację. Na miejscu szok. Urzędniczki ze szpitalnej recepcji, opierając się na pierwszym, fałszywym wyniku testu odmawiają przyjęcia pacjentki.
Na szczeście chirurg-onkolog godzi się na przeprowadzenie zabiegu, choć pod dwoma warunkami. Pierwszy to negatywny wynik kolejnego testu, tym razem przeprowadzonego w szpitalu. Drugi to pozytywna opinia szpitalnego konsultanta. Test okazuje się negatywny, opinia konsultanta jest pozytywna. Ofiara testowej pomyłki wypada wprawdzie z wcześniej zaplanowanej kolejki ale tylko o kilka godzin tego samego dnia.
Operacja przebiegła pomyślnie i w planowanym terminie. Nie wiem, czy bliska mi osoba byłaby w stanie psychicznie wytrzymać kolejne tygodnie udręki. Te które ją czekają dotyczą juz wyłącznie rutynowej terapii, a nie zdania się na łaskę i niełaskę macherów od „pandemii”.
Ktoś powie: A więc happy-end, jakiego nie miało szczęścia doświadczyć blisko 100 tysięcy pozacovidowych ofiar „pandemii”. Nie byłbym tego pewien. Po pierwsze – trudno przewidzieć ostateczne efekty przeżyć z ostatnich kilkunastu dni dla stanu zdrowia pacjenta. Nie trzeba być bowiem lekarzem, aby wiedzieć, że nadmierny stres może zniweczyć dobroczynne skutki każdej, także udanej operacji. Po drugie – nie byłoby rzekomego „happy-endu” bez determinacji niżej podpisanego, gotowego na bezwzględną walkę z biurokratyczną machiną, nawet za cenę łamania obowiązującego prawa.
Jest jeszcze jedna smutna refleksja. Na kilkadziesiąt przeprowadzonych rozmów, korespondencji i bezpośrednich spotkań tylko w trzech przypadkach spotkaliśmy się ze zrozumieniem i gotowością do podjęcia działań w dobrze pojętym interesie pacjenta.
A co z resztą lekarzy, pielęgniarek, recepcjonistek, pracowników san-epidu itp. realizatorów „pandemicznego” geszeftu? Mam nadzieję, że kiedyś poniosą konsekwencje swojej znieczulicy, nieróbstwa i pogardy wobec tych, którzy nie doczekali pomocy. „Podziwiam” też bezczelność mend medialnych z POPiS-owych organów propagandy (zwłaszcza TVP, TVN i Polsatu), które wychwalają pod niebiosa nadludzką opiekę, poświęcenie i wysiłek dzielnych służb zdrowia, sanitarnych, policyjnych itp. beneficjentów holocaustu na Polakach. Oby owe mendy doczekały takiej „opieki”, jaką miałem okazję poznać bezpośrednio w ostatnich tygodniach.
Henryk Jezierski
(01.05.2021)