ZENON PLECH – PAMIĘCI MISTRZA CZARNEGO TORU
OD REDAKTORA:
Niespełna dwa miesiące dzieli nas od śmierci Zenona Plecha, jednego z najwybitniejszych żużlowców polskich. Dla Jego przyjaciół i najbliższych znajomych, świadomych problemów zdrowotnych z jakimi od dawna borykał się „Super Zenon”, nie była to śmierć zaskakująca. Ale 67 lat to nie jest wiek, który łatwo zaakceptować w odniesieniu do każdej osoby, cóż zatem mówić o kimś, kto tryskał energią i fantazją nie tylko na torze.
Długo zastanawiałem się, czy mogę poświęcić Zenkowi coś więcej niż modlitwa. Uznałem, że najlepszym rozwiązaniem będzie przypomnienie Jego sportowej kariery jak najszerszej rzeszy kibiców żużla, zwłaszcza tych młodszych.
Stąd decyzja o internetowej edycji mojej książki „Speedway ponad wszystko”, która przedstawia polski i światowy żużel lat 70- i 80-ych ubiegłego wieku na kanwie biografii Zenona Plecha. Decyzja tym łatwiejsza, że 53 tysięcy egzemplarzy, jakie wydane zostały w trzech nakładach rozeszło się praktycznie w całości.
Zachęcam do lektury licząc zarazem na wdzięczną pamięć o Zenonie Plechu. Pokój Jego duszy…

światowym żużlu lat 70- i 80-ych XX wieku
PROLOG
Dlaczego akurat żużel? Powodów jest wiele. Nie tylko fakt ogromnej popularności tej dyscypliny w Polsce. Popularności, którą „czarny sport” ustępuje jedynie piłce nożnej, choć z drugiej strony trudno zapomnieć, iż frekwencja podczas zawodów żużlowych przewyższa średnią z meczów futbolowej ekstraklasy. Po kilkanaście tysięcy widzów na torach Leszna, Torunia, Bydgoszczy, Rzeszowa – miast przecież nie największych – jest tu wizytówką najwymowniejszą.
Wprowadziłbym jednak Czytelnika w błąd podając powyższy powód za najważniejszy. O próbie podjęcia tematu w formie książkowej zadecydowały bardziej przyczyny subiektywne. Od dawna raziła mnie w naszym sporcie wyczynowym zestawienie jego, niby amatorskiego, statusu z, dalekimi od amatorskich, realiami. Żużel jest jedną z nielicznych dyscyplin sportowych, które nigdy nie rościły sobie pretensji do przestrzegania coubertinowskich zasad, a jednocześnie – jeśli uwzględnić obowiązujące w tym sporcie gratyfikacje – jest im bliższy, niż wiele sportów olimpijskich z definicji.
Powód następny to specyfika speedway’u. Mimo współczesnej techniki, coraz mocniejszych silników, wytrzymalszych materiałów, elektronicznych innowacji ma on w sobie coś ze starożytnego gladiatorstwa. Tutaj określenie „walka na śmierć i życie” nie jest li tylko zgrabną przenośnią mającą podkreślić dramaturgię widowiska. Tutaj rzeczywiście każdy bieg jest swego rodzaju wyzwaniem rzuconym losowi. Wyzwaniem, za podjęcie którego można zapłacić nawet cenę najwyższą. Nie brutalny faul rywala, nie zbytnia brawura czy przeliczenie się ze swoimi siłami – wystarczy minimalny błąd w pokonywaniu wirażu, defekt motocykla czy nierówność toru, by stracić znacznie więcej, niż szansę na zwycięstwo.
W momencie wyjazdu z parku maszyn czterech jeźdźców w różnobarwnych kombinezonach i kaskach zaczyna się dla publiczności kilkudziesięciosekundowe misterium refleksu i siły, szybkości i wytrzymałości, brawury i zimnego kalkulowania. Walce o punkty towarzyszy tu walka o utrzymanie tej subtelnej granicy, dzielącej mistrzowskie opanowanie żużlowego rzemiosła od zatracenia instynktu samozachowawczego.
Dlaczego akurat Zenon Plech? Można by poprzestać na stwierdzeniu: ponieważ jest to żużlowiec znakomity. Pięciokrotny mistrz Polski, mistrz Europy, dwukrotny indywidualny wicemistrz świata, trzykrotny wicemistrz świata w jeździe parami… Liczących się tytułów jest w jego dorobku znacznie więcej. Ale też znakomitymi żużlowcami byli Andrzej Wyglenda, Antoni Woryna, Paweł Waloszek, Jerzy Szczakiel, Edward Jancarz. Każdy z nich to kawał historii polskiego speedway’u, odmienna indywidualność i biografia.
Żaden jednak nie łączy sobą tak wielu przeciwstawnych cech osobistych oraz ocen otoczenia, jak chłopak z podgorzowskiego Zwierzynia. Wyjątkowy talent, który nigdy nie wykorzystał w pełni swoich potencjalnych możliwości. Mistrz na torze, nieudacznik poza nim, Szczęściarz w unikaniu groźnych kontuzji, pechowiec w zaliczaniu defektów na miarę utraty ostatecznego zwycięstwa. Pupil tysięcy kibiców i jednocześnie ich ofiara. Jakkolwiek by zresztą nie oceniać zasadności tych i innych określeń, jedno można uznać za pewne: żużel był i jest dla niego celem nadrzędnym, sposobem na życie. O ile nie nim samym.
Do pisania tej książki przystępowałem w 1985 roku, z bagażem kilkunastoletnich doświadczeń kibica sportu żużlowego i kilkuletnich doświadczeń dziennikarza zajmującego się tą dyscypliną bezpośrednio. W założeniach miała to być forma obszernego reportażu biograficznego, opartego na wspomnieniach i refleksjach samego bohatera. Z czasem ta koncepcja okazała się nierealna. Plech – to też jedna z jego cech charakterystycznych – nie przywiązywał nigdy specjalnej uwagi do zbierania różnego rodzaju „dossier” na swój temat. Zawodziła go również pamięć nawet co do zasadniczych wątków sportowej kariery. Ponadto – wiele rzeczy z żużlowej edukacji było dla niego oczywistych, przychodzących niejako samoistnie, toteż mimo jego najszczerszych chęci moja reporterska dociekliwość pozostawała nie zaspokojona.
Nie pozostawało nic innego, jak szukanie innych źródeł informacji. Stąd rozmowy z ludźmi, którzy znali go najlepiej – począwszy od samych zawodników poprzez trenerów, działaczy, mechaników, sędziów, klubowych dozorców i konserwatorów torów aż do kibiców. Stąd wyjazdy na zawody i obserwowanie ich nie z prasowej trybuny lecz z parku maszyn czy płyty boiska. Stąd – nawet! – przebieranka w żużlowca i spróbowanie swoich sił na torze.
Efekt tych przedsięwzięć dałby się najlepiej określić przysłowiem „Im dalej w las, tym więcej drzew”. To, co miało ułatwić pracę nad książką spowodowało skutek wręcz przeciwny, a jej ukończenie ulegało przesunięciom na dalsze terminy. Ostatecznie jednak – by użyć terminologii sportowej – dotarłem do mety.
Oddaję tę książkę do rąk Czytelnika będąc w pełni świadomym, iż nie zaspokoi ona wszystkich oczekiwań. Mimo obszernej i – taką mam nadzieję – rzetelnej części statystycznej nie jest to pozycja dla wytrawnych znawców żużla, którzy chcieliby precyzyjnych zestawień, „biegopunktówek”, klasyfikacji itd. Nie jest to również książka dla ludzi, którzy dotychczas nie mieli z żużlem nic wspólnego – sama lektura to zbyt mało, by ten sport zrozumieć i poznać jego specyfikę.
Osobiście pracę swoją traktuję przede wszystkim jako reporterski zapis wzlotów i upadków znakomitego zawodnika, wkomponowany w realia polskiego i światowego speedway’u lat 70- oraz 80-tych XX wieku. Będę usatysfakcjonowany, jeśli powyższa intencja znajdzie – choćby częściowe – potwierdzenie w opiniach odbiorców książki.
Henryk Jezierski
I. „BĘDĘ SIĘ STARAŁ”
Do tego sportu trafia się zwykle etapami. Najpierw wizyty na stadionie w towarzystwie ojca, któremu żona daje przepustkę na niedzielne mecze żużlowe pod warunkiem, że zaopiekuje się przynajmniej jednym dzieckiem. Huk motocykli, specyficzny zapach spalin oraz mrowie ludzi sprawiają, że pięcio-, sześciolatek czuje się oszołomiony i nie odstępuje rodzica na krok. W miarę kolejnych wizyt przybywa pewności siebie, lecz zainteresowanie tym, co dzieje się na torze długo ustępuje takim atrakcjom, jak fundowane przez ojca lody, gumy do żucia i oranżady.
Po paru latach poznaje się swoich rówieśników i wówczas powstaje potrzeba rywalizacji. Kto pierwszy dotknął motocykla, kto zawołał do – trzykrotnie starszego – mistrza „Cześć Marian!”, kto wyłudził od trenera nalepkę z napisem „Speedway Team”. Gdy się ma powyżej dziesięciu lat, to nawet nie wypada przychodzić na mecze razem z ojcem. W paczce kolegów jest raźniej i na więcej można sobie pozwolić. Swoich ulubieńców poznaje się bez zaglądania do programu, sprawdzania numerów startowych i koloru kasków. Po każdym meczu bezpardonowa walka o przywilej odprowadzenia motocykla z parkingu do klubowego warsztatu. A potem kilkadziesiąt metrów triumfalnego marszu pod zazdrosnymi spojrzeniami kolegów.
Kontakt z żużlem od święta, raz na parę tygodni przestaje wystarczać. Oczekiwanie na kolejny ligowy mecz skraca się zaglądaniem do klubu także w dni powszednie. Najpierw z daleka, potem coraz śmielej i bliżej – aż do tak bardzo oczekiwanego momentu, gdy mechanik pozwoli umyć motocykl mistrza. To jest pełnia szczęścia, dla której warto zdecydować się nawet na wagary.
Im bliżej zawodników i motocykli, tym większe pragnienie, by samemu spróbować swoich sił. Coraz bardziej niecierpliwe zaglądanie w kalendarz. Pół roku do ukończenia wymaganych szesnastu lat wydaje się wiekiem. Później czekanie na ogłoszenie o zapisach do szkółki żużlowej, podpis rodziców (najczęściej podrobiony) pod zgodą na klubowe członkostwo i pierwsze, tak długo oczekiwane, galopy.
W wypadku Zenona Plecha było zupełnie inaczej. O jego sportowym wyborze zadecydowała bardziej młodzieńcza przekora niż długo noszona w sobie chęć uprawiania właśnie żużla, dyscypliny, z którą miał dotychczas rzadki i powierzchowny kontakt – jako kibic „Stali” Gorzów.
Traf chciał, że podczas rozgrywanych l maja 1969 roku zawodów ogłoszono nabór chętnych do sekcji żużlowej tego klubu. Traf również chciał, że wśród publiczności znajdował się Zenon Plech , szesnastoletni uczeń II klasy liceum ogólnokształcącego w Gorzowie Wielkopolskim.
Chęć sprawdzenia się na torze rzucił kolega z internatowej paczki. Zenek nie chciał być gorszy. Obydwaj zapomnieliby jednak szybko o spontanicznej deklaracji, gdyby nie komentarze reszty towarzystwa, zwłaszcza dziewcząt. Śmiech i złośliwe docinki uczyniły ze stawienia się w sekcji żużlowej sprawę niemal honorową.
Gorzowska „Stal” miała wówczas za sobą siedmioletni staż w żużlowej ekstraklasie, okraszony czterokrotnym zdobyciem tytułu drużynowego I wicemistrza Polski. Trzon zespołu stanowili Andrzej Pogorzelski, Edmund Migoś, Edward Jancarz, Jerzy Padewski, Bronisław Rogal, Wojciech Jurasz, Marian Pilarczyk i Ryszard Dziatkowiak.
Za niekwestionowanego lidera uchodził Andrzej Pogorzelski, jeden z najbardziej utytułowanych polskich żużlowców, mający w swoim dorobku m.in. starty w drużynie mistrzów świata. Niezależnie od reprezentowania klubowych barw powierzono Pogorzelskiemu opiekę szkoleniową nad zawodnikami. Jemu też przypadło w udziale wstępne rozpoznanie i wyłowienie najlepszych spośród ponad setki kilkunastolatków przystępujących do zrealizowania marzeń o żużlowej karierze.
Krótki i zarazem bezwzględny był to test. Sadzano delikwenta na motocykl oraz informowano, aby jechał tak, jak potrafi najlepiej. Po kilku okrążeniach toru żegnano lakonicznym: “Ty przyjdź!” lub “Daj sobie spokój!”.
Plech wzbudzał zastrzeżenia egzaminatora jeszcze przed rozpoczęciem jazdy. Mimo, że między pierwszą a drugą klasą licealną przybyło mu aż jedenaście centymetrów wzrostu, swoją mikrą posturą nadal wzbudzał politowanie. Dialog z utytułowanym mistrzem nie napawał zbytnią otuchą:
– Utrzymasz chociaż kierownicę?
– Będę się starał, proszę pana.
Drżącymi rękoma wciągał na grzbiet skórzany kombinezon, pożyczony przez Jerzego Padewskiego. Później buty, stalowy laczek na lewą nogę i kask. O rezygnacji nie było już mowy. Wypadało jedynie przypomnieć sobie kawaleryjskie jazdy podkradaną ojcu WFM-ką po wertepach w pobliżu rodzinnego Zwierzynia i uczynić wszystko, by ten warczący oraz wibrujący mocą kilkudziesięciu koni mechanicznych pojazd nie wyrwał się spod kontroli.
Kilkadziesiąt sekund trwało ostrożne badanie potencjalnych skutków większego „nawinięcia” manetki gazu. Później obawę przed upadkiem zwyciężyła chęć zmierzenia się z motocyklem. Padał na tor kilka razy. Gdy pytano, czy nie ma już dość, odpowiadał przecząco i siadał za kierownicą motocykla, aby pojechać jeszcze śmielej niż poprzednim razem. Po paru minutach oglądania testowej jazdy Pogorzelski nie chciał wierzyć zapewnieniom drobnego szesnastolatka o pierwszym w ogóle kontakcie z motocyklem żużlowym. Trudno dziwić się tej nieufności. Ślizg kontrolowany – a taką właśnie umiejętność zademonstrował Plech – należy do trudniejszych elementów żużlowej edukacji. Już w tym momencie trener „Stali” wiedział, że ma przed sobą talent czystej wody.
Zaczęły się treningi i niemal codzienne przesiadywanie w klubowym warsztacie. Oczywiście kosztem nauki. Warsztat zlokalizowany był na terenie gorzowskich Zakładów Mechanicznych „Ursus”, głównego patrona „Stali”. Około trzystumetrowa odległość od liceum to za mało, by nie słyszeć warkotu uruchamianych motocykli. Na Plecha działało to jak narkotyk. Każda duża przerwa stanowiła okazję do odwiedzenia starszych kolegów i mechaników grzebiących przy sprzęcie. Efekty dały się przewidzieć. Na pierwszy okres roku szkolnego 1969/70 pięć ocen niedostatecznych. Dyrektor liceum był nieugięty – zawieszenie w uprawianiu żużla aż do momentu uzyskania lepszych ocen. Co gorsza, o sportowych zainteresowaniach Zenona dowiedziała się matka. Wyszło na jaw, że podpis rodziców pod zgodą na zajęcia w szkółce żużlowej był falsyfikatem…
Ówczesny prezes gorzowskiej „Stali”, Aleksander Dzilne, nie zamierzał iść na łatwiznę. Dwie wizyty u dyrektora szkoły z Andrzejem Pogorzelskim miały służyć wyszukaniu rozsądnego kompromisu. Klub zapewnił o systematycznej kontroli edukacyjnych postępów Plecha, szkoła natomiast zorganizowała koleżeńskie korepetycje. Znowu treningi i błyskawiczne wypady z liceum do warsztatu, gdy mechanicy dawali znać „odpalaniem” silników.

Perturbacje ze szkołą sprawiły, iż do egzaminu na zdobycie licencji żużlowej Zenon Plech przystępował jako ostatni z piątki przesianych w szkółce Pogorzelskiego kandydatów. Uczynił to dopiero w roku następnym, 10 maja 1970 roku, podczas meczu ligowego z GKS „Wybrzeże” Gdańsk. Zawodnik musiał wówczas przejechać ze średnią szybkością co najmniej osiemnastu metrów na sekundę. Pamięta do dzisiaj o limicie obowiązującym dla stadionu gorzowskiego – 78 s. Pojechał grubo poniżej tej granicy. Jeszcze tylko wizyta z Andrzejem Pogorzelskim w Lesznie, gdzie u przedstawiciela Głównej Komisji Żużlowej Polskiego Związku Motorowego, Józefa Olejniczaka musiał zdać egzamin teoretyczny. I radosna wiadomość, że jest się stuprocentowym żużlowcem. Wówczas nie dostrzegał ciemniejszej strony tego faktu.
Śmierć na torze żużlowym… Liczbą takich tragedii można by obdzielić pozostałe dyscypliny sportowe razem wzięte. Czy to jednak powód, by ją lekceważyć, zbywać milczeniem bądź kwitować jakimś banałem?
Jedna z dramatyczniejszych, biorąc pod uwagę okoliczności, zdarzyła się 12 lipca 1959 roku podczas towarzyskiego spotkania między „Stalą” Rzeszów, a CWKS „Legia” Warszawa.
Hakiem nazywają żużlowcy podnóżek z prawej strony, pełniący istotną rolę przy kontrowaniu siły odśrodkowej podczas pokonywania wiraży. Hak brzmi mniej przyjemnie niż podnóżek. Można rzec – bardziej krwiożerczo. Nawet w slangowych określeniach nie ma jednak przypadku. Kiedy Eugeniusz Nazimek upadł na tor i odbił się od bandy, właśnie hakiem swojego motocykla zawadził go jadący z tyłu Paweł Waloszek. Kilka metrów włóczenia po żużlu i powtórne uderzenie. Tym razem głową o karter silnika w motocyklu następnego rywala, Stanisława Kaisera.
Przypadek jakich wiele. Lecz ówczesne kaski nazywano „orzeszkami” – trochę skorupy na czubku głowy, reszta ze skóry. Żadnego atestowania, jak dzisiaj. „Orzeszek” dawał się rozłupać silniejszym uderzeniem pięści. Eugeniusz Nazimek był ósmą śmiertelną ofiarą w polskim speedway’u, tor w Rzeszowie zapisał się po raz drugi jako miejsce tragedii. Dzisiaj można powiedzieć, że jest to miejsce wymieniane w statystykach najczęściej.
18 kwietnia 1970 roku, kilka tygodni przed zdobyciem przez Plecha licencji żużlowej ginie – również na rzeszowskim torze – Marian Rose, niezwykle utalentowany zawodnik ówczesnej „Stali” Toruń. Dwa miesiące później, 29 czerwca 1970 roku podczas treningu przed meczem ze „Startem” Gniezno przewraca się ulegając ciężkiej kontuzji głowy inny torunianin, Benedykt Błaszkiewicz. Umiera w szpitalu dwanaście godzin później. Niedzielny mecz ligowy zostaje przełożony na inny termin. Prasa sportowa podaje informację o kolejnej śmierci i jak zwykle bez pokrycia zapewnia, że do sprawy jeszcze wróci.
Jeśli chce się być coraz lepszym na torze, nie można rozpamiętywać tragedii innych. Zbyt duża wyobraźnia i świadomość, że gra się w te same karty, może sparaliżować, pozbawić chęci do walki oraz zwyciężania. Plech nie potrafi odtworzyć terminów kolejnych śmierci na torze, nie zna ich szczegółów, często nie pamięta nawet nazwisk ofiar. Naturalny odruch obronny. Lepiej było zapomnieć i wierzyć, iż samemu uniknie się najgorszego.
Kilka dni po wypadku Błaszkiewicza startuje już jako reprezentant „Stali” w wyjazdowym meczu z gdańskim „Wybrzeżem”. Przegrywają minimalnie, dwoma punktami. Plech swoje biegi kończy tylko jednopunktowym dorobkiem. Siada na betonowym występie w parkingu i płacze. Jest przekonany, że przegrana zespołu to jego wina.
Zawodnicy „Stali” Gorzów tworzyli zróżnicowaną charakterami, lecz zgraną grupę. Największym autorytetem cieszył się małomówny Andrzej Pogorzelski. Nawet gdyby nie powierzono mu funkcji trenera i tak miałby niekwestionowany posłuch u kolegów. Pracowity, niezwykle dbający o sprzęt Edward Jancarz. W 1970 roku miał za sobą pięć lat startów i tytuł II indywidualnego wicemistrza świata, przywieziony z Goeteborga. Jeżdżący na równym poziomie Edmund Migoś. Tak, jak pozostali zawodnicy klubowej czołówki zatrudniony był w „Ursusie”, lecz uczuleni na sportowców-pracowników przełożeni jego jedynego przyjmowali z otwartymi rękoma. Obok tej trójki jeszcze Jerzy Padewski, Ryszard Dziatkowiak, Wojciech Jurasz, Marian Pilarczyk. W takim składzie w 1969 roku „Stal” Gorzów zdobyła tytuł drużynowego mistrza Polski po raz pierwszy w swej historii.

W sezonie 1970 następuje parę przetasowań. Do pierwszego zespołu wchodzą Zenon Plech i Bogusław Nowak. Obydwaj z tego samego zaciągu i obydwaj życzliwie przyjęci przez starszych kolegów.
Nowak niezależnie od uprawiania żużla pracował jako czeladnik w zakładzie cukierniczym. Do dzisiaj pamiętają mu doskonałe babki, drożdżówki i inne słodkości przynoszone do klubu. Plech natomiast potrafił rozbroić każdego swoją fantazją, skłonnością do żartów i koleżeńskością.
Jego autorstwa był między innymi dowcip, który kosztował klub utratę znacznej liczby sprzętu. Pojazdy myło się wówczas po zawodach lub treningach metanolem, paliwem niewidocznym w trakcie spalania. Toteż, gdy Plech wrzucił jednemu ze swoich kolegów niedopałek papierosa do miski z metanolem, ten zareagował dopiero wówczas, kiedy naczynie zaczęło go parzyć w ręce. Przerażony rzucił źródło ognia na ziemię, akurat w pobliże wypełnionego również metanolem koryta, nad którym stały motocykle. Niezbyt fortunna akcja gaśnicza i efekt okazał się do przewidzenia.
Darowano ten wyskok młodemu zawodnikowi, lecz długo nie mógł on przełamać nieufności żużlowców i mechaników, wyczekujących na dalsze popisy. Przykład – przez parę tygodni stała na warsztatowym stole potężnych rozmiarów gruszka z rodzinnego sadu Plecha. Przywiózł ją jako poczęstunek dla Edwarda Pilarczyka, swojego ulubionego mechanika klubowego. Niestety, ani adresat prezentu, ani pozostali koledzy nie potrafili docenić szczerości jego intencji, podejrzewając jakiś podstęp.
Wymieniony wyżej Edward Pilarczyk, autentyczna „złota rączka” do motocykli żużlowych, a jednocześnie wychowawca wielu reprezentantów gorzowskiej „Stali” tak wspomina Zenona Plecha z początkowego okresu jego kariery:
– Przysparzał nam, mechanikom, wyjątkowo wiele zajęcia. Potrafił wjechać dosłownie wszędzie – w bandę, w krawężnik, nawet na płytę boiska. Niejednokrotnie w ciągu treningu musieliśmy wymienić mu po cztery, pięć kół. Ale, gdy się widzi talent i chęć do walki, nie żal żadnej pracy.
Nikt z osób znających Plecha od początku nie miał jakichkolwiek wątpliwości co do jego jednej cechy – wychodzenia obronną ręką z najgorszych, mrożących krew w żyłach opresji na torze. Było w tym oczywiście trochę zwykłego szczęścia, ale też zawodnik pomagał mu wyjątkowo skutecznie. Niespotykanym wygimnastykowaniem i ogólną sprawnością ruchową. Te cechy pozwalały mu – jak to określił Edward Jancarz – przechodzić samego siebie i unikać zapłaty kalectwem lub życiem za przerost chęci nad umiejętnościami.
Niemal każdy doświadczony stażem trener żużlowy ma w zanadrzu nazwiska co najmniej kilku swoich podopiecznych, którzy kiedyś rokowali nadzieję na osiągnięcie poziomu godnego ścisłej czołówki światowej. Kończyły się one zwykle w dwojaki sposób: wypadkiem na torze z konsekwencjami wykluczającymi w ogóle uprawianie żużla bądź wypadkiem, który nie owocował wprawdzie kalectwem, lecz uruchamiał wyobraźnię paraliżującą chęć do jazdy takiej, jak niegdyś. Plech takich momentów uniknął.
6 września 1970 roku siedemnastolatek z gorzowskiej „Stali” ma okazję po raz pierwszy obejrzeć popisy asów światowego speedway’u. Do Wrocławia, na finał indywidualnych mistrzostw świata, przyjeżdżają same znakomitości – m.in. Ivan Mauger, Barry Briggs, Ole Olsen, Walerij Klementiew, Anders Michanek, Soren Sjosten, a z naszych reprezentantów – Paweł Waloszek oraz Antoni Woryna. Nie było oczywiście mowy o tym, by oglądać technikę jazdy uczestników finału, ich zagrywki taktyczne, udoskonalanie sprzętu. Umiejętności takiej analizy przyszły dopiero po latach. Wrocławską imprezę wspomina Plech jak coś szokującego. Siedząc na trybunach marzył wówczas, by wzorem najlepszych wygrywać i być bożyszczem tłumu.
Jest też w tamtych wrażeniach sprzed lat scena, którą pamięta wyjątkowo dobrze. Po dekoracji Ivan Mauger, nowo kreowany mistrz świata, przeskakuje siatkę odgradzającą tor, podchodzi do swojej żony i wręcza jej laur najlepszego żużlowca sezonu 1970. Scena pozornie marginalna i nawet nie potrafi sobie wytłumaczyć powodów jej zarejestrowania. Jednak ci, którzy znają dobrze Plecha, wiedzą, że owo zarejestrowanie nie było dziełem przypadku.
Od momentu rozpoczęcia nauki w liceum wychowywał się praktycznie sam. Rodzice, zapracowani w odległym o kilkadziesiąt kilometrów od Gorzowa Zwierzyniu, nie mieli zbyt wielu okazji do odwiedzania go w internacie. Nigdy nie grzeszył spokojnym usposobieniem, tymczasem status żużlowca „Stali” stwarzał dodatkowe okazje. Nowi koledzy, znajomi, dziewczyny… Popularność największa spośród tych, jakie mogło dać blisko stutysięczne miasto rozkochane w speedway’u.
W roku 1971 za sprawą dziewczyny, która chce go związać ze sobą na stałe, musi opuścić internat. Ówczesny prezes gorzowskiej „Stali”, Aleksander Dzilne, załatwia Plechowi miejsce w hotelu pracowniczym zamieszkanym głównie przez młodą kadrę techniczną Zakładów Mechanicznych „Ursus”. Niestety, i tutaj żużlowiec nie zagrzewa zbyt długo miejsca. Wystarczyło, aby wziął na siebie awanturę wywołaną przez zaproszonych kolegów.
Na jakiś czas przygarnia go mieszkający samotnie Andrzej Pogorzelski. Potem w nagrodę za sportowe wyniki – przeprowadzka do własnych mieszkań. Najpierw kawalerki, później trzypokojowego. Nadmetraż zapełnia się jedynie podczas koleżeńskich imprez.
Normalnie jest pusto. Sąsiedzi pamiętają widok Plecha wracającego w listopadowe, zimne poranki do „domu” — w kusej skórzanej kurteczce, obcisłych spodniach i butach o wysokich obcasach. Z plecami i głową wystawionymi na jesienną słotę.
Podczas wrocławskiego finału mistrzostw świata oglądał to, czego jeszcze nie dane było mu zaznać – radość zwycięstwa i możliwość podzielenia się nią z kimś bliskim. Stąd tak długo pamiętana scena z Ivanem Maugerem i jego żoną.

Pierwszy sezon startów kończy ze średnią 0,91 pkt., uzyskaną w trzydziestu dwóch biegach. Daje to Plechowi 61 miejsce w klasyfikacji Polskiego Związku Motorowego. Zdarzały się już efektowniejsze debiuty. Nawet jego kolega ze szkółki żużlowej, Bogusław Nowak wypadł znacznie lepiej – średnia 1,36 pkt., w 36 biegach. Nikt jednak ze znających speedway nie traktuje punktowego dorobku Plecha zbyt miarodajnie. Wystarczyło popatrzeć, jak jeździ. „Byle tylko nie skręcił karku” – myślą życzliwi mu koledzy, działacze, kibice.
„Stali” Gorzów nie udaje się powtórzyć wyniku z poprzedniego sezonu. Zespół pod wodzą Andrzeja Pogorzelskiego kończy ligę na odległym, piątym miejscu, z minusowym dorobkiem tzw. małych punktów. Brak sukcesu drużynowego rekompensuje gorzowianom Edmund Migoś, indywidualny mistrz Polski na rok 1970. Znaczące ukoronowanie wieloletniej, równej jazdy. Później okaże się, że jest to ukoronowanie w dosłownym tego słowa znaczeniu.




Na wiosnę 1971 roku pierwsze zajęcia przed nowym sezonem. Plech znowu bije rekordy upadków – aż siedem podczas jednego treningu. Sprawny fotoreporter, który towarzyszyłby rozwojowi jego kariery od samego początku, zbiłby na zdjęciach z Plechem w roli głównej pokaźną fortunę. Powietrzny balet kłębowiska rąk, kół, nóg, kierownicy i silnika. Godny podziwiania, gdyby nie to, że jego epilog następuje na twardym torze, krawężniku lub na bandzie.
Można nie przypominać sobie wypadków śmiertelnych, które zdarzały się innym i na innych torach. Trudno jednak nie pamiętać wypadków nawet mniej groźnych, w których było się uczestnikiem lub naocznym świadkiem. Rejestruje się je mimowolnie, wbrew własnym chęciom. Zwolniony film z najdrobniejszymi detalami, niemożliwy do skasowania.
Treningowym partnerem Plecha był najczęściej Edmund Migoś. Doświadczony żużlowiec samorzutnie poczuwał się do odpowiedzialności za utalentowanego nowicjusza. Tak też było podczas treningu 14 maja 1971 roku. Na ostatnim łuku kończącym jeden z biegów Migoś wyprzedził Plecha. Tuż przed wyjściem na prostą jakaś koleina sprawiła, że przód jego motocykla uniosło do góry. W ułamek sekundy później to samo stało się z motocyklem Plecha. Migoś obejrzał się, by sprawdzić, czy młody zawodnik wyjdzie z tej opresji. Niestety, Plech całym impetem uderzył w bandę. Upadek Migosia wyglądał zdecydowanie mniej groźnie: po odbiciu się od bandy partnerem Plecha obróciło o sto osiemdziesiąt stopni. Kilka sekund posuwał się na motocyklu tyłem do kierunku jazdy, a następnie siłą bezwładu uderzył głową i plecami o nawierzchnię toru.
Pierwszej pomocy udzielono młodszemu z żużlowców – taki krok sugerował przebieg kraksy. Plech zobaczył swojego kolegę dopiero na szpitalnym korytarzu. Wyglądał wstrząsająco – z ust i nosa wydobywała się krew. Prasowe doniesienia mówiły o niesprawnej ręce. W rzeczywistości konsekwencje okazały się bardziej groźne – uszkodzenie kręgosłupa i związany z nim lewostronny paraliż. Plech wyszedł z wypadku praktycznie bez szwanku. Skończyło się jedynie na ogólnych potłuczeniach i rozciętym łuku brwiowym.
Jedenaście dni później kolejna poważna strata w zespole gorzowskim. Podczas test-meczu z Anglikami Andrzej Pogorzelski ląduje na bandzie i łamie szczękę. Ciężar walki o ligowe punkty spada na barki pozostałych gorzowian. Dla Plecha jest to sprawdzian udany. 13 czerwca podczas zwycięskiego meczu ze „Śląskiem” Świętochłowice zdobywa osiem punktów, ustępując jedynie Edwardowi Jancarzowi (12 pkt.) i Jerzemu Padewskiemu (9 pkt.).

Pierwszy zespół „Stali” uzupełniony zostaje Mieczysławem Woźniakiem, trzecim obok Plecha i Nowaka zawodnikiem z naboru 1969 roku oraz Ryszardem Fabiszewskim. Ten ostatni okazał się wyjątkowym oryginałem. Ktoś w rodzaju szalonego wynalazcy. Całymi dniami potrafił grzebać przy silniku swojego motocykla, zupełnie ignorując treningi. Podczas zawodów był „niepoczytalny” – wygrywał swobodnie z najlepszymi, by za chwilę dać się pokonać outsiderom.
W 1971 roku Plech kończy liceum bez przystępowania do egzaminu maturalnego. Zostaje zatrudniony na wydziale remontowym opiekujących się klubem Zakładów Mechanicznych. Zarabiał wówczas około 1700 złotych. Gratyfikacje związane ściśle z żużlem były wtedy wyjątkowo niskie. Osiemdziesiąt złotych za każdy zdobyty w meczach ligowych punkt, pięćset złotych „kadrowego”, trzysta „dożywiania”. Tymczasem bydgoska „Polonia” potrafiła już wówczas płacić swoim zawodnikom po kilkanaście tysięcy złotych za wygrane mecze.
Swego rodzaju ewenementem wśród klubów żużlowych był także „Włókniarz” Częstochowa. W jego barwach jeździli niemal sami inżynierowie, absolwenci Politechniki Częstochowskiej – Marian Kaznowski, Waldemar Miechowski, Stefan Kwoczała, Bronisław Idzikowski… Klub miał też bogatych sponsorów, wywodzących się ze „szkaplerzyków”, czyli producentów bądź sprzedawców dewocjonaliów. Z ich inicjatywy, dla wyeliminowania „lewych” wejść na mecze żużlowe poszyto porządkowym pozbawione kieszeni i zapinane na guzik przy guziku… sutanny.
29 sierpnia 1971 roku kolejna śmierć na torze. Podczas meczu „Polonii” Bydgoszcz ze „Spartą” Wrocław jadący na ostatniej pozycji Jerzy Bildziukiewicz zostaje zasypany żużlem i uderza w siatkę. 20-letni bydgoszczanin umiera w szpitalu nie odzyskawszy przytomności.
Tymczasem Zenon Plech w meczu z gdańskim „Wybrzeżem” potwierdza swoją przynależność do klubowej czołówki. Liczbą zdobytych punktów ustępuje jedynie Edwardowi Jancarzowi. Drugi sezon startów okazuje się wyjątkowo udany dla utalentowanego osiemnastolatka. W lidze średnia biegowa 2,00 pkt. i dziewiętnaste miejsce w klasyfikacji PZMot. Do tego dochodzi sukces w postaci zdobycia wraz ze Zbigniewem Marcinkowskim z zielonogórskich „Zgrzeblarek” oraz Grzegorzem Kuźniarem ze „Stali” Rzeszów „Srebrnego Kasku”. Wszyscy trzej w meczu finałowym osiągają po czternaście punktów i żaden nie chce biegu dodatkowego. Jedyny tego rodzaju przypadek w historii młodzieżowych mistrzostw.
Rok 1972 zaczyna się dla Zenona Plecha nominacją do prowadzonej przez Józefa Olejniczaka kadry narodowej i… pierwszym poważnym wypadkiem podczas zawodów. W Wielkanoc, 2 kwietnia, gorzowska „Stal” walczy na wyjeździe ze „Śląskiem” Świętochłowice. W piątym biegu zawodów kibice oczekują emocjonującego pojedynku między reprezentantem gospodarzy Janem Muchą, a Plechem. Obydwaj byli zwycięzcami w swoich pierwszych wyścigach.
Tuż po starcie na prowadzenie wychodzi Plech. Podczas pokonywania drugiego wirażu zauważa, że Mucha atakuje go po zewnętrznej. Aby udaremnić ten atak… wjeżdża na bandę, przebywając część łuku niczym w „beczce śmierci”. Spada na tor z tak silnym impetem, że traci przytomność. Mucha najeżdża na jego motocykl doznając wybicia barku. Lekarze stwierdzają u Plecha wstrząśnienie mózgu. Zapowiada się na dłuższy pobyt w szpitalu, tymczasem po trzech dniach Plech zostaje z niego przeniesiony w trybie natychmiastowym do Gorzowa…
W „Śląsku” Świętochłowice jeździ bowiem Józef Jarmuła. A Jarmuła to zjawisko w polskim żużlu wyjątkowe. Zarówno na torze, jak i poza nim, daje o sobie znać jego brawura, fantazja i nie mieszczenie się w utartych szablonach. Tylko Jarmuła potrafił np. w drodze na stadion GKS „Wybrzeże” Gdańsk przejechać samochodem ulicę Długą i Długi Targ, choć zakaz ruchu wszelkich pojazdów obowiązuje tam od lat.
Jarmuła odwiedza Plecha następnego dnia po meczu. Pod pozorem krótkiej rozmowy wyprowadza go na korytarz, bierze pod ramię i zawozi do swojego domu. A tam czeka zastawiony stół. Kilkadziesiąt minut później zaalarmowana milicja odnajduje uciekiniera. Gościnny gospodarz odwozi swojego kolegę samochodem ciężarowym marki Lublin, przeznaczonym do nauki jazdy, pozwalając mu przy okazji spróbować swoich sił za kierownicą tego pojazdu. Nic dziwnego, że świętochłowiccy lekarze pozbywają się czym prędzej tak niesfornego pacjenta. Na pożegnanie Plech otrzymuje kartę informacyjną do szpitala w Gorzowie. Drze ją i wyrzuca do kosza. Chce jak najszybciej znowu wsiąść na motocykl. W ostatnią niedzielę kwietnia szykuje się ciężki mecz z zielonogórskimi „Zgrzeblarkami”.
Te mecze zawsze należały do najbardziej zaciętych. Odwieczne niemal antagonizmy między wojewódzką Zieloną Górą, a podporządkowanym jej administracyjnie Gorzowem znajdowały swoje odbicie właśnie podczas spotkań żużlowych. Tu wyładowywało się wszelkie animozje, tu też najczęściej dochodziło do bójek i interwencji milicji. Eskortowanie przez tę ostatnią aż poza rogatki miasta zawodników zielonogórskich, gdy mecz odbywał się w Gorzowie lub gorzowskich, gdy miejscem spotkania była Zielona Góra należało do przedsięwzięć zgoła tradycyjnych. Podobnie jak plakat mający poniżyć skazaną tylko na komunikację autobusową stolicę Ziemi Lubuskiej: „Jak z Gorzowem dziś wygracie, w prezencie tramwaj otrzymacie”.
Niestety, 30 kwietnia 1972 roku doszło do historycznego, gdyż pierwszego, zwycięstwa zielonogórzan nad „Stalą” Gorzów. Wynik 39:38. Zielona Góra długo szalała ze szczęścia.
Trzy tygodnie później Zenon Plech po raz pierwszy bierze udział w eliminacjach do indywidualnych mistrzostw świata. Na stadionie w Gorzowie ponad piętnaście tysięcy ludzi. Tylko tyle są w stanie pomieścić trybuny. Wygrywa Edward Jancarz z kompletem punktów przed Zenonem Plechem (13 pkt.) i Walerym Gordiejewem (12 pkt.) Ostateczne wyniki nie oddają faktycznego układu sił. Plech pierwszy raz pada bowiem ofiarą swojej dobroduszności.
Jancarz, po dopiero co zaleczonej kontuzji ręki, nie jest pewny swojej formy i tuż przed meczem prosi Plecha, by pozwolił mu wygrać inauguracyjny bieg – ten, w którym startują razem. Zapewnia, że zależy mu jedynie na zakwalifikowaniu się do dalszych eliminacji. Tego rodzaju koleżeńskie przysługi nie są w żużlu czymś wyjątkowym. Dzisiaj ja pomogę tobie, jutro skorzystam z rewanżu.
Na linię mety pierwszego wyścigu Plech przyjeżdża za Jancarzem. Zgodnie z wcześniejszą umową. Okazuje się jednak, że starszemu koledze klubowemu nie zależy bynajmniej tylko na miejscu w pierwszej ósemce. Wygrywa bieg za biegiem. Tak, że gdy waży się sprawa awansu Antoniego Woryny, znowu trzeba sięgnąć po pomoc Zenka. Oczywiście pomaga.
Półfinał kontynentalny w Pradze zakończył się zwycięstwem Edwarda Jancarza, a Zenon Plech zajmuje trzecią pozycję. Miejscem finału kontynentalnego indywidualnych mistrzostw świata jest radziecki Czerkiesk. Rozegrana pod koniec czerwca 1972 roku impreza przejdzie do historii speedway’ u jako jedna z wyjątkowo skandalicznych. Głównie za sprawą toru, przypominającego bardziej crossowisko niż arenę zawodów żużlowych. Sypki żwir zamiast żużla, liczne wyboje i nierówności – tzw. tor „pod swoich”, lecz z wyraźnym przekroczeniem granic przyzwoitości. Jakby tego było mało, organizatorzy pozwolili uczestnikom finału jedynie na godzinny trening oficjalny.
Skuteczność tych przedsięwzięć najlepiej wykazuje ostateczna kolejność zawodów w Czerkiesku: 1. Wiktor Trofimow – 14 pkt., 2. Wiktor Kałmykow – 13 pkt., 3. Anatolij Kuźmin – 12 pkt., 4. Walerij Gordiejew – 11 pkt. (wszyscy ZSRR), 5. Milan Spinka (CSRS) – 10 pkt., 6. Grigorij Chłynowski (ZSRR) – 9 pkt., 7. Paweł Waloszek (Polska) – 9 pkt., 8. Aleksiej Pawłow (ZSRR) – 9 pkt. Jako rezerwowy do finału europejskiego zakwalifikował się z siedmioma punktami Zenon Plech. Jego przypadek z ostatniego biegu, kiedy stracił prowadzenie wskutek dwukrotnego podniesienia motocykla (efekt wyboistego toru) i upadku, należał do najbardziej charakterystycznych dla tego, co przytrafiało się w Czerkiesku gościom.
26 czerwca 1972 roku w poniedziałkowym „Przeglądzie Sportowym” ukazuje się kolejna, pisana drobną czcionką informacja o śmiertelnym wypadku na torze. Podczas treningu żużlowców „Stali” Rzeszów dochodzi do kolizji dwóch braci Kuźniarów: starszego Grzegorza, członka kadry narodowej i zdobywcy „Srebrnego Kasku” z poprzedniego roku oraz młodszego Wiesława – 17-latka, któremu fachowcy wróżą świetną karierę. Przy pokonywaniu jednego z wiraży Wiesław Kuźniar traci równowagę i – wpadając w poślizg – uderza swoim motocyklem w jadącego obok brata. Grzegorz wychodzi z kolizji bez szwanku, jego młodszy brat natomiast w wyniku doznanych obrażeń po przewiezieniu do szpitala umiera. I rzecz, którą należałoby rozważać w kategoriach psychologicznych predyspozycji żużlowców – Grzegorz Kuźniar mimo bezpośredniego uczestnictwa w rodzinnym dramacie nadal wyjeżdża na tory.
Po pechowym, choć nie zawinionym występie w finale kontynentalnym indywidualnych mistrzostw świata, Zenon Plech coraz częściej sięga po międzynarodowe sukcesy. Podczas meczu drużynowego ZSRR – Polska rozegranego w radzieckiej miejscowości Elista dochodzi do udanego rewanżu za Czerkiesk. Polacy gromią bowiem rywali w stosunku 52:26, a w klasyfikacji indywidualnej zwycięża Plech, ustanawiając jednocześnie rekord toru.
23 lipca 1972 roku półfinał drużynowych mistrzostw świata w Leningradzie. Oprócz gospodarzy o premiowane awansem miejsce w pierwszej dwójce walczą ekipy Czechosłowacji, RFN i Polski. Znamiennym akcentem tej imprezy jest gest Czechosłowaków, którzy przywożą do Leningradu nową Skodę, jako prezent dla sześciokrotnego mistrza świata w wyścigach na lodzie, Gabdrahmana Kadyrowa. W parkingu pojawiają się głosy, iż tak znaczące uhonorowanie radzieckiego żużlowca ma służyć pozyskaniu przychylności gospodarzy, a tym samym łatwiejszemu zakwalifikowaniu się ekipy czechosłowackiej do finału w Olching (RFN). Jeśli tak rzeczywiście było, to ten środek okazał się mało skuteczny.
Plech oglądając swój plastron z numerem startowym 12 obiecuje kolegom, że zdobędzie taką samą liczbę punktów. Aby tego dokonać, musi zwyciężyć we wszystkich czterech biegach. Obietnica zostaje dotrzymana. 19-1etni gorzowianin jako jedyny zawodnik półfinału, przywozi komplet punktów, które uzupełnione dorobkiem Henryka Glucklicha, Edwarda Jancarza, Pawła Waloszka oraz Jerzego Gryta dają Polakom wyraźne zwycięstwo nad zespołem radzieckim i awans do finału.
Półtora miesiąca później utalentowanego reprezentanta gorzowskiej „Stali” spotyka nie lada wyróżnienie. Decyzją władz Polskiego Związku Motorowego zostaje oddelegowany w charakterze obserwatora na finał indywidualnych mistrzostw świata, których miejscem jest słynne Wembley. Po raz pierwszy ma okazję nie tylko bezpośrednio zetknąć się z żużlowymi asami, ale także uczestniczyć we wspólnym, przedfinałowym treningu. Do dziś pamięta moment przywitania z czterokrotnym mistrzem świata, Barry Briggsem. Sympatyczny gest rutynowanego Nowozelandczyka sprawia, iż właśnie jemu Plech będzie kibicować następnego dnia najgoręcej. Zanosi się na kibicowanie najlepszemu. Barry Briggs wygrywa bowiem w swoim pierwszym biegu z najgroźniejszym rywalem Ivanem Maugerem.
Niestety, drugi bieg należy do najbardziej pechowych w jego bogatej karierze. Traci prowadzenie w wyniku upadku spowodowanego przez jadącego tuż za nim Szweda, Bernta Perssona. Jakby tego było mało, na leżącego Briggsa najeżdża Walerij Gordiejew. Ta kolizja okazuje się znacznie groźniejsza w skutkach – lekarze są zmuszeni amputować Nowozelandczykowi palce u ręki. Sto tysięcy kibiców ogląda teraz tylko popisową jazdę jego rodaka, Ivana Maugera, po raz czwarty zdobywającego najwyższe trofeum w światowym speedway’u. Plech jeszcze nie wie, że już za rok przyjdzie mu się zmierzyć z nim w bezpośrednim pojedynku, którego stawką będzie również tytuł indywidualnego mistrza świata.
Rozegrany 24 września 1972 roku finał drużynowych mistrzostw świata w Olching (RFN) nie przyniósł Polakom zbyt wielu powodów do radości. Reprezentacja zostaje osłabiona najpierw brakiem Edwarda Jancarza, który wskutek kolizji na treningu z Ryszardem Dziatkowiakiem doznał wieloodłamowego złamania podudzia i palca prawej ręki, a nieco później – zakażeniem krwi u Jerzego Gryta. Trzeba było sięgnąć po mniej wartościowe rezerwy. Zenon Plech, Henryk Glucklich, Paweł Waloszek i Zdzisław Dobrucki zdobyli łącznie 21 punktów. Tyle samo co ekipa Związku Radzieckiego. W dodatkowych biegach o drugie miejsce (mistrzostwo świata zdobyli żużlowcy Wielkiej Brytanii) lepsi okazali się Rosjanie.
Tydzień później finał indywidualnych mistrzostw Polski w Bydgoszczy. Na trybunach blisko trzydzieści tysięcy widzów pragnących oklaskiwać zwycięstwo swojego pupila, Henryka Glucklicha. Wygląda, iż oczekiwaniom kibiców „Polonii” Bydgoszcz stanie się zadość.
Cztery biegi i cztery zwycięstwa Glucklicha. Po zwycięstwo jedzie również w biegu piątym, ostatnim. Nieoczekiwany defekt motocykla pozbawia go stuprocentowego tytułu na rzecz młodszego kolegi z reprezentacji, Zenona Plecha. Jeden z nielicznych w jego karierze przypadków, gdy osiągnął sukces dzięki pechowi rywala.
II. POPRAWKI DO SCENARIUSZA
Tytuł indywidualnego mistrza Polski i pierwsze miejsce (z biegopunktówką 2,74) na liście najlepszych żużlowców ekstraklasy. W wieku ledwie dziewiętnastu lat, po niespełna trzech sezonach startów. Nic dziwnego, że o Plechu zrobiło się głośno.
Popularność robią przede wszystkim dziennikarze. Wśród tych, którzy zajmują się żużlem, są różni. Tacy, którzy znają dyscyplinę od podszewki, pasjonują się nią, a przy zbieraniu materiałów do kolejnych tekstów nie poprzestają na rozmowach z działaczami. Dla innych żużel stanowi po prostu źródło zarobkowania, okazję do atrakcyjnych wyjazdów zagranicznych i robienia opacznie rozumianej kariery. Ten sposób jest wygodniejszy i warsztatowo, i profitowo. Eksponowany działacz zawsze poda informacje „z pierwszej ręki”, a za ich zamieszczenie bez konfrontacji z punktem widzenia innych zainteresowanych osób potrafi się odwdzięczyć.
To, co wygodniejsze, zyskuje więcej propagatorów. Stąd dominujące – zwłaszcza na łamach codziennej prasy sportowej – lekkie przechodzenie nad tragediami młodych ludzi, kończone najczęściej komunałem w rodzaju: „do sprawy tej wrócimy w najbliższym czasie”. Po to, by nie wrócić do niej nigdy. Stąd stosunek do żużlowców przypominający stosunek starożytnych Rzymian do gladiatorów. Jeżdżą, więc muszą liczyć się z najgorszym.
Sęk w tym, że wielokrotnie można było tego najgorszego uniknąć. Choćby poprzez wymuszenie na odpowiedzialnych działaczach zakupu dla żużlowców akcesoriów zmniejszających do minimum ryzyko poważnych urazów – atestowanych kasków produkowanych przez renomowane firmy, kombinezonów niekrępujących ruchy zawodnika, ochraniaczy na kręgosłup, odpowiednich butów itp. To jednak wymagałoby krytyki stanu istniejącego. Jaki, żyjący we wzorcowej symbiozie z działaczami, dziennikarz na to pójdzie? Żużlowcom powinno wystarczyć, że w ogóle o nich piszą.
Jeśliby poprzestać tylko na takich wymaganiach wobec prasy, to Zenon Plech w pierwszym okresie swojej kariery nie miał zbytnich powodów do narzekania. Więcej, był przez wielu żurnalistów wyraźnie faworyzowany. Na przykład Andrzej Martynkin ze „Sztandaru Młodych” posunął się w sympatii do młodego gorzowianina tak daleko, iż po finale kontynentalnym w Czerkiesku zupełnie poważnie rozważał możliwość zastąpienia Pawła Waloszka, który wywalczył prawo startu we Wrocławiu, właśnie Plechem, jako żużlowcem lepszym, młodszym i bez obciążeń wobec Wembley. Na szczęście do tej, nie mającej nic wspólnego z regułami gry fair, roszady nie doszło. Sam Waloszek natomiast udowodnił, iż przedwcześnie skazuje się go na straty. We Wrocławiu był bowiem najlepszy pokonując m.in. Ole Olsena i Andersa Michanka, a w doborowej stawce finalistów mistrzostw świata na Wembley zajął ósme miejsce.
Początek 1973 roku przynosi kolejne argumenty sympatykom Plecha. Dwudziestoletni żużlowiec staje się nie kwestionowanym liderem swojego zespołu, niemal etatowo zdobywając dla jego barw najwięcej punktów w spotkaniach ligowych. Równie dobrze wypada w turniejach indywidualnych. 7 kwietnia 1973 roku na torze w Gorzowie wygrywa pierwszą eliminację o „Złoty Kask”, by do końca sezonu nie oddać prowadzenia w łącznej klasyfikacji.
Ponad miesiąc później kolejny sukces, tym razem w duecie z Henrykiem Glucklichem. W rozegranym na bydgoskim torze półfinale mistrzostw świata par zdobywają łącznie trzydzieści punktów, co daje im zdecydowane zwycięstwo nad parą radziecką (Walery Gordiejew i Anatolij Kuźmin) oraz czechosłowacką (Jiri Stancl i Petr Ondrasik).
Na finał światowy do szwedzkiej miejscowości Boras Plech jedzie jednak z innym partnerem, Zbigniewem Marcinkowskim. Tak się bowiem składa, że akurat kluby tych dwóch zawodników (Stal Gorzów i Falubaz Zielona Góra) mają rozegrać między sobą spotkanie ligowe, a jednocześnie pozbawione swoich liderów stoją przed równymi szansami. Niestety, Zbigniew Marcinkowski nie dostraja się poziomem jazdy do swojego kolegi. W sześciu biegach zdobywa zaledwie siedem punktów, dwa razy mniej od Plecha. Łączny dorobek wystarcza na tytuł II wicemistrzów świata. Zwyciężają Szwedzi Tommy Jansson i Anders Michanek. Polacy mieli duże szanse na medal srebrny, jednakże tracili je dwukrotnie. Najpierw Plech za spowodowanie kolizji zostaje wykluczony przez sędziego ze startu w biegu osiemnastym. Później przegrywa z Olsenem bieg dodatkowy, którego stawką był tytuł I wicemistrzów świata.
Trzecie miejsce to jednak także duży sukces. Zdjęcie Zenona Plecha trafia na pierwszą stronę „Przeglądu Sportowego”. Niespełna tydzień później mecz Polska – Wielka Brytania na stadionie w Gorzowie. W składzie „wyspiarzy” m.in. Ivan Mauger, John Louis i John Boulger.
Żaden nie jest jednak w stanie zagrozić uskrzydlonemu dopingiem dwudziestotysięcznej publiczności Plechowi. Sześć biegów i sześć zwycięstw. Polacy zwyciężają wynikiem 75:33. W „Przeglądzie Sportowym” poświęcona specjalnie Plechowi rubryka „O nim się mówi”. Dziennikarz widzi go w gronie faworytów chorzowskiego finału indywidualnych mistrzostw świata. Pierwsze objawy podbijania bębenka.
Do dziennikarzy autentycznie pasjonujących się żużlem należał bez wątpienia Jan Ciszewski. Od spikerki na meczach żużlowych zaczynał zresztą swą wspaniałą karierę sprawozdawcy sportowego. Zawsze potrafił też znaleźć czas i chęci na bezpośrednie rozmowy z zawodnikami. Młody, jeżdżący bojowo i skutecznie Plech cieszył się jego szczególną sympatią. W nim też upatrywał Ciszewski najlepszego z Polaków, jeśli nie zwycięzcę chorzowskich mistrzostw. Stąd szczególne zainteresowanie telewizji gorzowianinem jeszcze przed rozpoczęciem finałów. Doświadczony twórca telewizyjny Mariusz Walter przygotował film zatytułowany „Wiraż nadziei”, którego głównym bohaterem był właśnie zawodnik „Stali” Gorzów. Zdobycie przez niego tytułu mistrza świata miało stanowić najlepsze, gdyż zgodne z wcześniejszym scenariuszem, zakończenie filmu.
Stało się jednak inaczej. Do chorzowskiego finału wytypowano pięciu Polaków: 35-letniego weterana Pawła Waloszka, 20-letniego Zenona Plecha, 26-letniego Edwarda Jancarza, 32-letniego Jana Muchę i 24-letniego Jerzego Szczakiela. We wszystkich przedfinałowych rozważaniach ten ostatni uważany był za outsidera wśród naszych reprezentantów. Sugerowano nawet jego wycofanie i zastąpienie Henrykiem Żyto lub Markiem Cieślakiem. Pozostali uczestnicy indywidualnych mistrzostw świata to 30-letni Anders Michanek (Szwecja), 24-letni Władimir Poznikow i 25-letni Grigorij Chłynowski – obaj ZSRR, 26-letni Ray Wilson (Anglia), 26-letni Ole Olsen (Dania), 33-letni Ivan Mauger (Nowa Zelandia), 22-letni Władimir Zapleczny i 2l-letni Walerij Gordiejew – obaj ZSRR, 19-1etni Peter Collins (Anglia), 28-letni John Boulger (Australia) i 27-letni Bernt Persson (Szwecja).
W „Przeglądzie Sportowym” z 31 sierpnia 1973 roku ponownie Zenon Plech na tytułowej stronie. Tym razem nawet podwójnie – tzw. główka i zdjęcie z akcji na torze. Czytelnicy nie muszą odgadywać, kto uchodzi za głównego pretendenta do mistrzowskiego lauru.
Dwa dni później wielki finał. Chorzowski kolos jest wypełniony po brzegi. Ponad sto tysięcy kibiców „czarnego sportu” przyszło oglądać zwycięstwo swojego rodaka. Plech ma rozpocząć walkę w drugim biegu mistrzostw. Od razu w najsilniejszej stawce – z aktualnym mistrzem świata Ivanem Maugerem, II wicemistrzem świata Ole Olsenem i Rayem Wilsonem.
Nie ma zawodnika, który nie odczuwałby przedstartowej tremy. Jest tylko kwestia momentu, gdy przechodzi ona w pełną, gwarantującą sukces mobilizację. Dla jednych ów moment następuje po ubraniu kombinezonu, symbolizującym jakby wejście w inną skórę – inny stosunek do żużlowego ryzyka, odizolowanie się od całej towarzyszącej zawodom otoczki na rzecz myśli o najważniejszym: wypaść jak najlepiej. Drugich trema opuszcza dopiero w momencie dojeżdżania do linii startu – wobec kilkudziesięciu tysięcy wpatrzonych w ciebie par oczu najwymowniej dociera do świadomości sygnał, że jest się zdanym wyłącznie na siebie. To zmusza do pełnej koncentracji.
U Plecha moment mobilizacji jest przesunięty w czasie jeszcze bardziej. Następuje dopiero po kilkudziesięciu sekundach pierwszego biegu. Mówi, że tak było od początku żużlowej kariery. Definitywnie uspokajał go pierwszy zjazd do parku maszyn.
Start. Przy dobrze przygotowanym torze i wyrównanej stawce zawodników decyduje w połowie o końcowym sukcesie. Kiedyś sygnałem do puszczania sprzęgła było zapalenie się zielonego światła. Potem wprowadzono innowację – zielone światło będzie jedynie informowało o tym, że za chwilę pójdzie w górę taśma. Plech był przekonany, iż nigdy się do tego nie przyzwyczai, nawet poważnie myślał o skończeniu z żużlem. Ostatecznie został, lecz starty przestały być jego silną bronią. Mistrzowie w tej konkurencji patrzą teraz na zwalniający taśmę zamek i jakby szóstym zmysłem potrafią wyczuć moment jego otwarcia.
Mauger uchodził pod tym względem za supermistrza. Swój startowy arsenał wzbogacił o elementy dodatkowe – opanowane do perfekcji najazdy na taśmę. Albo prowokowały rywali do grożących wykluczeniem falstartów, albo da wały trzy, cztery metry przewagi tuż po starcie.
Tak też stało się w drugim biegu chorzowskiego finału. Nowozelandczyk objął prowadzenie od samego początku i był „nie do ugryzienia”. Pozostawała walka z Olsenem o drugie miejsce. Na szczęście wygrana. Wilson miał upadek. Dwa punkty na koncie. W tym momencie nie sposób było przewidzieć ich końcowego znaczenia.
Kolejny start Plecha następuje w biegu szóstym. Jest już spokojniejszy – w pięknym stylu pokonuje Poznikowa, Zaplecznego i Boulgera.
Do biegu dziewiątego przystępuje z Michankiem i dwoma rodakami – Janem Muchą oraz – nie pokonanym do tej pory – Jerzym Szczakielem. Michanek powoduje falstart i zostaje wykluczony z biegu. Trzeci w tym dniu kapitalny start Szczakiela. Plechowi pozostaje zadowolić się dwoma punktami.
Bieg szesnasty rozgrywany jest wyłącznie w towarzystwie Polaków. Miejsce Perssona zajmuje bowiem pełniący rolę rezerwowego Andrzej Wyglenda. Oprócz niego Edward Jancarz, Paweł Waloszeki Zenon Plech. Dla Jancarza jest to bieg praktycznie bez znaczenia.
W większym stopniu na zwycięstwie powinno zależeć Waloszkowi. A jednak ze swoim starszym kolegą klubowym przychodzi stoczyć Plechowi najostrzejszą – na szczęście wygraną – walkę.
Dziesięć zgromadzonych punktów przed ostatnim startem w finale. Zwycięstwo pozwoliłoby zrównać się dorobkiem ze Szczakielem i Maugerem. Na starcie do biegu dziewiętnastego stają Plech, Chłynowski, Gordiejew i Collins. Na jedno okrążenie przed końcem biegu wszystko wskazuje, iż gorzowianin wywalczy prawo do biegu barażowego o tytuł mistrza świata. Niestety, na przedostatnim wirażu zostaje podcięty przez Chłynowskiego. Uderza o barierę. Za nim pada na tor Gordiejew. W tej sytuacji wygrywa Collins. Dyskwalifikacja sprawcy kolizji i dwa punkty przyznane Plechowi. Wystarczają „tylko” do tytułu II wicemistrza świata.
Dla dwudziestoletniego gorzowianina jest to najszczęśliwszy moment w życiu. Nie traktował poważnie przedfinałowych kalkulacji, w myśl których miał zostać mistrzem świata. Jednak w takiej roli widzieli go inni. Końcowa klasyfikacja chorzowskiego finału obróciła w perzynę założenia scenariusza. „Wiraż nadziei” stał się wirażem przegranej. Redaktor Jan Ciszewski w telewizyjnym komentarzu poświęconym mistrzostwom nie potrafił ukryć zawodu z ich przebiegu. Padają słowa krytyki pod adresem Szczakiela za… niekoleżeńską postawę. Dzień później następują przeprosiny telewidzów i mistrza świata.

Czy Jerzy Szczakiel zdobył ten tytuł zasłużenie? Gdyby wyłączyć z rozważań sam chorzowski finał, można by odpowiedzieć: „I tak, i nie”. Tak, ponieważ był zawodnikiem dobrym, o czym świadczył choćby tytuł mistrza świata par zdobyty wspólnie z Andrzejem Wyglendą w roku 1971 na rybnickim torze. Nie, ponieważ w przedfinałowym okresie wyraźnie ustępował Plechowi – podczas meczu ligowego „Stali” Gorzów z „Kolejarzem” Opole Plech pokonał go czterokrotnie. Tak, ponieważ mistrzowskim tytułem złożył hołd swojej matce, która była jego najwierniejszym kibicem, a zmarła ledwie kilka tygodni przed chorzowskim finałem. Nie, ponieważ w ogólnej opinii należał do zawodników antypatycznych – znany był m.in. z tego, że potrafił uderzyć w twarz młodszego kolegę z zespołu, jeśli ten odważył się minąć metę przed nim.
O zwycięstwie decydują jednak nie charakterologiczne analizy, lecz postawa na torze. A Jerzy Szczakiel – cokolwiek by o nim nie sądzić – 2 września 1973 roku miał po prostu swój dzień. Jednemu wypadnie on podczas turnieju o Puchar Taksówkarzy, innemu w spotkaniu ligowym. Zawodnikowi „Kolejarza” Opole przytrafił się natomiast podczas najważniejszej imprezy żużlowej. Nie zawiodła go ani forma, ani sprzęt, ani – nawet! – RFN-owski sędzia główny mistrzostw, zwalniający taśmę niemal równocześnie z zapaleniem światła. Plech już odzwyczaił się od takich startów, Szczakiel jeszcze nie.
Wygrał zdecydowanie start w biegu czwartym. W biegu ósmym pokonał już na starcie Waloszka, Maugera i Gordiejewa. Najwyższej klasy wyjście ze startu pokazał podczas rywalizacji z Plechem i Muchą w biegu dziewiątym. Podobnie było w biegu piętnastym, choć tutaj po pierwszym łuku spadł na trzecią pozycję i musiał stoczyć pasjonującą walkę z Zaplecznym, aby ostatecznie przyjechać jako drugi, za Chłynowskim. Podobnie jest w biegu osiemnastym wygranym przez Olsena. Natomiast w biegu barażowym z Maugerem nie oddaje prowadzenia od startu do mety. Dwukrotne zwycięstwo z I wicemistrzem świata, zwycięstwo z II wicemistrzem – to są argumenty wystarczające, by uznać sukces Szczakiela za bezdyskusyjny.
Telewizyjna wpadka redaktora Jana Ciszewskiego była bardziej wynikiem jego sympatii do utalentowanego Plecha, niż chłodnej analizy przebiegu finału w Chorzowie. Takie są czasami koszty gruntownej znajomości jakiejś dyscypliny sportu i ludzi ją uprawiających. Jednak w ostatecznym rozrachunku lepsze to, niż patrzenie na sport wyłącznie przez pryzmat tabel, punktów i sprawozdań zaprzyjaźnionych działaczy.
Za tytuł II indywidualnego wicemistrza świata Zenon Plech otrzymał łącznie – pamięta to dokładnie do dziś – siedem tysięcy dziewięćset złotych. Taka była gratyfikacja dla czołowego zawodnika w imprezie oglądanej przez ponad sto tysięcy płacących słono za bilety widzów. W dodatku rzecz dotyczy sportu, który nigdy nie mizdrzył się do tzw. opinii publicznej swoim amatorskim charakterem. Skojarzenie z gladiatorstwem – biorąc pod uwagę status gladiatorów – nasuwa się mimowolnie.
Plech nie należał jednak nigdy do żużlowców oceniających swą sportową przygodę w kategoriach dóbr materialnych. Z powodu speedway’ u zaniedbał naukę (zmobilizował się jedynie do zdania egzaminu maturalnego w trzy lata po zakończeniu liceum). Z powodu speedway’u potrafił, po tym jak wyrzucono go z hotelu robotniczego, przez wiele dni nocować w klubowym warsztacie. Z powodu speedway’u narażał na szwank swoje zdrowie, jeśli nie życie. A jednocześnie unikał bilansowania swoich strat i zysków.
Niespełna dwa tygodnie po Chorzowie finał drużynowych mistrzostw świata na Wembley. W czwartek, na dwa dni przed imprezą Anglicy zapraszają naszą ekipę do obejrzenia meczu między zespołami Wimbledonu i Newport. Przy znacznym aplauzie zgromadzonej publiczności Szczakiel oraz Plech wykonują rundę honorową na traktorze. W sobotę polska ekipa praktycznie nie istnieje. Czwarte, ostatnie miejsce z dorobkiem ośmiu punktów. Aż o dwanaście mniej niż najbliższy rywal – zespół Związku Radzieckiego. Wygrywają gospodarze przed Szwedami. Z tych ośmiu punktów pięć zdobywa Plech, raz zwyciężając i raz zajmując drugie miejsce. W pozostałych biegach ma defekty motocykla.
Po finale najlepsi zawodnicy z poszczególnych ekip zostają zaproszeni do mającego uatrakcyjnić imprezę „kryterium asów”. Wygrywa je Collins przed Plechem i Michankiem.
Ostatniego dnia września finał indywidualnych mistrzostw Polski w Rybniku. Zenon Plech uchodzi za zdecydowanego faworyta. Ostatecznie zajmie dopiero dziewiąte miejsce. Defekt maszyny już w pierwszym biegu okazał się zbyt deprymujący. Zwycięża Andrzej Wyglenda z ROW Rybnik, przed drugim reprezentantem gospodarzy Jerzym Grytem oraz klubowym kolegą Plecha, Bogusławem Nowakiem.
Mimo niefortunnego występu w Rybniku rok 1973 Zenon Plech może zaliczyć do najbardziej udanych w swojej karierze. Brązowe medale mistrzostw świata indywidualnych i parami, „Złoty Kask”, drużynowe mistrzostwo kraju dla „Stali” Gorzów, pierwsze miejsce na liście klasyfikacyjnej PZM ze średnią 2,87 pkt. na bieg. Do tego doskonałe występy na Wyspach Brytyjskich podczas test-meczów drużyn narodowych. Zwycięstwa w kryteriach asów na torach Exeter (pokonał tam Maugera) i Halifaxu zaprocentują czymś więcej niż funtowe premie. Przekona się o tym kilka tygodni później – po otrzymaniu zaproszenia na tournee do Nowej Zelandii i Australii.
Jakby tego było mało, pod koniec roku otrzymuje klucze do nowego, trzypokojowego mieszkania w Gorzowie. Niestety i tej radości też nie ma z kim dzielić.
III. ZAPROSZENIE NA SALONY
Speedway może być zabawą także dla zawodników tej klasy co Ivan Mauger czy Barry Briggs. Ale w warunkach zachodnich nawet zabawa nie wyklucza dobrego biznesu. Pomysł Nowozelandczyków był stosunkowo prosty: seria imprez na antypodach z udziałem światowej czołówki speedway’u. Spośród żużlowców polskich obydwaj promotorzy wybrali Zenona Plecha i Edwarda Jancarza. Na osobę towarzyszącą Polski Związek Motorowy wytypował płk. Bernarda Kowalskiego. Sformułowanie „osoba towarzysząca” jest tu właściwie o tyle, że płk. Kowalski, jako kierownik ekipy nie znający języka angielskiego, zbyt wiele żużlowcom pomóc nie mógł.
Wyjazd nastąpił 13 stycznia 1974 roku. Pierwszym etapem podróży był Londyn. Tu obydwu Polaków wyposażono w kombinezony, buty oraz plastrony z orłami. Później lot przez trzy kontynenty. Z lądowaniami w Amsterdamie, Bahrajnie, Bombaju, Singapurze i Sydney. Punktem docelowym było Christchurch, rodzinne miasto Ivana Maugera.
Plech nosił się z mocnym postanowieniem notowania wszystkich swoich wrażeń, związanych nie tylko ze startami na zupełnie nieznanych torach. W specjalnie przygotowanym na ten cel dzienniku zapełnił jednak tylko kilka stron. Wybrał degustację na żywo, bez powtórnego przetrawiania przy robieniu zapisków. Stąd zamiast logicznego kalendarium feeria wrażeń.
Jedne uległy z czasem zatarciu, inne przemawiają do wyobraźni jeszcze mocniej niż kiedyś, nabierają dodatkowych wartości:
– Zaczynaliśmy od startu w Palmerston North. W parze z Billy Andrewsem nie wypadłem najlepiej, lecz wygrałem turniej indywidualny. Potem ponowny powrót do Christchurch, gdzie miałem krótkie wystąpienie przed tamtejszą publicznością. Pamiętam tylko, że przyjęto je z aplauzem.
Ivanowi Maugerowi oraz Barry Briggsowi, sponsorom i jednocześnie uczestnikom serii spotkań na antypodach, udało się zebrać autentyczną czołówkę światowego speedway’u. Obok pięciokrotnego mistrza świata Szweda Ove Fundina nie zabrakło również bożyszcza pań, za jakiego uchodził przystojny Nowozelandczyk Ronnie Moore, legitymujący się dwoma tytułami mistrzowskimi. Listę mistrzów świata – oczywiście poza Maugerem i Briggsem, którzy po to trofeum sięgali do 1973 roku czterokrotnie – zamykał Duńczyk Ole Olsen. Tak utytułowaną stawkę uzupełniali m.in. Amerykanin Scott Autrey, Anglik Chris Pusey, Australijczyk Jim Airey, Nowozelandczyk Graeme Stapleton oraz Szkot Bert Harkins.
– Spotkania odbywały się niemal każdego dnia. Mieliśmy do swojej dyspozycji dostarczone przez sponsorów Jawy oraz służące jako środek transportu samochody. Wypłacano nam diety oraz zależne od postawy na torze premie – w wysokości czterech lub pięciu dolarów za punkt. Jak na kraj osiemdziesięciu milionów owiec i tylko trzech milionów mieszkańców, żużlowe imprezy cieszyły się znacznym zainteresowaniem. Potrafiło przychodzić na nie po trzy tysiące kibiców.
W doborowym towarzystwie utytułowanych rywali Zenon Plech pokazał się z jak najlepszej strony. Podczas trzeciego startu w stolicy Nowej Zelandii, Wellington, przegrał jedynie z Maugerem i Olsenem, a w Palmerston – gdzie ponownie rozgrywano zawody – był drugi, za Olsenem. Dobra postawa sprawiła, że wraz z Maugerem, Briggsem i Fundinem znalazł miejsce w ekipie, która odleciała na halowy turniej w amerykańskim Houston. Po powrocie kolejne starty, tym razem na kontynencie australijskim. Plecha wybrano kapitanem reprezentacji „reszty świata” wzmocnionej dodatkowo przez ściągniętego z angielskiego klubu „Pool Pirates” Antoniego Worynę i kilkakrotnie spotykającej się z silną ekipą Australii.
Po startach australijskich ponowny odlot do USA, tym razem na trzy mecze między reprezentacją tego kraju i „resztą świata”. Barw Amerykanów bronili Mike i Steve Best, Scott Autrey, Bill Cody i Sam Newtey. W meczach rozgrywanych na krótkich torach lepsza okazała się „reszta świata”, która pokonała zespół USA dwukrotnie. W trakcie kalifornijskiego pobytu zaproszono żużlowców do znanej m.in. z produkcji doskonałych kasków fabryki BELL w Los Angeles. Najbardziej owocnym efektem tej wizyty były najnowsze modele kasków sprezentowane żużlowcom przez kierownictwo firmy. Na każdym z nich wypisano – bezbłędnie! – imię i nazwisko żużlowca.
Ponad dwumiesięczny wypad do Nowej Zelandii, Australii i USA nie był ostatnim w karierze Plecha. Dobra jazda obydwu Polaków podczas serii spotkań sprawiła, że rok później zaproszono na antypody jeszcze liczniejszą reprezentację naszych żużlowców. Obok pełniącego obowiązki jej kapitana Zenona Plecha pojechali również Edward Jancarz, Piotr Bruzda, Zygfryd Kostka, Piotr Pyszny, Andrzej Jurczyński, Andrzej Tkocz i Henryk Żyto.
Niestety, podczas półtoramiesięcznego tournee Polakom udało się rozstrzygnąć na swoją korzyść tylko dwa spotkania – w Wellington z Nową Zelandią i w Liverpool z Australią. Następnych zaproszeń już nie było.
Nie zapomniano jedynie o Plechu. 4 stycznia 1977 roku ponownie odlatuje do Australii i Nowej Zelandii na zaproszenie Maugera oraz Briggsa. Podobnie, jak trzy lata wcześniej, tak i tym razem jednym z punktów programu były starty w USA. Tutaj zaprzyjaźnia się z Bruce Penhallem, późniejszym dwukrotnym mistrzem świata i jednym z najbardziej fenomenalnych żużlowców w historii speedway’u.
Do swojego wysokiego poziomu dochodził Penhall stopniowo, bez zauważalnych fajerwerków talentu i osiągnięć. Syn bogatego przemysłowca kalifornijskiego z Newport Beach wsiadł na motocykl po raz pierwszy w wieku szesnastu lat. Jego ojciec pasjonował się żużlem od dawna i miał swój istotny udział w popularyzacji tego sportu na kontynencie amerykańskim.
Nie dane mu było jednak doczekać sukcesów syna. Rodzice Penhalla giną bowiem na początku 1975 roku w katastrofie samolotowej, ledwie kilka miesięcy przed finałami mistrzostw USA, w których ich syn był najmłodszym uczestnikiem.
Podczas startów na antypodach młody Amerykanin wielokrotnie rozmawiał z Zenonem Plechem na temat specyfiki ligi angielskiej. Owe konsultacje widocznie okazały się owocne, bowiem w ich efekcie Bruce Penhall zamienił słoneczną Kalifornię na zamglone Wyspy Brytyjskie.
Podpisanie kontraktu z angielskim klubem dało Penhallowi możliwość zdobywania kolejnych, bardziej wyrafinowanych umiejętności żużlowych. Jego pierwszy istotniejszy sukces na arenie międzynarodowej to piąte miejsce podczas rozgrywanego w Goeteborgu finału indywidualnych mistrzostw świata. Era Bruce Penhalla zaczyna się jednak w 1981 roku.
Najpierw, 20 czerwca, tytuł mistrza świata w jeździe parami, zdobyty na chorzowskim torze wspólnie z Bobby Schwartzem. Dwa i pół miesiąca później finał indywidualnych mistrzostw świata na Wembley. Zdecydowane zwycięstwo nad dwoma Duńczykami – rutynowanym Ole Olsenem i młodym Tommy Knudsenem.
Rok później miejscem finału indywidualnych mistrzostw świata jest Los Angeles w rodzinnej Kalifornii. Bruce Penhall nie zawodzi tysięcy zgromadzonych na stadionie „Coloseum” kibiców amerykańskich. Drugi tytuł mistrza świata i… rezygnacja ze speedway’ u na rzecz kariery aktorskiej. W serialu zatytułowanym „Chips” ma grać rolę policjanta patrolującego – oczywiście na motocyklu – kalifornijskie autostrady. Dla kibiców żużla jest to wiadomość niczym grom z jasnego nieba.
Ten wiecznie pogodny, w pełni zasługujący na nadany mu przydomek „Sunny Boy”, zawodnik wprowadził na żużlowe tory styl, jakiego dotychczas nie oglądano. Procentująca zwycięstwami skuteczność w połączeniu z finezyjną techniką jazdy, ową lekkością, która nagle uczyniła żużel bardziej zabawą dla nastolatków niż niebezpiecznym sportem dorosłych mężczyzn.
Takie przynajmniej wrażenie budziła jazda Penhalla na oglądających go widzach. Dla Amerykanina nie było sytuacji beznadziejnych – potrafił przez cztery pełne okrążenia konsekwentnie gonić rywali, którzy okazali się lepsi na starcie. Zwykle gonitwy te kończyły się powodzeniem. Potrafił też dać kibicom show w postaci mistrzowsko opanowanej jazdy na tylnym kole, niespodziewanych przyspieszeń na prostych, atakowania konkurentów w momentach – wydawałoby się – najmniej korzystnych itp.
Był to przy tym zawodnik niesłychanie skromny i jeżdżący fair. Długowłosy, przystojny blondyn nigdy nie dał się złapać na braku taktu, lekceważeniu przeciwników czy przesadnym gwiazdorstwie. A miałby ku temu powody zarówno ze względu na osiągnięcia sportowe, jak i towarzyszące im profity. Bruce Penhall był bowiem pierwszym żużlowcem, którego zarobki dorównywały premiom inkasowanym przez czołowych tenisistów świata. Ostatni rok startów przyniósł mu około miliona dolarów wpływów.
Dwa biegi z udziałem Penhalla przejdą bez wątpienia do historii światowego żużla. Czternasty wyścig w ramach finału indywidualnych mistrzostw świata na Wembley oraz również czternasty wyścig z mistrzostw w Los Angeles.
Pierwszy to wspaniała walka Amerykanina z Tommy Knudsenem. Mimo znacznej przewagi Duńczyka sto tysięcy zgromadzonych na Wembley kibiców obserwowało pasjonujący pościg Penhalla do ostatniej prostej. Wygrał ze swoim rywalem ledwie o ćwierć koła, a ten niesłychany upór okazał się później na wagę mistrzowskiego lauru.
Podczas finału w Los Angeles dramatyczna walka aktualnego mistrza świata z Kenny Carterem. Młody Anglik jedzie wyjątkowo brutalnie. Trzykrotnie podjeżdża na prostej Penhalla, aby uderzeniem łokcia pozbawić go pozycji prowadzącego wyścig. Kilkadziesiąt metrów później przy wyjściu z łuku wylatuje na bandę. Carter oraz pełniący rolę jego opiekuna Ivan Mauger widzą w tym upadku winę Penhalla. Ten stanowczo zaprzecza. Powtórka z taśmy magnetowidowej świadczy wymownie, że Amerykanin zachował się fair do końca. Choć miał uzasadnione powody, by tego nie uczynić. Ostatecznie zwycięża przed Lesem Collinsem i Dennisem Sigalosem. Kenny Carter jest dopiero piąty.
Przyjaźń z Bruce Penhallem, wizyty w jego położonym tuż nad oceanem domu, wspólne kilkudniowe wycieczki na motocyklach nie były jedynym pozasportowym plonem dalekich wojaży Zenona Plecha.
Z tego właśnie okresu pochodzą wspomnienia wrażeń, na które nigdy nie liczył, a które dane mu było doświadczyć właśnie dzięki żużlowi.
Do dziś pamięta noc spędzoną w jednym z prywatnych domów po zawodach w Wellington. Najpierw kolacja, potem wspólna damsko-męska sauna i kąpiel w basenie. Gdy z niego wyszedł, jego oczom ukazał się szokujący widok położonej w dole i rzęsiście oświetlonej stolicy Nowej Zelandii. Nie należy do ludzi o zbyt dużej wrażliwości na otaczające piękno, lecz to przeżycie okazało się dla niego premią stokroć cenniejszą niż zwycięstwo podczas nowozelandzkiego tournee.
Ledwie kilka dni później następny nieoczekiwany prezent. W drodze z Nowej Zelandii do Houston czekała ich przesiadka w Nandi, porcie położonym na wyspie Fidżi. Do następnego lotu było jeszcze sporo czasu. Wraz z Fundinem, Maugerem i Briggsem wynajęli taksówkę. Po egzotycznej kolacji w mieście postanowili przejechać się nad Pacyfik. Samochód wjechał na samą plażę. Gdy płynęli kilkaset metrów od brzegu, taksówkarz wyłączył światła. Wystarczył wówczas ruch ręką, by niesamowicie nafosforowana woda zaczęła mienić się tysiącami różnokolorowych błysków. Dzielący go od plaży dystans pokonywał jakby na wpół przytomny, zafascynowany pięknem nowego doświadczenia.
Po raz drugi w krótkim czasie poczuł się wielkim dłużnikiem żużla.
IV. W ROLI FAWORYTA
Osiągnięcia sportowe w 1973 roku oraz udane wojaże po Australii, Nowej Zelandii i Stanach Zjednoczonych sprawiły, że od początku sezonu 1974 Zenon Plech zaczął uchodzić za najlepszego polskiego żużlowca. Szybka to była nominacja zważywszy młody wiek, a i przysparzająca dodatkowych nerwów. Kibice oczekiwali od 21-latka jedynie efektownych zwycięstw. Na szczęście, w większości wypadków Plech tych oczekiwań nie czynił daremnymi. Po startach ze światową czołówką nabrał większych umiejętności technicznych. Jego jazda coraz rzadziej dowodziła przerostu chęci nad możliwościami.
4 kwietnia 1974 roku wygrywa inauguracyjny turniej o „Złoty Kask” rozegrany na torze w Rybniku. Staje się również zdecydowanie najlepszym jeźdźcem gorzowskiej „Stali”. Jedenaście punktów w pierwszym ligowym meczu z „Unią” Leszno u siebie. Jedenaście punktów w przegranym wyjazdowym meczu z „Polonią” Bydgoszcz. Tak będzie niemal przez cały sezon.
Od drugiej połowy maja zaczynają się starty zagraniczne. Najpierw eliminacja indywidualnych mistrzostw świata w jugosłowiańskiej Lublanie. Z równym dorobkiem dwunastu punktów wygrywają ją Edward Jancarz i Zenon Plech, wyprzedzając Holendra Henny’ego Kroeze, Rosjanina Walerija Gordiejewa oraz trzeciego z Polaków Zbigniewa Filipiaka.
Tydzień później, 26 maja, również w Jugosławii (Prelog) półfinał mistrzostw świata par. Piętnaście punktów Jancarza i trzynaście Plecha daje w sumie polskiej parze zwycięstwo.
W następnym tygodniu kolejna impreza zagraniczna – półfinał kontynentalny indywidualnych mistrzostw świata we Wrocławiu. Z udziałem siedmiu Polaków, pięciu Rosjan, trzech reprezentantów Czechosłowacji i jednego Holendra. W obecności dwudziestu tysięcy widzów zwycięża Edward Jancarz, pokonując dwóch zawodników radzieckich – Walerija Gordiejewa oraz Michaiła Krasnowa. Plech jest dopiero na miejscu siódmym, na szczęście premiowanym awansem.
Cztery dni później pewne zwycięstwo w rozgrywanym na torze „Włókniarza” Częstochowa czwartym turnieju o „Złoty Kask” daje mu zdecydowane prowadzenie w łącznej klasyfikacji.
Podczas czerwcowego finału kontynentalnego mistrzostw świata rozgrywanego w radzieckim Togliatti zajmuje trzecie miejsce ustępując jedynie zawodnikom gospodarzy – Walerijowi Gordiejewowi oraz Michaiłowi Starostinowi.
12 lipca 1974 roku polska reprezentacja wyjeżdża do podlondyńskiego Hackney na mecz z zespołem Anglii. John Louis, Peter Collins, Dave Jessup i Barry Thomas nie dają naszym żużlowcom żadnych szans. Wygrywają w stosunku 88:19, udanie rewanżując się za wcześniejsze porażki na torach polskich. Ze zdobytych w sumie przez Polaków dziewiętnastu punktów na Plecha przypada aż jedenaście.
Dwa dni później Zenon Plech i Edward Jancarz uczestniczą w rozgrywanym na torze Manchesteru finale mistrzostw świata par. Plech zdobywa dwanaście punktów. Jancarz – połowę mniej. Wystarcza jedynie do zajęcia piątego miejsca.
W ostatnim biegu Ivan Mauger pożycza Plechowi swój motocykl. Jeśli Polak potrafi uszczknąć choć jeden punkt startującym z nim Anglikom, wówczas Mauger i Briggs awansują na trzecie miejsce. Plech przyjeżdża drugi rozdzielając Collinsa i Jessupa. Dzięki temu Nowozelandczycy z przewagą punktu nad Anglikami zdobywają tytuł II wicemistrzów świata. Wygrywają Szwedzi Anders Michanek i Soren Sjosten przed Johnem Boulgerem i Philem Crumpem z Australii. Za koleżeńską pomoc Plech otrzymuje od Maugera nowy kombinezon.
Po powrocie do kraju wyjazdowy mecz ligowy ze „Śląskiem” Świętochłowice. Plech jeździ na obcym torze wprost koncertowo. Zdobywa piętnaście punktów, więcej niż łącznie Jancarz i Fabiszewski. Słaba jazda szczególnie pierwszego z nich okazuje się na wagę przegranej i utraty dwóch punktów. Punktów, które w ostatecznym rozrachunku pozbawiły gorzowian pewnego tytułu mistrzowskiego.
11 sierpnia 1974 roku tor w Rzeszowie jest po raz siódmy w ciągu ostatnich szesnastu lat miejscem śmierci żużlowca. Podczas meczu drugiej ligi między miejscową „Stalą” a gdańskim „Wybrzeżem” ginie po uderzeniu o drewnianą bandę reprezentant gości, 20-letni Jerzy Białek. Jak zwykle pryncypialny komentarz „Przeglądu Sportowego”: „Nie przejdziemy nad tą śmiercią do porządku dziennego, nie chcemy zamieszczać takich tragicznych wiadomości…”. I – jak zwykle – obietnica okazuje się bez pokrycia.
Po drodze do finału światowego w Goeteborgu czeka Plecha finał europejski na Wembley. Wygrywa go Peter Collins przed Ole Olsenem i Ivanem Maugerem – wszyscy po trzynaście punktów. Plech z dziewięciopunktowym dorobkiem zajmuje miejsce szóste, również premiowane awansem. Goeteborg okazuje się szczęśliwy dla reprezentantów gospodarzy. Anders Michanek jest pierwszy, a Soren Sjosten trzeci. Przedziela ich jedynie Ivan Mauger. Plech zdobywa tym razem osiem punktów – tyle samo, co dwaj Szwedzi Christ Loevgvist oraz Tommy Johansson – i zostaje sklasyfikowany na ósmej pozycji.
W połowie września Chorzów gości uczestników finału drużynowych mistrzostw świata. Oprócz gospodarzy startują ekipy Szwecji, Anglii i ZSRR. Żużlowcy angielscy i szwedzcy startują po raz pierwszy na ogumieniu marki Dunlop, Polacy i Rosjanie na tradycyjnych „barumkach”. Z dorobkiem ledwie trzynastu punktów nasza reprezentacja zajmuje trzecie miejsce. Zwycięża Anglia (42 pkt.) przed Szwecją (31 pkt.). Plech zdobywa dla zespołu tylko cztery punkty, a najlepsze, drugie miejsce zajmuje w biegu dziesiątym, ustępując po dramatycznej walce jedynie Jessupowi i wygrywając z Loevgvistem oraz Gordiejewem. Właśnie po tym wyścigu jeden z zapalonych kibiców żużla doznaje ataku serca.
Sezon 1974 kończy się jednak dla Plecha kilkoma znaczącymi sukcesami. 19 września po raz drugi z kolei zdobywa „Złoty Kask”. Ze średnią 2,79 pkt. na jeden bieg jest również pierwszy w klasyfikacji najlepszych żużlowców ekstraklasy.
20 września startuje razem z Edwardem Jancarzem w mistrzostwach Polski par. Gospodarz imprezy, bydgoska „Polonia”, robi wszystko, aby tytuł przypadł jej reprezentantom: Henrykowi Glucklichowi i Stanisławowi Kasie. Wykluczenie Plecha w jednym z biegów okazuje się tu nad wyraz pomocne. Bydgoszczanie pokonują bowiem gorzowską parę różnicą zaledwie jednego punktu.
Pod koniec września 1974 roku rozgrywany jest w Gorzowie finał indywidualnych mistrzostw Polski. Zenon Plech skutecznie wykorzystuje atut walki przed własną publicznością. Po raz drugi zdobywa tytuł mistrza kraju, poprawiając przy okazji aż o półtorej sekundy rekord gorzowskiego toru. Tytuł I wicemistrza przypada Edwardowi Jancarzowi.
Ten sam dzień, 29 września, stanowi również wielkie święto dla Gerarda Stacha. 22-letni zawodnik „Kolejarza” Opole zdobywa bowiem na torze „Unii” Tarnów tytuł młodzieżowego I wicemistrza Polski. Znacząca przepustka do dalszej kariery i ładne uwieńczenie kończącego się sezonu.
Dwa tygodnie później, 13 października 1974 roku na opolskim torze toczy się towarzyski mecz między tamtejszym „Kolejarzem” a Automotoklubem Koprivnice (CSRS). W jednym z biegów Gerard Stach upada na tor i zostaje potrącony motocyklami dwóch jadących za nim rywali. Umiera w wyniku obrażeń wewnętrznych półtorej godziny później.
Zenon Plech ma za sobą pięć szczęśliwych lat startów na setkach torów. Po takim czasie oraz tytule II wicemistrza świata, dwóch tytułach mistrza Polski i dwóch „Złotych Kaskach” można mówić o rutynie.
Rutyna to także warunek jazdy szczęśliwej. W sezonie 1971 zaliczył podczas meczów ligowych cztery upadki na torze. Rok później było ich nawet o jeden więcej. W następnych sezonach nie przytrafiło mu się upaść na tor częściej niż dwa razy. Mniej upadków – znaczy mniej paraliżującego mózg wyczekiwania na reakcję jadącego za tobą rywala: uderzy czy wyminie? Potrafi złożyć motocykl i mówiąc językiem żużlowców „przysiąść na dupie”, czy też całym impetem wjedzie na leżącego? To także kwestia rutyny.
Po pięciu latach startów fraszką staje się również analiza rodzaju toru i dostosowanie do niego techniki jazdy. Tor kopny to tor przyczepny. Nie będzie na nim uślizgu i jazdy z wyłamanym kołem. Trzeba się nisko składać i mieć wystarczająco dużo siły do pokonania czterech okrążeń przy pełnym napięciu mięśni. Większe ciśnienie w ogumieniu, większa zębatka na tylne koło.
Tor twardy to tor śliski. Więcej jazdy ślizgiem przy mniejszej szybkości. Zamiast wytrzymałości – technika. Przy torze twardym i jednocześnie mokrym na wirażach robi się niebezpieczna maź, grożąca jednoczesnym uślizgiem dwóch kół. W takim wypadku znaczenie odpowiedniej techniki jazdy zwiększa się wielokrotnie.
Po pięciu latach startów zna się również więcej sposobów na zwycięstwo. Już nie musisz gnać na złamanie karku od startu do mety. Stać cię nawet na kontrolowanie biegu i jazdę oszczędzającą silnik, choć równie skuteczną.
Dobry start gwarantuje znalezienie się na pierwszym łuku w miejscu o największej przyczepności toru. Jeśli start jest nieudany, pozostaje kombinowanie, gdzie można zaatakować najskuteczniej. Gdy atak zakończy się powodzeniem, pozostaje rzut oka do tyłu i pilnowanie, by przeciwnik miał większe niż ty kłopoty z wyprzedzeniem.
Faule? Najczęściej „praca” łokciami. Można też nie złamać w odpowiednim momencie motocykla i wywieźć rywali na bandę. Ale to nigdy się nie opłaca. Tak, jak straszenie podjeżdżaniem „na styk” młodych i ambitnych żużlowców. Nigdy ich nie przestraszysz, możesz natomiast sprowokować do manewru, za który płaci się kontuzją. Z poszanowania zdrowia własnego rodzi się poszanowanie zdrowia rywali. Wielu żużlowych „watażków” zrozumiało to zbyt późno lub nie zdążyło zrozumieć nigdy. Ginęli na torach od broni, w operowaniu którą sami uważali się za mistrzów. Plech ma tę świadomość. że nigdy nie doprowadził do kolizji na torze w sposób zamierzony. Nagroda „Fair Play” wręczona przez prezesa Polskiego Związku Motorowego po przyjeździe Plecha z Nowej Zelandii ma tu swoją jednoznaczną wymowę.
W sezonie 1975 po nieudanej wyprawie polskiej reprezentacji na antypody i czterech kolejkach ligowych pierwszym zagranicznym startem jest dla Zenona Plecha ćwierćfinał kontynentalny indywidualnych mistrzostw świata w Krumbach (RFN). Kończy go na pozycji rezerwowego, poza pierwszą ósemką. To efekt kolizji z reprezentantem Czechosłowacji Janem Hadkiem. Uderzył w tylne koło jego motocykla i stracił panowanie nad maszyną.
Gorzów jest miejscem ogłoszenia plebiscytu na pięciu najlepszych żużlowców XXX-lecia. Wygrywa Antoni Woryna przed Zenonem Plechem. Edwardem Jancarzem i Pawłem Waloszkiem. Kolejne, znaczące wyróżnienie dla młodego żużlowca jakby dodało mu skrzydeł. Podczas rozgrywanego w Olching (RFN) półfinału kontynentalnego indywidualnych mistrzostw świata – gdzie startował w miejsce kontuzjowanego Zenona Urbańca – zajmuje trzecią lokatę, za Walerijem Gordiejewem i Edwardem Jancarzem. Trzy tygodnie później finał kontynentalny w Leningradzie. Wygrywa go Jancarz, piąty jest Marek Cieślak, szósty Henryk Gluecklich, a ósmy Plech.
24 sierpnia 1975 o godzinie 16 na stadionie bydgoskiej „Polonii” nadkomplet widzów. Rozgrywany tu finał europejski indywidualnych mistrzostw świata ma obsadę na miarę finału światowego. Najlepszy okazuje się Ivan Mauger, który wyprzedza Duńczyka Ole Olsena i Phila Crumpa z Australii. Najlepszy z Polaków, Henryk Glucklich jest piąty. Poza nim awansują jeszcze Edward Jancarz, Zenon Plech i Marek Cieślak. Dla Plecha jest to trzeci z kolei awans do szesnastki najlepszych żużlowców świata.
Niestety, na Wembley stosunkowo liczna ekipa polska robi za tło dla najlepszych. Po raz drugi tytuł mistrza świata zdobywa Ole Olsen przed Andersem Michankiem i Anglikiem Johnem Louisem. Edward Jancarz jest dopiero dwunasty, Zenon Plech czternasty, Marek Cieślak piętnasty, a Henryk Glucklich z zerowym dorobkiem punktowym szesnasty. Finał drużynowych mistrzostw świata w Norden, gdzie Polacy zajmują ostatnie, czwarte miejsce, dopełnia czary goryczy.

Plech, jako jedyny z Polaków, staje przed ogromną szansą podwyższenia swoich żużlowych umiejętności. Sponsor angielskiego zespołu Hackney, Len Silver proponuje mu starty do końca sezonu w swoim klubie. Młodego Polaka zauważył podczas jednego z test-meczów reprezentacji Anglii i Polski. Dwanaście punktów zdobytych w doborowym towarzystwie wystawiło mu dobre świadectwo.
Wynajął reprezentantowi „Stali” Gorzów mieszkanie, dał do dyspozycji Jawę i dwie „dunlopki”. Na tych oponach Plech przejechał aż siedemnaście meczów. Trzon drużyny „Jastrzębi” stanowili wówczas Barry Thomas, Dave Morton, Steve Lomas, Mike Broodmaks, Dave Kenett i Trevor Hedge. Najlepszy zawodnik w Polsce miał kłopoty, by zmieścić się w czołówce jednego z angielskich klubów. Z czasem jeździł coraz lepiej. Na zakończenie kilkutygodniowego pobytu w Anglii wraz ze Steve Lomasem wygrywa turniej par. Silver jest wyraźnie zadowolony ze swojego wyboru. Do kraju Plech wraca w połowie listopada – z zaproszeniem do startów w barwach Hackney przez cały następny sezon. Szansa na wyjście z krajowych, nie zmuszających do specjalnego wysiłku, opłotków.
Za zgodę na starty Plecha w Hackney gorzowski klub otrzymał trzy silniki Weslake oraz 50 opon marki Dunlop. Z takim sprzętem ponowne zdobycie tytułu drużynowego mistrza Polski było nad wyraz realne. Zwłaszcza, że Zenon Plech był również zobowiązany umową do startów w barwach macierzystego klubu. Oto jak w opinii samego żużlowca wyglądała specyfika startów na Wyspach:
– Gdybym trafił do Anglii kilka lat później, miałbym poważne kłopoty z adaptacją. Zupełnie inny speedway. Inne tory, inna technika jazdy, inna organizacja zawodów, inna publiczność. Z kolegami klubowymi spotykaliśmy się praktycznie tylko na zawodach. Przynależność do klubu nigdy nie była podyktowana tu miejscem zamieszkania. Zjeżdżaliśmy się po prostu na mecz ze swoich domów położonych w różnych miejscowościach Anglii, by po imprezie rozjechać się z powrotem. Sponsor płacił za dojazdy, start i zdobyte punkty.
Zawodnik był zobowiązany sam zadbać o swój sprzęt. Tylko skomplikowane naprawy powierzało się renomowanym i drogim mechanikom. Niezbyt udane starty w połączeniu z często psującym się sprzętem, skazywały pechowca praktycznie na wegetację.
Speedway angielski to speedway kibiców. Kibice płacąc za bilety przynosili zyski sponsorom i zawodnikom. Kibice mieli więc prawo wymagać. Na przykład stałości terminów, w których rozgrywane są mecze ligowe. Jeśli poniedziałek to Reading, wtorek – Leicester, środa – Pool, czwartek – Sheffield, Ipswich i Wimbledon, piątek – Hackney i Wolwerhampton, sobota – Belle Vue i Swindon, niedziela – Eastbourne.
Kibice musieli oglądać walkę wyrównaną, emocjonującą do ostatniego biegu. Stąd nawet najbogatszy klub mógł pozwolić sobie jedynie na zakup dwóch gwiazd. W innym wypadku walka na torze byłaby walką pieniędzy – same gwiazdy u bogatych, drugi garnitur u biedniejszych. Gdy jedna z dwóch klubowych gwiazd ulegnie kontuzji, osłabiony zespół ma prawo do wzmocnienia równorzędnym zawodnikiem innego klubu. Gdy przewaga jednego zespołu nad drugim przekracza sześć punktów, przegrywający mają prawo do zmiany torów i wprowadzenia tzw. rezerwy taktycznej, czyli najlepszego zawodnika drużyny.
Nie istnieje w Anglii coś takiego jak atut własnego toru. Przynajmniej w takim stopniu jak u nas. Na torze przygotowanym do ligowego spotkania zawodnicy gospodarzy nie mają prawa – pod groźbą dyskwalifikacji – do jakichkolwiek treningów. Przed zawodami prezentacja drużyn i wyjście kapitanów do losowania torów. Decyduje o tym moneta rzucona przez promotora gospodarzy.
Potem rywalizacja. Cztery biegi eliminacyjne z udziałem ośmiu reprezentantów z każdego klubu. Pierwsze dwójki kwalifikują się do półfinałów. Kolejna selekcja i start najlepszej czwórki w finałach. Walka na torze ostra, lecz z poszanowaniem przeciwnika. Nawet jazda łokieć w łokieć nie jest w stanie sprowokować do złośliwego faulu. Po meczu tradycyjna kolacja zorganizowana w szatni przez kibiców miejscowego klubu. Żadnych szowinizmów – piwo i kanapki czekają na żużlowców obydwu drużyn. Dwa, trzy tysiące ludzi przychodzących na mecz ligowy w Anglii to autentyczni pasjonaci tego sportu.
Gorzowska „Stal” sięgała po przewidzianą kontraktem pomoc Plecha niezwykle rzadko. Wyposażeni w dobry sprzęt Jancarz, niezwykle uzdolniony Jerzy Rembas, Nowak, Fabiszewski, Woźniak nie mieli specjalnych problemów z pokonywaniem krajowych rywali.
Do pierwszego spotkania Plecha z kolegami dochodzi dopiero podczas meczu Hackney – Polska, rozegranego 7 maja 1976 roku. Polacy wygrywają go z piętnastopunktową przewagą. Najlepszy spośród nich, Edward Jancarz zdobywa trzynaście punktów. Plech wypada znacznie słabiej. Po raz pierwszy startuje na motocyklu z silnikiem Reginalda Luckhursta, będącym kombinacją Jawy i Weslake. Defekty w dwóch pierwszych biegach nie wystawiają tej nowości najlepszego świadectwa. Nowa konstrukcja zawodzi Plecha ponownie podczas czerwcowego finału mistrzostw świata par, rozegranego na torze w szwedzkiej miejscowości Eskilstuna. Zwyciężają z dorobkiem 27 pkt. Anglicy John Louis i Malcolm Simmons przed Duńczykami Ole Olsenem i Finnem Thomsenem oraz Szwedami Berntem Perssonem i Bengtem Janssonem. Polacy zajmują dopiero odległą, siódmą pozycję.
4 lipca 1976 roku kolejny start w barwach reprezentanta kraju. Podczas finału kontynentalnego drużynowych mistrzostw świata w Slany (CSRS) zespół polski w składzie Jerzy Rembas, Zenon Plech, Edward Jancarz, Jan Mucha i Marek Cieślak zdobywa pierwsze miejsce, wyprzedzając reprezentację ZSRR, Czechosłowacji i RFN.
Tydzień później pierwszy start Plecha w spotkaniu ligowym. Gorzowska „Stal” walczy na wyjeździe z „Kolejarzem” Opole. Gość z Hackney okazuje się najlepszym zawodnikiem spotkania. Zdobywa komplet punktów, walnie przyczyniając się do zwycięstwa „Stali”. Na półmetku ligi gorzowianie są zdecydowanym liderem rozgrywek.

25 lipca 1976 roku kolejny wypadek śmiertelny na polskim torze. Podczas meczu ligowego między „Włókniarzem” Częstochowa a „Stalą” Toruń, ginie 21-letni reprezentant gości Kazimierz Araszewicz.
Z początkiem września Chorzów ponownie gości finalistów indywidualnych mistrzostw świata. Prawo startu na śląskim gigancie wywalczyli Anglicy John Louis, Doug Wyer, Peter Collins, Malcolm Simmons i Chris Morton, reprezentant RFN Egon Muller, Amerykanin Scott Autrey, Nowozelandczyk Ivan Mauger, Rosjanin Walerij Gordiejew, reprezentant CSRS Jiri Stancl i Australijczyk Phil Crump. Barw gospodarzy mają bronić Jerzy Rembas, Marek Cieślak, Edward Jancarz i Zenon Plech.
Tym razem przedfinałowe rozważania na temat szans naszej ekipy są daleko bardziej stonowane. Trzy lata, jakie minęły od poprzedniego finału w Chorzowie, dokonały istotnego przetasowania światowej czołówki. Głównie za sprawą sprzętu. Niedościgniona przed laty Jawa coraz częściej musi ustępować pola nowym konstrukcjom. W tym wyścigu Polacy nie mają praktycznie żadnych szans.
Chorzowski finał wygrywa Peter Collins przed swoim rodakiem Malcolmem Simmonsem oraz startującym na co dzień w angielskim Newport Australijczykiem Philem Crumpem. Najlepszy z Polaków, Zenon Plech jest piąty i musi jeszcze ustąpić mającemu tę samą liczbę punktów (11) Ivanowi Maugerowi.
Dwa tygodnie później, 19 września 1976 roku finał drużynowych mistrzostw świata w Anglii. Na stadion White City przychodzi tylko sześć tysięcy kibiców skłonnych zapłacić po pięć funtów za oglądanie żużlowców polskich, szwedzkich, radzieckich i australijskich. Gospodarze w finale nie startują.
W nie najsilniejszej stawce rywali nasi reprezentanci zdobywają tytuł I wicemistrza świata, ustępując trzema punktami zespołowi Australii i pokonując dwoma drużynę Szwecji. Najwyższa od 1969 roku pozycja w zmaganiach drużynowych sprawia, że Edward Jancarz, Zenon Plech, Marek Cieślak. Jerzy Rembas i Bolesław Proch nie posiadają się z radości. Zdejmują z masztu na White City biało-czerwoną flagę, przyrzekając, iż będą ją wozili z sobą aż do zdobycia tytułu drużynowego mistrza świata. Jeszcze nie wiedzą, że pod tym względem polski speedway czekają długie, chude lata.
Dopiero po zakończeniu mistrzostw kierownictwo naszej ekipy dowiaduje się, czym był start na londyńskim torze dla Zenona Plecha. W czwartym biegu finału wypchnięty przez rywala Polak uderzył o bandę. Spowodowana uderzeniem rana nogi obficie krwawi. Zgłosić ten fakt kierownictwu, znaczyłoby przerwać swój udział w mistrzostwach. Plech nie chce sprawić zawodu kolegom. Do ostatniego wyścigu jeździ w bucie wypełnionym krwią. Ci, którzy mają możliwość oglądać w szatni jego nogę, nie mogą uwierzyć, iż kontuzja przytrafiła się Plechowi już na początku imprezy.
3 października 1976 przedostatnia kolejka żużlowej ekstraklasy i drugi w tym sezonie start Plecha w barwach „Stali”. Gorzowianie walczą na wyjeździe z rybnickim ROW. Wygrywają zdecydowanie 60:36. W czterech biegach Zenon Plech zdobywa dziesięć punktów oraz dwa „bonusy”.
Zwycięstwo „Stali” okazuje się na wagę kolejnego tytułu drużynowego mistrza Polski. W rozmowie z dziennikarzem „Przeglądu Sportowego”, zamieszczonej 12 października 1976 prezes gorzowskiego klubu, Witold Głowania, nie wspomni ani słowem o udziale Zenona Plecha w końcowym sukcesie zespołu. Już wówczas czuje się zarzewie konfliktu.
V. JEDEN MUSI ODEJŚĆ
Dobra postawa Plecha w lidze angielskiej sprawia, że Len Silver gotów jest widzieć go jako reprezentanta Hackney również w sezonie 1977. Do tego potrzebna jest jednak zgoda klubu. A „Stal” Gorzów ma jeszcze jednego lidera, zamierzającego spróbować swoich sił na angielskich torach. Jest nim Edward Jancarz. O wyeksportowaniu tych dwóch zawodników nie ma mowy.
Zenon Plech i Edward Jancarz. Dwaj koledzy z torów, często na zewnątrz okazujący swą zażyłość, a jednocześnie dwa zupełnie odmienne charaktery. Niewiele brakowało, by starszy o siedem lat od swojego kolegi Jancarz zakończył karierę już na pierwszym kontakcie z żużlem.
Opiekujący się wówczas szkółką gorzowskiej „Stali” Kazimierz Wiśniewski nie miał jakoś przekonania do walorów filigranowego osiemnastolatka. Szczęściem pozwolił mu wsiąść na motocykl.
W sierpniu 1966 roku Jancarz zdobywa licencję żużlową i – podobnie jak Plech – debiutuje podczas wyjazdowego meczu ligowego z gdańskim „Wybrzeżem”, gdzie zdobywa jeden punkt. W trzecim roku startów zdobywa „Srebrny Kask” i tytuł indywidualnego mistrza Polski w kategorii młodzieżowej.
Do najbardziej udanych w jego karierze należy sezon 1968 roku. Kończy go zdobyciem tytułu II indywidualnego wicemistrza świata w Goeteborgu, udziałem w reprezentacji, która wywalczyła na Wembley trzecie miejsce w finale drużynowych mistrzostw świata oraz tytułem II indywidualnego wicemistrza Polski.
W gronie klubowych kolegów wyróżnia go przede wszystkim wyjątkowa dbałość o sprzęt. Sam sobie jeźdźcem, sam sobie mechanikiem – to jego główna dewiza. Kiedyś pracował w gorzowskim „Gomadzie” jako kontroler jakości odbierający popularne wówczas Dziki – miniciągniki do drobnych prac polowych i transportowych, zwane „koniami Gomułki”. Doświadczenia wyniesione z tego okresu nauczyły go staranności i precyzji. Nic dziwnego, że żużlowy motocykl nie miał dla niego żadnych tajemnic.
– Nie sztuka być dobrym – mówi – gdy dysponuje się dobrym motocyklem. Znam wielu zawodników, którzy kończyli się wraz ze swoim sprzętem. Dla dziesięciu minut nawet treningowej jazdy poświęcam zwykle około dwóch dni pracy. Mechanik może mnie zastąpić jedynie przy podstawowych pracach.
O Plechu:
– Ten chłopak miał szczęście do wszystkiego. Na treningach i zawodach przechodził sam siebie, a jednak wychodził bez szwanku z najgorszych opresji. Miał również szczęście do ludzi. Temu zawdzięczał m.in. korzystne warunki startów w lidze angielskiej. Silver darzył go sympatią, toteż wiele mu pomógł. Przy przechodzeniu Zenka do „Wybrzeża” Gdańsk nie było między nami żadnych animozji.
Dla pochodzącego z biednej, robotniczej rodziny Jancarza żużel był czymś więcej niż tylko sportową przygodą. Stanowił także sposób na życie bardziej dostatnie niż to, jakie mogła zapewnić praca kontrolera w „Gomadzie”. Trudno dziwić się materialnej zaradności człowieka uprawiającego żużel. Zwłaszcza żużel. Sport wystarczająco niebezpieczny, by z dnia na dzień z człowieka sukcesu stać się człowiekiem zdanym na pomoc innych. Edward Jancarz należał do tych żużlowców, którzy potrafili myśleć o swojej przyszłości.
Gdy budował dom, oburzenie części gorzowian sięgało zenitu. Okazały budynek powstawał bowiem na terenie, który w ramach czynu społecznego przystosowano do celów rekreacyjnych. Wraz z Jancarzem budował się jednak architekt wojewódzki. To była wystarczająca siła przebicia, aby imponujący swą wielkością obiekt stanął tam, gdzie stoi, czyli w miejscu najdogodniejszym.
Elegancka willa, czerwony mercedes, jakiś interes – to są sprawy o charakterze materialnym. Jancarz pamiętał także o atmosferze. Dobre stosunki z władzami klubu, miasta, Polskiego Związku Motorowego.
Żadnych incydentów i nieodpowiedzialnych wyskoków – nawet jeśli były ku temu powody. W myśl przysłowia „Pokorne cielę dwie matki ssie”. To procentuje. Funkcją pierwszego trenera w klubie, funkcją opiekuna kadry młodzieżowej kraju, funkcją reprezentanta zawodników w Głównej Komisji Sportu Żużlowego PZMot. Także Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Rzadko bowiem zdarza się żużlowiec tak wybitny i tak odpowiedzialny.
A z drugiej strony Zenon Plech – cudowne i… niesforne dziecko polskiego speedway’u. O lekkomyślnym stosunku do własnej przyszłości. Pierwszy zdobyty kryształowy puchar podarował matce. To było naturalne i wręcz niezbędne. Obawy o syna kosztowały ją wiele nieprzespanych nocy. Nawet wizyty u prezesa. by np. nie wysyłać Zenka na mecz z „Kolejarzem” Opole. gdyż ona ma wiadomości, że tam „szykują się na niego”. Potem jednak były dziesiątki pucharów wywalczonych równie ciężko, lecz traconych wskutek zwykłej niefrasobliwości bądź podarowanych przyjaciołom i kolegom. Były również nigdy nie oddane pożyczki, fundowane kolacje bez późniejszego rewanżu, gościna i pomoc do ostatniej złotówki.
Plech nie tylko żył dniem dzisiejszym. To można by mu jakoś wybaczyć. On miał jednak także – jak to się mówi – niewyparzony pysk. Wygarniał działaczom, co myśli o nich i ich pracy. Od zakulisowych podchodów wolał mówienie bez ogródek.
To stanowczo nie mogło się nikomu podobać. I musiało znaleźć gdzieś swoje odbicie. Gdy przyszło do wyboru zawodnika „Stali” Gorzów, który otrzyma zgodę na starty w lidze angielskiej, Zenon Plech był praktycznie bez szans. Po prostu – z dwóch gwiazd gorzowskiego klubu właśnie jego przesunięto na drugi plan. Na nic zdały się nawet zapewnienia Lena Silvera, który gwarantował przyjazdy Plecha na mecze ligowe w Polsce. Kierownictwo “Stali” Gorzów pozostawało wyjątkowo konsekwentne w utrzymaniu tej decyzji.
Nie było mowy o uzyskaniu zgody w klubie macierzystym, pozostawało szukać klubu innego. Taką zgodę zapewniał Gwardyjski Klub Sportowy „Wybrzeże” Gdańsk. Sezon 1976 żużlowcy tego klubu skończyli na odległym, przedostatnim miejscu w tabeli. Utrzymali się ostatecznie w ekstraklasie, lecz następny rok nie zapowiadał większej poprawy. Pozyskanie Plecha stanowiło więc okazję wyjątkową. Nawet jeśliby musiał dzielić czas między starty w Anglii i Polsce. Stąd obietnica wyrażenia zgody na kontrakt z Lenem Silverem.
Pod koniec 1976 roku Zenon Plech ponownie, choć tym razem jako jedyny polski żużlowiec, otrzymuje zaproszenie na wojaże po antypodach W „World Champion Series” – bo tak nazwano australijsko-nowozelandzkie tournee – startować ma czołówka z torów Europy: Peter Collins, Phil Crump, Anders Michanek, Jim McMillan, Egon Muller, Ivan Mauger, Jiri Stancl i Zenon Plech.
Tuż przed wyjazdem zostawia w macierzystym klubie pismo z prośbą o wyrażenie zgody na przejście do GKS „Wybrzeże”. Wyjeżdża nie zdając sobie jeszcze sprawy, jak wielką rozpętał burzę.
Nie ma zresztą zbyt wiele czasu na tego rodzaju rozmyślania. Sponsorujący tournee Barry Briggs oraz Ivan Mauger zrobili wszystko, aby maksymalnie wykorzystać obecność światowej czołówki speedway’u. Impreza goni imprezę. Po jednorazowym starcie w australijskiej Adelajdzie przelot od Nowej Zelandii. Tam kolejno walka na torach następujących miejscowości: Napier, Strafford, Auckland, Christchurch, Invaracargill. Potem ponownie powrót na kontynent: Melbourne, Mildura, znów Adelajda, Brisbane, Bundaberg, Air, Newcastle i znów Melbourne. Kolejny przelot do Nowej Zelandii i starty w Rotorua, Wellington, Budigo, Motsse. Ponad dwa miesiące na pełnych obrotach.
Mimo korzystania ze standartowej Jawy (Mauger oraz Briggs dysponowali nowymi, czterozaworowymi, a Muller miał Weslake z dwoma gaźnikami) Zenon Plech należy do ścisłej czołówki w tej żużlowej karuzeli. Ostatecznie kończy „World Champion Series” na wysokim, czwartym miejscu, ustępując jedynie Ivanowi Maugerowi, Andersowi Michankowi i aktualnemu mistrzowi świata Peterowi Collinsowi.
Po Nowej Zelandii jeszcze odlot do Stanów Zjednoczonych na tradycyjne mecze USA – reszta świata. Startują w parach: Ivan Mauger – Zenon Plech, Barry Briggs – Peter Collins, Anders Michanek – Jiri Stancl. Od ostatniego czasu żużlowcy amerykańscy poczynili jednak znaczne postępy. Na krótkich, nawet 150-metrowych torach, pokonują „resztę świata” dwukrotnie (55:53 i 58:50), tylko raz przegrywając (49:59).
Tymczasem w Gorzowie wrze. Takiego kroku ze strony Plecha działacze się nie spodziewali. Po kraju zaczynają krążyć listy o Plechu – niewdzięczniku. Dostał od klubu mieszkanie, pomagaliśmy mu korepetycjami w nauce, załatwiliśmy studia w gorzowskiej filii Akademii Wychowania Fizycznego, a on traktuje nas w ten sposób? Zapomniano, że niewdzięcznik też rewanżował się klubowi jak mógł najlepiej za okazaną pomoc. Pozycje na liście najlepszych żużlowców ekstraklasy, zdobyte tytuły mistrzów Polski, „Złote Kaski” i miejsce na podium mistrzostw świata są tego najwymowniejszym dowodem.
Kierownictwo klubu jest jednak nieubłagane. Zawodnik zawinił, zawodnik musi ponieść konsekwencje. Główna Komisja Sportu Żużlowego przy PZMot ogłasza dwuletnią karencję w wypadku zmian barw klubowych. Dla Plecha oznacza to dwa sezony wykreślone w najlepszym dla żużlowca wieku. Zaczynają się podchody. Plech decyzję o przejściu na Wybrzeże motywuje chęcią studiowania prawa morskiego na Uniwersytecie Gdańskim.
Oba zwaśnione kluby płacą poważne frycowe za ten personalny kontredans i brak kompromisu. Aktualny mistrz Polski, gorzowska „Stal” pozbawiona Plecha oraz Jancarza po trzech kolejkach ma ledwie dwupunktowy dorobek i przedostatnie miejsce w tabeli ekstraklasy. Przed gdańskim „Wybrzeżem”…
Pod koniec kwietnia 1977 roku pierwsze oznaki kompromisu. Na wyjazdowym posiedzeniu Głównej Komisji Sportu Żużlowego PZMot działacze ustalają, że Plech będzie startował w „Stali” do końca tego sezonu, a od nowego przejdzie do GKS „Wybrzeże”.
Do realizacji tej decyzji jednak nie dochodzi. Z początkiem maja Zenon Plech powołany zostaje do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Miejsce skoszarowania? Oczywiście Gdańsk. Za miesiąc Główna Komisja Sportu Żużlowego wyrazi zgodę na starty Plecha w barwach GKS „Wybrzeże”.
Przedtem są jednak funkcje reprezentanta kraju, nie kolidujące z klubowymi rozgrywkami. 8 maja 1977 ćwierćfinał kontynentalny indywidualnych mistrzostw świata w Slany (CSRS). „Rozjeżdżony” podczas trzymiesięcznego pobytu na antypodach Plech, mimo przeżyć związanych ze zmianą barw klubowych, nie ma najmniejszego problemu z wywalczeniem awansu. Zajmuje drugą pozycję, ustępując jednym punktem Rosjaninowi Dżujewowi.
Za trzy tygodnie kolejna eliminacja – półfinał kontynentalny indywidualnych mistrzostw świata. Jego miejscem ma być Gorzów. Tu Zenon Plech po raz pierwszy w tak wymowny sposób pozna drugą stronę natury kibica.
Kibice żużlowi w Polsce to fenomen wart poważnych rozpraw socjologicznych. Sponsorzy angielskich klubów ligowych przyjeżdżają na pierwszy lepszy mecz o mistrzostwo naszej ekstraklasy i doznają szoku: „Dajcie mi chociaż jedną czwartą tej publiczności, a będę najbogatszym menedżerem w światowym speedway’u”.
Żużel z tamtych lat ma bowiem w Polsce widownię, jakiej nie uświadczy nigdzie indziej na świecie. Gdyby pokusić się o porównanie liczby widzów na stadionie z liczbą mieszkańców danego miasta, polski speedway pokonałby nawet futbol. Dwadzieścia tysięcy widzów w niespełna pięćdziesięciotysięcznym Lesznie. Czterdzieści tysięcy widzów w stutysięcznej Częstochowie. A ponadto Gniezno, Rzeszów, Bydgoszcz, Toruń, Zielona Góra. Kilkanaście tysięcy kibiców na trybunach, to po prostu żużlowy standard. Oczywiście, w wypadku imprez ligowych. Mistrzostwa świata na przykład wymagają zupełnie innej miarki. Tutaj powierzenie roli gospodarza miastu, które dysponuje „ledwie” dwudziestotysięcznym stadionem jest krzywdą niewymowną wobec co najmniej dwukrotnie liczniejszej armii zawiedzionych.
Kibic żużlowy musi iść na mecz, ponieważ ten mus wpoił mu oj-ciec, również zagorzały jak on pasjonat. Kibic żużlowy pójdzie na mecz, tym bardziej, że jest kibicem reprezentującym Polskę prowincjonalną. A Polska prowincjonalna, to Polska dysponująca lwią częścią wszystkich zarejestrowanych w kraju motocykli i – przede wszystkim – Polska pozbawiona atrakcyjnych imprez innego typu. Stąd wielka miłość do chłopców jeżdżących lepiej niż jeździło się kiedyś samemu, a w dodatku przynoszących splendor rodzinnym stronom na torach całego kraju, a nawet świata.
Jeźdźcy na stalowych rumakach utożsamiają odwieczny kawaleryjski sentyment Polaka. Sentyment cokolwiek zmodernizowany – z metanolem zamiast owsa, dwoma kołami zamiast czterech kopyt, stalowym laczkiem zamiast ostrogi – ale zawsze sentyment. Nie ma bowiem końskiego galopu, lecz jak dawniej jest odwaga, siła, brawura, zręczność i wola walki.
Na mecze najlepiej chodzi się całą rodziną. Po mszy jest to drugi podstawowy obowiązek porządnego obywatela miasta, które Pan Bóg zechciał obdarować żużlowym klubem. Gdy dasz się wypchnąć żonie na mecz sam z dziećmi, wówczas czekają cię obowiązki zdecydowanie psujące cały odświętny nastrój – owe przerwy na siusiu i kupno loda, owa konieczność bycia trzeźwym i czujnym, aby pociechy gdzieś nie zgubić. Żona rozwiązuje sprawę zupełnie. Weźmie coś ciepłego pod siedzenie, pomyśli o sweterkach i kanapkach. A przede wszystkim uwolni cię od zajęć zupełnie prawdziwemu kibicowi zbędnych, na rzecz np. napełnienia termosu czymś mocniejszym.
Prawdziwy kibic żużlowy nie tylko ogląda, on musi koniecznie kalkulować. W kalkulowaniu pomaga program zawodów i długopis. Jeśli jesteś kibicem początkującym musisz zaglądać do programu co rusz, by wiedzieć kto startuje do pierwszego, trzeciego, piętnastego biegu. Dla kibica doświadczonego ten walor programu jest zbędny zupełnie. Poznaje zawodników na odległość. A program służy przede wszystkim do kontrolowania aktualnego stanu meczu i przewidywania pociągnięć trenerów obydwu drużyn. Kogo wstawią teraz na rezerwę taktyczną, jak będą chcieli rozstrzygnąć ten bieg? Sumiennie wypełniony program, z podliczonymi punktami obydwu zespołów i poszczególnych zawodników będzie przez lata służył jako okazja do wspomnień oraz męskich przy stole rozmów.
Prawdziwy kibic żużlowy wie o zawodnikach swojego klubu wszystko. Jak jeździli kiedyś, a jak teraz. Jaki mają samochód i z kim aktualnie kręcą. Czy jeszcze coś z nich będzie, czy też powinni dać sobie spokój. Czy lubią wypić, czy nie.
Kibic jest przekonany, że każdy żużlowiec lubi wypić. On to musi lubić, gdyż inaczej nie jeździłby tak pięknie i odważnie. Z takim luzem i nonszalancją. Marzenie kibica to zaprosić swojego ulubieńca na wódkę. Klepnąć go po plecach przy stoliku i szepnąć konfidencjonalnie: „Józek, ty tylko walcz tak dalej. Nic więcej od ciebie nie chcę”. Taka wspólna wódka to jest nobilitacja na całe lata i okazja do ciepłego wspominania o swoim ulubieńcu.
Chyba, że zawodzi on coraz częściej. Wówczas, wypita niegdyś wódka może być równie dobrze użyta jako argument o alkoholizmie ulubieńca. Że pije równo i dlatego z byle kim przegrywa. Że nic już z niego nie będzie i lepiej kierować go do odwykówki, a nie na tor.
Prędzej jednak wybaczy kibic swojemu zawodnikowi coraz gorszą jazdę niż przejście do innego zespołu. A taki właśnie zawód uczynił gorzowskim kibicom Zenon Plech. I to w momencie, gdy nadal imponował swoją formą oraz umiejętnościami.
Już od pierwszego biegu gorzowskiego półfinału kontynentalnego indywidualnych mistrzostw świata przystępował niezwykle spięty. Długie gwizdy, jakich doświadczył podczas prezentacji, nie nastrajały mobilizująco.
Na ostatniej prostej stracił panowanie nad motocyklem i przeleciał przez linię mety w pojedynkę. Lot oraz upadek wyglądały niezwykle groźnie. Dla kibiców nie był to jednak już ten sam Zenon Plech. Głośny aplauz i nie ukrywane zadowolenie dowiodły tego niezbicie.
W drugim wyścigu kolejny pech. Najechał na niego reprezentant ZSRR, Anton Uchow. Znów oklaski, gdy leżał na torze. W sumie dwa ukończone biegi i sześć punktów. Wystarczyło ledwie do zajęcia dziesiątego miejsca. Gdyby klubowy lekarz „Stali” Gorzów, Henryk Kamiński dopuścił go do startów (z obydwu upadków wyszedł bez szwanku), miałby szansę na awans. Ale 30 maja 1977 roku Plechowi źle życzyli nie tylko gorzowscy kibice. Była to jedna z najbardziej pouczających lekcji w jego karierze.
Dla GKS „Wybrzeże” Plech – poborowy znaczył nie to samo, co Plech przeniesiony do klubu normalną drogą. Wcześniejsze obietnice uległy wyraźnej korekcie. Najpierw przez rok pobyt w mieszkaniu zastępczym na ulicy Ogarnej, z meblami przechowywanymi w hotelu milicyjnym. Później własne mieszkanie na Przymorzu, zdecydowanie mniejsze od tego, jakie zostawił w Gorzowie., Milicyjnemu klubowi daleko było do opieki, jaką roztaczano nad zawodnikami w „Stali”. Ale Plech pojmie to dopiero później.
Na razie robi nowemu klubowi popularność i… kasę. 3 lipca 1977 roku po raz pierwszy startuje przed gdańską publicznością w barwach „Wybrzeża”. Wcześniej było siedemnaście punktów w sześciu biegach wyjazdowego spotkania z częstochowskim „Włókniarzem” (przegranego 31:65) oraz zwycięstwo w bydgoskim memoriale imienia tragicznie zmarłego Mariana Rose. Na stadionie przy ulicy Elbląskiej zdecydowanie więcej kibiców niż zwykle.
Mogą oglądać triumfy, o jakich zawsze marzyli. Na przykład wygraną z “Motorem” Lublin w stosunku 59:37. I piękną jazdę Plecha, który w tym meczu pięciokrotnie przjeżdża linię mety jako pierwszy.
Nowy klub i nowi koledzy: Bogdan Skrobisz, Andrzej Marynowski, Leszek Marsz, rutynowany Henryk Żyto, Stanisław Kowalski, Andrzej Kołodziejczyk. Drużyna, która dotychczas walczyła najczęściej o przedłużenie na następny sezon swojego pierwszoligowego statusu, a teraz ma szansę rywalizować z najlepszymi w kraju.
Tydzień później start w finale kontynentalnym drużynowych mistrzostw świata na praskim torze. Dla Polaków awans o szczebel wyżej jest na wagę… pełnych trybun stadionu we Wrocławiu. To miasto gościć będzie bowiem uczestników finału światowego, a w owych latach rola gospodarza nie zwalniała jeszcze od startów eliminacyjnych. Tymczasem pod koniec zawodów w Pradze wszystko wskazuje na to, że wrocławski finał nasi żużlowcy oglądać będą z trybun. Prowadzi reprezentacja CSRS przed RFN i mającą taką samą liczbę punktów Polską.
Do ostatniego biegu staje Jiri Stancl, Egon Muller, Zenon Plech i reprezentant Związku Radzieckiego. Po starcie nasz zawodnik jest dopiero trzeci. Szaleńczy pościg, w konsekwencji którego wyprzedza Stancla. To za mało, by myśleć o awansie – bieg prowadzi Muller. Niezwykle ryzykownym atakiem wyprzedza go dopiero na ostatniej prostej. Trzy punkty na wagę uczestnictwa we wrocławskim finale.
Podobny atak kilka tygodni później kosztuje go drugą w karierze poważną kontuzję. 28 sierpnia 1977 roku wyjazdowy mecz ligowy z leszczyńską „Unią”. Plech czuje się znakomicie. Zdecydowane zwycięstwo w pierwszym biegu z jednoczesnym pobiciem dotychczasowego rekordu toru.
W następnym wyścigu jest gorzej. Na ostatnią prostą wychodzi dopiero na trzeciej pozycji. Próbuje gwałtownym zrywem zaatakować reprezentanta gospodarzy Zdzisława Dobruckiego. Zahacza o jego koło i leci na prawą stronę toru. Noga zostaje wkręcona między tylne koło, ramę i rurę wydechową. Złamanie kostki i piszczeli z poparzeniami trzeciego stopnia. Ten sezon zaczął się dla niego zbyt późno i skończył zbyt wcześnie. W 33 biegach zdobył dla nowego klubu 81 punktów. Wystarczyło do zajęcia szóstego miejsca w tabeli ekstraklasy.
Pierwsza tak długa przerwa spowodowana kontuzją. Do nowego sezonu ma jednak wystarczająco dużo czasu, by zebrać siły i przypomnieć, że jest ciągle najlepszym w kraju. W lutym 1978 roku rozmowa na łamach „Sportu”. Ma do dyspozycji Jawę 894 DT, gdyby pozwolono mu startować w lidze angielskiej ponownie, wybrałby Hackney i Lena Silvera jako promotora. Za zawodnika numer jeden w światowym speedway’u uważa Ole Olsena. Wybór cokolwiek dziwny. Z dwoma wówczas tytułami indywidualnego mistrza świata Duńczyk nie należy do rekordzistów. Wyprzedzają go i Fundin, i Mauger, i Briggs. Takim samym dorobkiem legitymują się Peter Craven, Ronnie Moore, Jack Joung.
Plech wie jednak, co mówi. Zna Olsena z bezpośrednich kontaktów, dających znacznie więcej, niż lektura suchych statystyk. Duński król żużla potrafi wprawić w podziw swoją konsekwencją i zaangażowaniem. Osiągnięciu założonego celu podporządkowuje wszystkie możliwe środki. I rzadko jest to działanie nieskuteczne. Rezygnuje z kariery sportowej w wieku zaledwie 36 lat. Mógłby jeszcze z powodzeniem walczyć o dorównanie dorobkiem legendarnemu Maugerowi.


Ale teraz bawi go już co innego. Rola menedżera. Rok 1984 wykaże najwymowniej, że i tutaj jest najlepszy. Drużynowe mistrzostwo świata dla Duńczyków zdobyte w stylu wprost ośmieszającym pozostałych rywali. Tytuł indywidualnego mistrza świata dla Erika Gundersena i tytuł I wicemistrza dla Hansa Nielsena. Co istotne, wszystkie mistrzowskie trofea zostały zdobyte na obcych torach – w Lesznie i Goeteborgu.
Pierwsze starty Plecha w sezonie 1978 zdają się wskazywać, iż wraca do swojej najlepszej formy. GKS „Wybrzeże” wygrywa cztery kolejne spotkania o mistrzostwo ekstraklasy. Zenon Plech ma mocne odwody w Andrzeju Marynowskim. Niedawny outsider zajmuje pierwsze miejsce w tabeli I ligi.
Do sukcesów ligowych dochodzą indywidualne.1 maja 1978 roku finał „Złotego Kasku” na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Zwycięża Zenon Plech przed Bolesławem Prochem i Andrzejem Huszczą. Trzeci „Złoty Kask” w karierze. Coraz bliżej miana najlepszego polskiego żużlowca.
Bezpośrednio po występie w Chorzowie wyjazd do Krumbach (RFN), gdzie ma odbyć się eliminacja indywidualnych mistrzostw świata. Już po drodze czuje się nie najlepiej. Na miejscu jeździ z gorączką i dreszczami. Mimo to awansuje do dalszej rundy mistrzostw. Po zawodach nie ma nawet siły ściągnąć z siebie kombinezonu. Jedzie w nim bezpośrednio do hotelu. W Gdańsku diagnoza – zapalenie oskrzeli. Lekarze każą leżeć w łóżku. Dobra rada, lecz jak ją wykonać, gdy mieszka się samemu, a nie ustępująca gorączka czyni półprzytomnym?
Zabiera go do siebie siostra przełożona ze szpitala MSW w Gdańsku, Alina Dramińska. Pielęgnuje, stawia bańki. Po trzech dniach intensywnego leczenia temperatura jak na początku choroby. Ponowne badania w szpitalu MSW. Dr Bieniecki stwierdza wysiękowe zapalenie osierdzia. Kontynuowanie sportowej kariery jest ostatnią rzeczą, którą proponowałby 25-letniemu pacjentowi.
Długotrwały pobyt w szpitalu i zaskakujące gesty ludzkiej życzliwości. Przychodzą, dają kwiaty, życzą szybkiego powrotu do zdrowia. Najmilej wspomina wizytę dawnych kolegów ze „Stali” Gorzów. Zjawiają się tuż po meczu rozegranym na stadionie „Wybrzeża”.
Działacze nie chcą słyszeć o przestrogach lekarzy. Zenek jest teraz szczególnie potrzebny klubowi. Po dwunastu rozegranych kolejkach gdańszczanie spadli z pierwszego na czwarte miejsce. Zanosi się ponownie na ciężką sytuację.
Plech nie zawodzi. Najpierw symboliczny start w finałowym Turnieju o Puchar Polski. Dwa wyścigi i dwa zwycięstwa. Pełniejsze niż w ostatnich tygodniach trybuny znowu mają okazję oklaskiwać jazdę swojego pupila.
13 sierpnia 1978 roku wyjazdowy mecz z „Kolejarzem” Opole. Przed ostatnim biegiem jest 50:50. Znowu niezawodny Plech. Wraz ze swoim kolegą klubowym, Bolesławem Ślazem zdobywają komplet punktów. Tydzień później mecz na własnym torze z zawsze groźną „Polonią” Bydgoszcz. Zdecydowane zwycięstwo i wyjście na trzecie miejsce w tabeli.
Rośnie zadowolenie gdańskich kibiców i apetyty działaczy. Zamiast walki o utrzymanie się w lidze, szansa na medalową pozycję. Po raz pierwszy od wielu lat.
W pomeczowy poniedziałek 21 sierpnia 1978 roku po dziewięciu dniach pobytu w szpitalu umiera Jerzy Kowalski. W tym wypadku trudno mówić o zawodniku młodym, niedoświadczonym, lekkomyślnym. Trzydzieści cztery lata, licencja zdobyta w 1961 roku. Tragiczne skutki zderzenia z klubowym kolegą Czesławem Piwoszem podczas treningu na torze leszczyńskiej” Unii”. Urazy czaszki i kręgosłupa okazały się zbyt poważne, by liczyć na uratowanie życia ojcu trojga dzieci.
W tej dyscyplinie nie można sobie pozwolić na snucie nawet najbliższych planów. W katowickim „Sporcie” z 7 września 1978 roku rozmowa z utalentowanym Mieczysławem Kmieciakiem, dwukrotnym zdobywcą „Brązowego Kasku” dla zawodników do lat dziewiętnastu. Marzy mu się kariera jego trenera Andrzeja Wyglendy i Antoniego Woryny.
Tego samego dnia rozmówca „Sportu” uczestniczy w turnieju żużlowym o Puchar ROW. Podczas jednego z wyścigów uderza w bandę i pada na tor. Najeżdża na niego Robert Słaboń. Dziewiętnastolatek zostaje odwieziony w poważnym stanie do szpitala. Rozpoznanie – wstrząśnienie mózgu i złamanie trzech żeber. Z czasem dochodzi do zdrowia lecz jako żużlowiec przestaje się liczyć.
W drużynowych mistrzostwach świata rozegranych na torze Landshut (RFN) Zenon Plech po raz pierwszy występuje w roli outsidera polskiej reprezentacji. Zdobywa tylko jeden punkt. Mniej niż Jerzy Rembas, Marek Cieślak i Edward Jancarz. Przebyta niedawno choroba daje się jeszcze we znaki.
Rok 1978 należy do najbardziej pechowych w polskim żużlu. Tragedia goni tragedię. 25 września, ledwie miesiąc po śmierci Jerzego Kowalskiego, tor w Rzeszowie po raz dziewiąty jest miejscem śmiertelnego wypadku. Podczas towarzyskiego spotkania miejscowej „Stali” z łódzką „Gwardią” 19-1etni Henryk Drozdek przewraca się i zostaje uderzony motocyklem innego zawodnika. Nie odzyskawszy przytomności umiera dwa dni później.
Dzień wcześniej pojedynek ligowy między „Falubazem” Zielona Góra, a „Wybrzeżem” Gdańsk. Dla gdańszczan jest to mecz na wagę tytułu I wicemistrza Polski. Ale niemal żelazną specjalność polskiego speedway’u stanowią zwycięstwa gospodarzy, nawet tych niżej notowanych od goszczonego rywala.
Dla zwycięstwa robi się wszystko. Przede wszystkim tor. Albo przypominający crossowisko, albo twardy i gładki jak beton. Ważne, by był zaskoczeniem dla przeciwnika. Mistrzostwo w umiejętnym przygotowaniu miejsca walki „pod swoich” osiągnęła „Polonia” Bydgoszcz, lecz w tej branży nie ma praktycznie wyjątków. Ludzie chcą zwycięstw swojej drużyny, więc gdy nie staje umiejętności zawodnikom, do akcji wkraczają preparatorzy.
Pomóc w zwycięstwie mogą również sędziowie. Doświadczony arbiter wie dobrze, co go czeka, gdy wyda werdykt nieprzychylny dla gospodarzy. Zagorzały kibic żużlowy nie tylko nie pożałuje gardła, by wyzwać „kalosza” od najgorszych, ale jeszcze dorzuci dopiero co opróżnioną butelkę. Sędzia dbający o swoje zdrowie musi to uwzględniać. Rozgrzesza go nieco fakt, iż dzisiejsi goście za tydzień będą gospodarzami i skorzystają z podobnych preferencji.
W Zielonej Górze zrobiono wszystko co było możliwe, aby zwyciężyć. Najlepszy zawodnik drużyny Andrzej Huszcza startował aż siedem razy. Niestety, dwukrotnie przegrał z Plechem. Po trzynastu biegach gospodarzom udaje się doprowadzić do remisu. Lecz trudno liczyć na jego utrzymanie. Plech ma przed sobą jeszcze jeden start, Huszcza żadnego. Na szczęście pada deszcz. Jest argument, by przerwać pojedynek i ogłosić remis. Sędzia nie ma wątpliwości przed podjęciem takiej decyzji, a kibice – o dziwo – nie protestują.
Dla gdańszczan ten punkt, choć krzywdzący, okazuje się na wagę tytułu drużynowego wicemistrza kraju. Za gorzowską „Stalą” i przed częstochowskim „Włókniarzem”.
Mimo długotrwałej przerwy spowodowanej chorobą jest to najlepszy sezon ligowy Zenona Plecha. W czterdziestu pięciu wyścigach osiąga średnią 2,88, nie notując przy tym żadnego defektu, żadnego upadku i żadnego wykluczenia. Działacze GKS „Wybrzeże” po raz kolejny mogą sobie pogratulować nowego nabytku.
VI. POWRÓT
Motocykl jest w speedway’u kluczowym środkiem do zwycięstwa. To oczywiste. Ale motocykl może być również narzędziem śmiercionośnym. To błyszczące, oblepione różnokolorowymi nalepkami cacko potrafi zabijać nie mniej skutecznie, niż broń tradycyjna. Ponad sześćdziesiąt koni mechanicznych w osiemdziesięciu kilku kilogramach. Gdy się nad nimi panuje, przybliżają do zwycięstwa. Utrata kontroli sprawia, że czynią tylko zło.
Międzynarodowa Federacja Motocyklowa (FIM) to organizacja wyjątkowo konserwatywna. Konserwatyzm stanowi zwykle określenie negatywne, zaprzeczające zdecydowanie lepiej odbieranemu postępowi. W wypadku FIM konserwatyzm jest jednak cechą na wskroś pozytywną. Przepis ma tylko wtedy rację bytu i jest przepisem stosowanym, gdy jego wprowadzeniu towarzyszą wszechstronne analizy.
Takim analizom podlegały również przepisy dotyczące motocykli żużlowych. One sprawiają, że szerokość kierownicy nie może tu być mniejsza niż 700 mm i większa niż 900 mm. Że motocykl bez paliwa nie może ważyć mniej niż 80 kg. Że łańcuch sprzęgłowy musi być kryty specjalną osłoną, uniemożliwiającą zwłaszcza jego wyrzucenie w górę. Że wszystkie dźwignie na kierownicy muszą być zakończone kulką o średnicy nie mniejszej niż 19 mm i nie mogą przekraczać długości 200 mm. Że osławiony hak pełniący rolę podnóżka nie może wystawać więcej niż 320 mm od osi podłużnej motocykla. Że pokrętła przepustnicy muszą zamykać się samoczynnie. Że motocykl żużlowy musi być wyposażony w chwytacz oleju. Że rura wydechowa nie może wystawać poza obrys tylnego koła.
Od początku 1979 roku zaczyna obowiązywać nowy przepis FIM: „Wszystkie motocykle do speedway’u muszą być wyposażone w przerywacze zapłonu na wypadek upadku zawodnika. Przerywacz zapłonu musi być wmontowany w obwód pierwotny. Korpus przerywacza musi być zamontowany jak najbliżej środka kierownicy i sterowany przy pomocy nieelastycznego sznurka o odpowiedniej grubości i długości, zamocowanego do nadgarstka prawej ręki jeźdźca”.
Ledwie kilka lakonicznych zdań. Lecz jakże istotnych dla poprawy bezpieczeństwa żużlowców zdają sobie sprawę tylko ci, którzy widzieli, co potrafi wyczyniać sześćdziesiąt kilka koni mechanicznych pozbawionych kontroli. Czym staje się motocykl z jeszcze włączonym silnikiem, choć już bez jeźdźca.
Dla Zenona Plecha nowy, dziesiąty z kolei sezon nie zaczyna się zbyt szczęśliwie. Podczas rozgrywanego w kwietniu 1979 roku ćwierćfinału indywidualnych mistrzostw Polski ulega kontuzji. Spowodowany uderzeniem w bandę potężny krwiak na prawej nodze uniemożliwia mu starty w dwóch kolejnych spotkaniach ligowych. W połowie maja występuje na długim torze w Hamburgu podczas ćwierćfinału indywidualnych mistrzostw świata. Niestety, musi poprzestać tylko na starcie w dwóch biegach – przeziębienie skazuje go na trzydniowy pobyt w hamburskim szpitalu.
10 czerwca 1979 roku półfinał mistrzostw świata par w Lublanie. Jego partnerem jest Edward Jancarz, startujący w angielskim Wimbledonie. Wygrywają półfinał pokonując Ivana Maugera i Larry Rossa oraz Bruce Penhalla i Kelly Morana.
Tydzień później spotkanie ligowe „Wybrzeża” z gorzowską „Stalą”. Gdańszczanie nawet na własnym torze mieli kłopoty z pokonaniem utytułowanego rywala. Tym razem jest inaczej. Wygrywają zdecydowanie z aktualnym liderem ekstraklasy 64:43, a Zenon Plech, jako jedyny zawodnik, zdobywa komplet punktów. Swoją klasę potwierdza również syn jednego ze szkoleniowców „Wybrzeża”, 19-1etni Mirosław Berliński.
Miejscem finału mistrzostw świata par jest duńska miejscowość Vojens. Ole Olsen i Hans Nielsen nie zaprzepaszczają szansy, jaką stwarza start na własnym torze. Zdobywają mistrzowski tytuł pokonując tylko jednym punktem Malcolma Simmonsa i Michaela Lee. Polacy zdobywają tytuł II wicemistrza świata, choć tym razem większe zasługi w końcowym sukcesie ma Edward Jancarz. Zdobywa bowiem czternaście z dwudziestu punktów. Starty w lidze angielskiej i motocykl z silnikiem Weslake przynoszą efekty. Plech nie ma żadnego z tych atutów. Zamiast ligi angielskiej – liga polska, zamiast Weslake’a – Jawa.
Vojens to także miejsce pierwszego objawienia talentu Bruce Penhalla. Młody Amerykanin startuje w mistrzostwach par sam. Jego partner Kelly Moran doznał bowiem przed zawodami kontuzji nogi. Mimo to Penhall gromadzi czternaście punktów, wyprzedzając m.in. Nowozelandczyków Ivana Maugera i Larry Rossa.
Tuż po wspomnianych mistrzostwach Zenon Plech odlatuje awionetką do Wielkiej Brytanii. Po dłuższej przerwie sfinalizowany bowiem zostaje jego kontrakt z Hackney. Kto wie, czy starań Lena Silvera o ściągnięcie Plecha nie przyspieszyła śmierć jednego z reprezentantów „Jastrzębi”, 27-letniego Vica Hardinga. Plech zamieszkuje w domu Silvera. Do swojej dyspozycji dostaje trzy motocykle z silnikiem Weslake oraz – jako środek transportu – Forda Cortinę.
W lipcu przyjazd do kraju. Na XXXI Indywidualne Mistrzostwa Polski. Ich miejscem jest Gorzów – miasto, które przyjęło go tak wrogo podczas rozgrywanego dwa lata wcześniej półfinału kontynentalnego indywidualnych mistrzostw świata. Tym razem stanowi to dla Plecha dodatkowy doping. Pokazać dwudziestotysięcznej widowni, że w nowym klubie nie stracił nic ze swojej wartości.
Jeden z najbardziej emocjonujących finałów w historii. Ulewa, upadki, dramaty. Cztery i pół godziny dreszczowiska. Cichym bohaterem mistrzostw jest Robert Słaboń z wrocławskiej „Sparty”, beniaminka żużlowej ekstraklasy. W szesnastym biegu atakuje Piotra Pysznego. Groźnie wyglądający upadek i wyjazd karetką z płyty stadionu. Potem wraca, aby wygrać z reprezentantem „Stali” Gorzów Mieczysławem Woźniakiem. To zwycięstwo wrocławianina daje Plechowi równą liczbę punktów z faworytem gospodarzy i prawo do biegu barażowego. Mimo niesamowitego dopingu kibiców Woźniak musi ulec swojemu dawnemu koledze ze szkółki żużlowej. Słaboń kończy finał na podium II wicemistrza kraju.
Trzeci tytuł mistrzowski stanowi dla Zenona Plecha istotny bodziec do uwierzenia we własne siły. Nękany chorobami, skazywany przez „fachowców” na straty nie czuł się w ostatnim okresie najlepiej. Gorzowski finał wraz ze świadomością startów w najlepszej lidze świata dawał prawo do snucia optymistycznych planów. Można było z dystansem patrzeć na notowania angielskiej firmy bookmacherskiej „Coral”, która w zakładach na finał najbliższych indywidualnych mistrzostw świata dawała mu szanse zaledwie w stosunku 100/1. Zdecydowanie mniejsze niż Jancarzowi (16/1), Prochowi (25/1) i Tkoczowi (50/1).
W niespełna tydzień po mistrzostwach Polski finał kontynentalny drużynowych mistrzostw świata we Wrocławiu. Polacy bez najmniejszych problemów pokonują ekipy Czechosłowacji, ZSRR i Węgier. Podczas tego spotkania po raz pierwszy mocno daje o sobie znać żużlowa młodzież. Wprawdzie rutynowani Jancarz i Plech zdobywają w swoich trzech biegach komplety punktów, lecz Jerzy Rembas i Robert Słaboń również pokazują niezłą jazdę, kończąc swoje występy dziesięciopunktowymi dorobkami.
Dwa miesiące udanych startów w barwach Hackney wystarczają, aby na kilka dni przed chorzowskim finałem indywidualnych mistrzostw świata notowania londyńskich bookmacherów wobec Plecha uległy zdecydowanej zmianie. Zamiast 100/1 jest już 12/1. Wyprzedzają go jedynie Peter Collins (5/2), Michael Lee (3/1), Ole Olsen (4/1), Ivan Mauger (5/1), Dave Jessup (6/1) i Edward Jancarz (8/1). W ten sposób procentuje głównie koncertowa jazda Plecha w meczu z Coventry, rozegranym w piątek 20 lipca 1979 roku. „Golden Boy” – jak nazywają Plecha angielscy kibice – pokazuje lwi pazur. Zdobywa „fulla”, czyli komplet punktów, dwukrotnie pokonując lidera gości Ole Olsena i ustanawiając czasem 62 sekund nowy rekord toru. Utrzyma się on przez następne trzy lata.
26 sierpnia 1979 roku bierze jeszcze udział w Memoriale im. Alfreda Smoczyka, tragicznie zmarłego (wypadek motocyklowy) żużlowca „Unii” Leszno. Jedna z nielicznych imprez tego typu o zawsze doskonałej organizacji i najsilniejszej stawce zawodników. Tak jest i teraz. Na trybunach zasiada czterdzieści tysięcy widzów, niemal tyle samo ile mieszkańców liczy Leszno. W gronie faworytów m.in. Edward Jancarz, Piotr Pyszny, Andrzej Huszcza, Bernard Jąder.
Plech nie daje im żadnych szans. Zwycięża z kompletem zdobytych punktów, wyprzedzając Piotra Pysznego i dwóch reprezentantów gospodarzy – Bernarda Jądera oraz Stanisława Turka. Zdobyte po raz trzeci memoriałowe trofeum stanowi dobry prognostyk przed mającymi odbyć się za tydzień zmaganiami o trzydziesty czwarty tytuł najlepszego żużlowca świata.
Nigdy nie był tak blisko najwyższego miejsca na podium, choć z drugiej strony niewiele brakowało, by znalazł się w ogóle poza nim. Kwestia odrobiny szczęścia bądź pecha, elementów decydujących o końcowym wyniku nie mniej, niż znakomite przygotowanie maszyny czy wysoka forma.
Zaczynał od biegu drugiego, w którym miał zmierzyć się z Robertem Słaboniem, Michaelem Lee i reprezentantem RFN, Christophem Betzlem. Niezbyt udany start i prowadzenie obejmuje Anglik. Plech wyprzedza go jednak już na drugim łuku i nie oddaje pierwszej pozycji do końca biegu. Tyczkowaty Lee jest drugi, Betzl trzeci.
W biegu siódmym startują pięciokrotny mistrz świata Ivan Mauger, Amerykanin Kelly Moran oraz znany z niebezpiecznej jazdy Zdenek Kudrna. Zginie trzy lata później podczas biegu na torze trawiastym. Do startu w tym, jak się później okazało, decydującym wyścigu Zenon Plech wyjechał za mało skoncentrowany. Stąd ostatnie miejsce przed wejściem w pierwszy łuk. Przeszedł tylko Kudrnę. Potem najgorzej ciążyła mu świadomość, że przy odrobinie większej woli walki miał jeszcze duże szanse na pokonanie Morana, a nawet Maugera. Stało się. Tylko jeden punkt.
Faworytami biegu dwunastego są Ole Olsen i Australijczyk Billy Sanders. Obydwaj po dwóch wyścigach mają komplet punktów. Towarzyszy im Zenon Plech i jego duński kolega z Hackney, Finn Thomsen. Kolejny spóźniony start Polaka, lecz tym razem swoich rywali przechodzi już na pierwszym łuku. Przejeżdża linię mety jako pierwszy. Za nim Olsen, Sanders i Thomsen. Po trzech biegach ośmiopunktowym dorobkiem legitymują się Mauger, Lee i Olsen. Plech ma ich siedem.
Więcej niż rywale z biegu następnego – faworyzowany przed chorzowskim finałem Peter Collins, Australijczyk John Titman i Edward Jancarz. Koleżeńskiemu gestowi tego ostatniego zawdzięcza Plech dowiezienie do linii mety trzech punktów. Niespodziewanie bowiem jego Weslake zaczyna przerywać i zanosi się na utratę pierwszej pozycji. Zapobiega temu asekuracja Jancarza, przytomnie blokującego pozostałych rywali i uniemożliwiającego im wyprzedzenie dwójki Polaków.
Jeszcze tylko bieg osiemnasty, w którym zwycięża Jessupa, Michaiła Starostina oraz Aloisa Wiesboecka z RFN i może mówić o kolejnym życiowym sukcesie. Tytule I wicemistrza świata. Za czterdziestoletnim Ivanem Maugerem, który właśnie w Chorzowie bije rekord Fundina, zostając samodzielnym, sześciokrotnym indywidualnym mistrzem świata.
Inny to był jednak finał niż ten sprzed sześciu lat. Nie tylko dlatego, że tym razem na chorzowskim gigancie świeciło pustkami około trzydziestu tysięcy miejsc – przedkryzysowe kłopoty z symbolicznym chlebem sprawiły, że malał popyt na ogólnonarodowe igrzyska.
Starszy o sześć żużlowych sezonów Plech trochę inaczej odbierał to zwycięstwo. Wówczas płynął jakby na fali – miał za sobą aplauz kibiców, uznanie działaczy, atut młodości i niespodziewanych sukcesów. Teraz natomiast był bogatszy o doświadczenia związane ze zmianą barw klubowych, o niespodziewane reakcje ludzi, dla których do niedawna był ulubieńcem, o kłopoty ze zdrowiem. Nie potrafił nawet znaleźć wielkiej radości w fakcie, że po raz pierwszy w swoim życiu ten sukces mógł dzielić z żoną. Tak jak Mauger, którego oglądał na wrocławskim stadionie u progu swojej żużlowej kariery.
Objawieniem finału w Chorzowie jest młody Anglik, Michael Lee. Wysoki, szczupły wręcz przeczył sylwetce typowego żużlowca. A jednak jako jeden z nielicznych udowodnił, iż wysokie notowania bookmacherów wobec jego osoby znajdą potwierdzenie w faktach. Ba, gdyby jego rodak i zarazem kolega klubowy z King’s Lynn Dave Jessup poszedł na podobną grzeczność jak Jancarz wobec Plecha, wówczas niewykluczone, iż to właśnie Lee, a nie Mauger, świętowałby zdobycie mistrzostwa świata. Polscy dziennikarze nie mogli wprost zrozumieć powodów, dla których nie mający praktycznie nic do zyskania Jessup zapragnął za wszelką cenę wygrać z Olsenem, Moranem i Lee. Inna rzecz, że rok później młody Anglik poradzi sobie zupełnie dobrze nawet bez takich prezentów.
Metamorfoza Plecha ma również swoje odbicie w jego okazywanej na zewnątrz i często zaskakującej większej pewności siebie. Przed chorzowskimi mistrzostwami zakłada się z Barry Briggsem, iż bez żadnego problemu pokona Ole Olsena. I słowa dotrzymuje. Co innego jednak przekomarzania czy nawet zakłady dokonywane w gronie kolegów, co innego zaś deklaracje o charakterze publicznym. Po zdobyciu tytułu I wicemistrza świata Plech obiecuje na łamach prasy, iż jeszcze przed trzydziestką stanie na najwyższym podium. Później podobnych deklaracji będzie coraz więcej.
Tłumaczy je koniecznością podbudowy w sferze psychologicznej. Jeśli chcesz wygrać, musisz być pewny siebie i tę pewność okazywać. To deprymuje rywali, mobilizując jednocześnie ciebie. Zaczynasz wierzyć, iż stać cię na wszystko. Pewność dodaje skrzydeł, wzmacnia przekonanie, że każdy cel jest do osiągnięcia.
Po mistrzostwach powrót na Wyspy. Chce się pokazać kibicom Hackney z jak najlepszej strony. Tytuł I wicemistrza świata zobowiązuje. Ligowy występ nie należy jednak do zbyt udanych. Przypłaca go upadkiem i kontuzją nogi. Nie na tyle jednak poważną, aby zawieść z kolei oczekiwania kibiców gdańskich. Zatem gonitwa przez kontynent, by zdążyć na niedzielny mecz „Wybrzeża” z wrocławską „Spartą”.
Mimo bólu decyduje się na start w jednym z biegów. Jedzie i wygrywa. Kolejny prezent dla kibiców. Kibic chce bowiem oglądać swojego pupila jak najczęściej i nie można go w tych oczekiwaniach zawieść. Zwłaszcza teraz kiedy jest się znowu jednym z najlepszych na świecie.
Dobrze, jeśli chęć przypodobania się kibicom kosztuje tylko kontuzje. 7 września 1979 roku kolejny młody człowiek przypłaca życiem marzenia o żużlowych sukcesach. 21-1etni Jerzy Suffner z drugoligowej „Ostrovii” ma nieszczęście prowadzić treningową stawkę i upaść przy pokonywaniu wirażu. Wprost po koła jadącego z tyłu klubowego kolegi, Zdzisława Sowy. Obrażenia głowy i śmierć. Druga w tym roku. Na początku sezonu, 6 maja w podobny sposób ginie 24-letni reprezentant tarnowskiej” Unii” Ryszard Chrupek. Kolejne tragedie opisywane przez prasę najmniejszą czcionką. Nawet bez zapewnienia o powrocie do sprawy. Być może dlatego, że rzecz dotyczy żużlowców spoza ekstraklasy.
„Zapomnieć o White City” – ten tytuł wystarcza za cały komentarz na temat występu Polaków podczas finału drużynowych mistrzostw świata. Szesnaście wyścigów w ponad trzy godziny, jedenaście upadków, liczne interwencje karetki pogotowia – w tak dramatycznych okolicznościach toczy się ta impreza. Nasza reprezentacja osłabiona brakiem kontuzjowanego Jancarza nie ma zbyt wiele do powiedzenia. W dziesiątym biegu kolejna kontuzja – Robert Słaboń łamie obojczyk. On oraz Zenon Plech, Piotr Pyszny, Marek Cieślak i Andrzej Tkocz zdobywają łącznie 11 punktów. O osiem mniej od reprezentantów Czechosłowacji, o dwadzieścia od Danii i o dwadzieścia cztery od mistrzów świata, ekipy Nowej Zelandii.
Po takiej klęsce powinno się przystąpić do gruntownej analizy stanu polskiego speedway’u, poszukać przyczyn i wskazać sposób na powrót do osiągnięć z lat 1961, 65, 66 i 69, gdy polska ekipa sięgała po najwyższe trofea. Ale tego rodzaju analizy niosą niebezpieczeństwo krytyki pracy zaprzyjaźnionych działaczy.
Lepiej więc wybrać coś mniej ryzykownego. Na przykład pryncypialnie wytknąć Plechowi, że w normalnych biegach finałowych poprzestał jedynie na zdobyciu czterech punktów, natomiast w biegu pocieszenia, którego stawką było sto funtów i karton szampana, potrafił pojechać wręcz szaleńczo, pokonując Larry Rossa, Finna Thomsena oraz Jiriego Stancla. Taki wytyk dowodzi dziennikarskiej „odwagi”, a przy okazji tłumaczy przyczyny niepowodzeń bez uciekania się do ryzykownej krytyki ludzi odpowiedzialnych za polski speedway. Jest szansa na kolejny atrakcyjny wyjazd zagraniczny.
W końcowej tabeli sezonu 1979 istotne przetasowania. Tytuł mistrza Polski zdobywa” Unia” Leszno, pokonując na finiszu gorzowską „Stal” i zielonogórski „Falubaz” . GKS „Wybrzeże” Gdańsk z ubiegłorocznego wicemistrza ląduje na miejscu piątym. W lidze angielskiej klub Bo Petersena, Pinna Thomsena i Zenona Plecha zostaje sklasyfikowany jeszcze niżej – dopiero na osiemnastej pozycji. Zwycięża „Coventry” z Ole Olsenem, przed „HullLada Vikings” z Ivanem Maugerem i „Cradley Heath” z coraz bardziej widocznym Bruce Penhallem.
Zenon Plech promienieje optymizmem. W świątecznym wydaniu „Sportu” rozmowa zatytułowana „Będę mistrzem świata”. Realizacja deklaracji przesuwa się z określenia „jeszcze przed trzydziestką” na „jeszcze w 1980 roku”. Coś jakby usprawiedliwienie przed kibicami: „Trzeba sobie wmawiać, że się jest najlepszym i się wygrywa. Tak robi i Olsen, i Mauger”. Czytelnicy dowiadują się z wywiadu znacznie więcej. Że przerwał studia na Uniwersytecie Gdańskim. Że jego największym przyjacielem jest Bruce PenhalI. Że dysponuje pożyczonym od promotora samochodem Ford Cortina 2000. Że jest spod znaku Koziorożca. Że w lutym 1979 roku zawarł związek małżeński z mieszkanką Grudziądza, Marią, którą uważa za więcej niż przyjaciela. Wyraźnie procentują kontakty z fachową prasą brytyjską, przed którą nawet nie ma sensu cokolwiek ukrywać.
VII. PUNKTY I FUNTY
Dwuipółletnie starania o ponowne ściągnięcie Plecha do Hackney okazały się dla Lena Silvera przedsięwzięciem nad wyraz opłacalnym. W sezonie 1979 żużlowiec „Wybrzeża” zdobył dla „Jastrzębi” najwięcej punktów. Przedłużenie kontraktu na rok 1980 było więc oczywistością.
Aby umożliwić większej liczbie naszych żużlowców kontakty z najlepszymi, PZMot wychodzi z inicjatywą wytypowania na Wyspy po jednym zawodniku z każdego klubu. Obok waloru szkoleniowego ma to istotny czynnik dla wyrównania szans – każdy klub byłby w ten sposób pozbawiony swojego najlepszego reprezentanta.
W połowie marca 1980 ogłoszona zostaje lista propozycji. Wiesław Patynek z „Polonii” Bydgoszcz do Sheffield, Jan Ząbik ze „Stali” Toruń do Reading, Zenon Plech z „Wybrzeża” Gdańsk do Hackney, Roman Jankowski z „Unii” Leszno do Wimbledonu, Józef Kafel z „Włókniarza” Częstochowa do Eastburne, Piotr Pyszny z ROW Rybnik do Halifax, Jan Puk ze „Startu” Gniezno do Wolverhampton, Andrzej Huszcza z „Falubazu” Zielona Góra do Leicester.
W klubowych ofertach są jednak dwa wyłomy. Gorzowska „Stal” po utracie w roku 1979 tytułu mistrza Polski nie chce zgodzić się na wyjazd Edwarda Jancarza. Natomiast „Sparta” Wrocław, która przed spadkiem do drugiej ligi musiała ratować się meczami barażowymi, nie widzi w gronie „wyspiarzy” Roberta Słabonia.
Plech otrzymuje zgodę macierzystego klubu bez specjalnych problemów. Sezon zaczyna się dla niego praktycznie już w grudniu 1979 roku. Bierze bowiem udział w turnieju halowym na Wembley. Betonowy tor o długości 106 m zmusza do stosowania zupełnie innej techniki jazdy. Siódme miejsce z dorobkiem ośmiu punktów, przed Bruce Penhallem, Kelly Moranem i Dennisem Sigalosem, moźe uważać za sukces. Świadkując potłuczeniom jakich doznał w tym turnieju Anders Michanek, postanawia nie eksploatować się zbytnio na halowych torach. W Birmingham nie mieści się nawet do finałowej szesnastki, lecz dzięki temu być może unika groźnych kontuzji, jakim z kolei ulegają Michael Lee, Malcolm Simmons i Szkot Jim Mc Millan.
Rozpoczyna jedenasty sezon startów z przybierającą na sile świadomością, że w znacznym stopniu zaprzepaścił okazję do pełnego przeżywania swojej kariery w latach późniejszych. Praktycznie żadnych wycinków, notatek – wszystko pozostawione na karb coraz bardziej zawodnej pamięci. Bądź na karb dziesiątków pasjonatów żużla, skrzętnie gromadzących programy i prasowe wycinki, pieczołowicie wykonujących zestawienia najlepszych, kompletujących ich biografie i zdjęcia. Takich, jak Marek Czarnecki i Marek Smyła, którzy ogłaszają coroczne plebiscyty na najlepszych żużlowców Polski i świata. Takich, jak Juliusz Speichert z Gdańska potrafiący precyzyjnie odtworzyć przebieg np. czwartego biegu szóstej kolejki ligowej w sezonie 1976 z udziałem gdańskiego „Wybrzeża”. Najczęściej bezimienni kronikarze polskiego speedway’u, których dossier mogłoby stanowić materiał do napisania niejednej książki.
Początek nowego pięciolecia startów, więc łatwiej o solenne zobowiązania. Oprawiony w sztywną zieloną okładkę notes ma od tej pory stanowić „żużlową księgę czynu”. Lakoniczną, bez opisów jakie obiecywał sobie przed tournee po antypodach, lecz prowadzoną systematycznie i precyzyjnie. Dziwne to zapiski, zwłaszcza dla laika. Liczba porządkowa, charakter spotkania, miejsce, punkty w poszczególnych biegach, czasami dodatkowe informacje mające wytłumaczyć fatalny występ:
l. Wielkanoc; czwórmecz PRL, USA, RFN, Dania, Pocking; 1,0, 1, l.
2. Pucharowy z King’s Lynn; siedzenie złam., Hackney; 1′,2, l ,d, 1 – 2; 7 + l.
Zapis, który nawet w części nie oddaje dramaturgii tego spotkania. 11kwietnia 1980 roku był dniem pierwszego występu Plecha na torze Hackney w nowym sezonie. „King’s Lynn” wystąpiło w swoim najsilniejszym składzie z Michaelem Lee i Dave Jessupem. Już w pierwszym biegu nie zabrakło emocji. Finn Thomsen usiłując wyprzedzić Jessupa zawadza o koło jego motocykla i niczym z procy wylatuje w powietrze.
Dwa biegi później pojedynek wicemistrzów świata. – Zenona Plecha z „Hackney” i Michaela Lee. Ta walka rozgrzała angielskich kibiców do białości. Jazda niemal koło w koło, co rusz przetasowania na prowadzeniu. Podczas trzeciego okrążenia prowadzi jednak Plech i wszystko wskazuje na to, że nic już nie odbierze mu zwycięstwa. Wtedy właśnie przydarza mu się defekt wprost niezrozumiały; od jego motocykla odpada siodełko. Brak zasadniczego punktu podparcia sprawia. że na prostych nie może rozwijać normalnych prędkości. Kolejne zwycięstwo „Gwiazd” nad „Jastrzębiami”.
Później defekt motocykla i konieczność startu na pożyczonym sprzęcie. Ten obfitujący w emocjonujące pojedynki mecz gospodarze przegrywają aż 20:57. Nie najszczęśliwsza premiera.
3. Liga w Polsce; PL; Toruń: 3,3,3,3,3,3; 18.
Mecz rozgrywany w dwa dni po Hackney. Znakomita postawa Plecha, który bez specjalnych problemów pokonuje liderów gospodarzy Wojciecha Żabiałowicza i Jana Ząbika, nie znajduje nawet częściowego odbicia w jeździe kolegów z”Wybrzeża”. Gdańszczanie przegrywają 41:66.
4. Liga w Polsce; PL; Gdańsk; 3.3.3,3.3; 15.
W meczu z „Włókniarzem” Częstochowa Plechowi wtórują bardzo dobrze jeżdżący Bogdan Skrobisz i Andrzej Marynowski. Ci trzej zawodnicy zdobywają dwie trzecie dorobku punktowego całego zespołu. Wystarcza, aby pokonać gości 66:41.
5. Liga Pool – Hackney: 46:32; bez F. Thomsena: GB; Pool; 3,3,2,3,2, – 3,3,1; 20.
6. Mecz pucharowy; GB; Wimbledon; u,2’,3,3, – 1; 9 + 1
7. Mecz pucharowy; oddaję silnik Aleksowi; GB: Hackney; 3,0,0; 3.
8. Liga w Hull; wygrywamy 40:38, motocykl; GB; Hull; d,2,2,2′, – 2,2; 10 + l.
9. Liga u siebie, wygrywamy 43:35, Swindon; GB; Hackney, 2′,1′,2,1 – 3,2; 11 + 2.
Cztery pierwsze cyfry przy opisie spotkań ligowych to dorobek z biegów eliminacyjnych. Apostrof przy 1 lub 2 to punkt bonusowy – za przejechanie linii mety z kolegą klubowym na pierwszym i drugim, bądź drugim i trzecim miejscu. Cyfra piąta to efekt biegu półfinałowego. Szósta – dorobek z finału. W podsumowaniu ogólna liczba zdobytych punktów plus premia za punkty bonusowe. Statystyka najwymowniej określająca wartość każdego żużlowca. Ona decyduje o miejscu w klasyfikacji na koniec sezonu, ona czyni cię liderem bądź outsiderem zespołu daje stosowny przydomek wśród kibiców. Jeśli najpierw byłeś „Golden Boy”, a potem „Super Zenon” to znaczy, że jesteś ciągle w „czubie”.
10. Masters, 11 miejsce; RFN, Bremen; 0,0,2,2,2; 6.
Pierwszy turniej z tego cyklu zainicjowany przez nowego, po Briggsie i Maugerze, startującego menedżera. Ole Olsen – gdyż on właśnie był inicjatorem tej imprezy – zajął w Bremie miejsce trzecie, za swoim rodakiem Hansem Nielsenem i Bruce Penhallem.
11. 1/4 IMŚw. 6 miejsce, zaciera się silnik na wale; CSRS, Slany; 3,d,2,3,2; 10.
12. Liga z Leicester, wygrany 43:35; GB; Hackney; 3,3,2,1 – 3,1; 13.
13. Liga w Swindon, wygrany 46:32; GB; Swindon; 2,3,d,2′ – 3,2; 12 + 1.
14. Liga z Pool, wygrany 44:34; GB; Hackney; 3,3,3,2′ – 3,0; 14 + 1.
15. Turniej indywidualny; GB, Reading; 2,1,2,2,3,3,1; 14.
16. Liga z Wimbledonem, wygrany 56:22; GB; Hackney; 3,3,3,2′ – 0; 11 + 1.
17. 1/2 IMŚw, 6 miejsce, silnik zatarty w I biegu; RFN; Norden; d,3,3,1,3; 10.
25 maja w Norden lepsi od niego okazują się Jiri Stancl, Edward Jancarz, Andrzej Huszcza i Egon Muller. Na szczęście szóste miejsce jest również premiowane awansem.
18. Embasy Internationale; GB; Wimbledon; 1,2,3,1,2; 9.
19. Hackney – Hull, Cup przegrany; GB; Hackney; 1,3,d,2′,d,d; 6 + 1.
20. 1/2 finału mistrzostw świata par, I miejsce; Częstochowa: 2,2,3,3,3,2; 15.
Osiemnaście tysięcy widzów przychodzi 8 czerwca 1980 roku na stadion „Włókniarza”, by oglądać popisy światowej czołówki. Półfinał ma bowiem wyjątkową mocną obsadę. Wraz z Jancarzem pokonują m.in. Hansa Nielsena i Ole Olsena oraz Dave Jessupa i Petera Collinsa.
21. Czwórmecz Cradley, Hackney, Coventry, Rye House; GB; Cradley; 2,3,2,2; 9.
22. Czwórmecz j.w.; GB; Hackney; u,0.
23. Czwórmecz j.w.; GB; Coventry; 2,3,u,d; 5.
24. Grand Prix; GB; Reading; 1,2,3,0,d; 6.
25. Liga w Leicester wygrany 40:38, GB; Leicester; 3,2’,u,3 – 3,3; 14 + 1.
26. Finał Mistrzostw Świata Par, II miejsce YUG; Krsko; 2,3,d,1,1,0; 7.
Zdobyty 22 czerwca 1980 roku tytuł I wicemistrza świata w jeździe parami to głównie zasługa Edwarda Jancarza. Zebrał szesnaście punktów, ponad dwukrotnie więcej niż jego młodszy kolega. Jakby rewanż za eliminacje i mistrzostwa, w których sukcesy tej pary były główną zasługą Plecha. Skład pierwszej trójki identyczny jak w półfinale częstochowskim. Wygrywają Anglicy.
27. Masters, przerwany, ulewa; S; Norkoping; 2,1; 3.
28. Liga na Wimbledonie, wygrany 41:37; GB; Wimbledon; 3,3,3,2 – 3,1; 15.
29. Liga z Sheffield, wygrany 52:26; GB; Hackney; 0,1,3,2′ – w; 6+ 1.
30. Zawody indywidualne, II miejsce; GB; Halifax; 3,3,2,2,3 – 2; 15.
31. Czwórmecz Cradley, Hackney, Coventry, Rye House; GB; Rye House; d,1,2; 3.
32. Indywidualne mistrzostwa Londynu; GB; Hackney; 3,3,3,3,2; 14.
33. Drużynowe Wybrzeże – Hackney, przegrany; PL; Gdańsk; 3,3,3,3,3,3; 18.
34. Drużynowe Leszno – Hackney, przegrany; PL; Leszno; 3,3,3,3,3,2; 17.
35. Indywidualne, Puchar Bałtyku; PL; Gdańsk; D,3; 3.
36. Drużynowe Leicester – Polska; GB; Leicester; deszcz.
37. Drużynowe Hackney – Halifax, wygrany; GB; Hackney; 1,3; 4.
38. 1/2 finału drużynowych; RFN; Bremen; 3,2,3,3,2; 13.
Do finału kontynentalnego drużynowych mistrzostw świata, rozegranego 13 lipca 1980 roku wytypowano Edwarda Jancarza, Romana Jankowskiego, Zenona Plecha i Jerzego Rembasa. Nasi reprezentanci bez problemów pokonali ekipy Czechosłowacji, RFN i ZSRR. Wygrali zdobywając 36 pkt. (Plech – 11, Jankowski – 10, Rembas – 8, Jancarz – 7), o siedem więcej niż drugi finalista – reprezentacja CSRS.
38a. Liga Hackney – Belle Vue, wygrany; GB; Hackney; l,2,l’,3 – 3, d; 10+ l.
39. Finał IMP, 6 miejsce; PL Leszno; 1,1,2,3,3; l0.
40. Finał kontynentalny IMŚ, I miejsce; I; Lonigo; 3,3,3,3,2 + 3; 17.
We Włoszech startuje aż pięciu Polaków. Niestety, Plech jest jedynym. który wywalcza awans do Goeteborga. Po poważnej kolizji spowodowanej przez reprezentanta CSRS Kudrnę wycofuje się z imprezy Edward Jancarz. Wieloma niespodziankami sypie również finał interkontynentalny rozegrany na White City. Ole Olsen kończy go dopiero na pozycji rezerwowego, a sześciokrotny mistrz świata Ivan Mauger odpada z tej eliminacji zupełnie.
41. Mecz pucharowy z Leicester; GB; Leicester; 1,1,2,d – 3,2; 9.
42. Indywidualny Star’s England; GB; Ipswich; 1,0,3,0,0; 4.
43. Towarzyski Hackney – Rye House; GB; 2,1,3.d,3,0; 9.
44. Indywidualny; GB; Leicester; 3,2,1,3,2; 11.
45. Liga w Belle Vue; GB; Belle Vue; deszcz.
46. Indywidualny; GB; Wimbledon; 3,2,1,3,2; 9.
47. Liga w Wolverhampton; GB; Wolverhampton; 2′,1,0,2′ – 2; 7+ 2.
48. Liga w Halifaxie; GB; Halifax; 3,3,3,3,2′,3,3; 20+ 1.
Ten mecz przeszedł do historii angielskiego speedway’u. Nie zdarzyło się bowiem dotychczas nigdy, aby drużyna przegrywająca 15 punktami po ósmym biegu potrafiła w następnych pięciu biegach odrobić straty i wygrać spotkanie. Plech był zdecydowanie najlepszym zawodnikiem tego pasjonującego pojedynku. Zdobycie „paid full” czyli kompletu punktów z bonusem, mówi samo za siebie.
49. T. Oavey testimanial; GB; Ipswich; nie pojechałem.
50. Turniej indywidualny, rezerwa; GB; Wimbledon; 3,3; 6.
51. Turniej indywidualny; GB; King’s Lynn; 2,2,0,2,1; 7.
52. Turniej indywidualny; GB; Pool; u,0.
53. Liga Hackney Eastbourne. wyg.; GB; Hackney; 2′,2,3,2; 9+ 1.
54. Liga Eastbourne Hackney. wyg.; GB; Eastbourne; 2,2,3,1 – 3,2; 13.
55. Liga Reading – Hackney, przegr.; GB; Reading; 1,2,2,0,3,1; 9.
56. IMŚ; S; Goteborg 0,0,0,1,0; 1.
Jedna z tych imprez, o których chciałby jak najszybciej zapomnieć. Przystępował do tego startu z tytułem aktualnego I wicemistrza świata. Kończył go w roli outsidera. Rok wcześniej dał się pokonać tylko legendarnemu Maugerowi. Teraz w ostatecznej klasyfikacji gorszy od niego był jedynie reprezentant Czechosłowacji, Petr Ondrasik. 33.921 widzów zebranych na stadionie w Goeteborgu pod nieobecność wyeliminowanego wcześniej mistrza świata oraz w obecności wyjątkowo niefortunnie występującego I wicemistrza mogło oglądać jedynie popisową jazdę trzeciego żużlowca z chorzowskiego finału. Anglik Michael Lee był tego dnia nie do pokonania. Wygrał przed swoim rodakiem Dave Jessupem oraz Australijczykiem, Billy Sandersem.
Co zdecydowało o tak fatalnym występie Plecha? To, co zwykle było przyczyną jego sportowych niepowodzeń: sprzęt. Skazany przede wszystkim na samego siebie (do Goeteborga przyjechał bezpośrednio z Wysp) nie był w stanie przygotować motocykla równie dobrze, co dysponujący dużym doświadczeniem technicznym bądź znakomitymi mechanikami rywale. Na nic zdały się ukrywane przed szwedzką policją (hałas!) eksperymenty w zagajniku pod Bergsjon. Jego Weslake nie jeździły tak, jak powinny. Na domiar złego, w przeciwieństwie do innych uczestników finału, nie przywiózł swojego paliwa, a to, które oferowali organizatorzy, okazało się gorszej jakości. Jednym słowem wpadka, o której w nie mniejszym stopniu niż przyczyny obiektywne zadecydowało własne niedopatrzenie.
57. Turniej ind. 20-lecia Beng Jans; S; Westerwik; 1,2,2,0,0; 5.
58. Liga Sheffield – Hackney, wygr.; GB; Sheffield; 1,3,3,2’ – 3,d; 12 + 1.
59. Liga z Ipswich, wygr.; GB; Hackney; u,2,2′,3; 7 + l.
60. Finał DMŚ, trzecie miejsce; PL; Wrocław; 2,1,2,0; 5.
Dla Polaków kolejna szansa, aby udowodnić, iż przynajmniej na własnym torze potrafią być groźni dla najlepszych. Zwłaszcza, że w reprezentacyjnym składzie jest aż czterech zawodników startujących w klubach angielskich: Edward Jancarz, Zenon Plech. Roman Jankowski i Andrzej Huszcza. Niestety, łączny dorobek punktowy tei czwórki, niewiele przewyższa to, co dzięki kompletowi zwycięstw potrafił zgromadzić najlepszy zawodnik mistrzostw, Amerykanin Bruce Penhall. Piętnaście punktów jest wszystkim, na co stać gospodarzy i wystarcza do pokonania jedynie reprezentantów CSRS. Zwyciężają doskonale dysponowani Anglicy (Michael Lee – 11 pkt., Chris Morton – 11 pkt., Peter Collins – 10 pkt., Dave Jessup – 8 pkt.) przed Amerykanami z Bruce Penhallem, Scottem Autreyem, Dennisem Sigalosem i Ronem Prestonem.
61. Liga z Ipswich, przegrany; GB; Ipswich; 1,0,0,l; 2.
62. Liga z Hull, wygrany; GB; Hackney; 2,3,2,2 – 3,2; 14.
63. Liga z Belle Vue, przegrany; GB; Belle Vue; d,2,2,1,d; 5.
64. Liga z Cradley, przegrany; GB; Hackney; 2,u,3,0 – 3,1; 9.
Ostatni zapis w zielonym notesie. Nie wyczerpujący wszystkich startów w sezonie 1980, a jednak wystarczająco wymowny dla pokazania żużlowej komiwojażerki.
Ponad sześćdziesiąt imprez, blisko trzysta wyścigów. Każdy wymaga koncentracji, siły, kondycji i niezawodności sprzętu. Każdy może być ostatnim w karierze, jeśli zlekceważy się któryś z tych elementów, a szczęście nie dopisze. Człowiek wpada w żużlową karuzelę niczym koń w kierat i po jakimś czasie zaczyna wierzyć, iż jest to po prostu jeden ze sposobów na życie. Telefon od promotora o czasie i miejscu kolejnego startu. Bierzesz motocykle, wsiadasz do samochodu i jedziesz.
Potem walka o ligowe lub indywidualne punkty. Gdy udana, masz szansę na zgromadzenie wystarczającej liczby funtów, aby pozwolić sobie na kupno nowego ogumienia, wymianę łańcucha, paliwo do samochodu i trochę relaksu w pubie. Jeśli start nie wyjdzie, bardziej kosztowne konieczności i przyjemności musisz odłożyć na późniejszy termin.
Po powrocie z zawodów mycie motocykla, czyszczenie skóry i butów, rutynowy przegląd techniczny z ustawieniem zapłonu, przesmarowaniem linek oraz rozebraniem sprzęgła. I znowu czekanie na sygnał od promotora lub indywidualne zaproszenie od organizatora atrakcyjnego turnieju.
Kontakt z klubowymi kolegami ograniczony do zdawkowych rozmów w parkingu lub podczas zorganizowanej przez kibiców pomeczowej kolacji. Każdy bowiem gdzieś się śpieszy. Każdy robi swój żużlowy biznes. I ci najlepsi w drużynie zwani kadrą. I ci, których określa się zapasowymi, przerzucani z klubu do klubu, z ligi do ligi. Oczywiście, inny jest biznes Bruce Penhalla zapraszanego na najwyżej opłacane turnieje i zarabiającego rocznie setki tysięcy dolarów, inny zaś biznes żużlowca klasy „B”
Plech mieścił się w pierwszej trzydziestce najlepszych żużlowców ligi angielskiej. Tak wynikało ze skrupulatnych wyliczeń Petera Oakesa, alfy i omegi speedway’u, a przy okazji autora podsumowujących sezon „Speedway Yearbooks”.
W 1980 roku gdańszczanin bronił barw „Jastrzębi” w dwudziestu trzech meczach i 95 biegach. Wygrał 33 spośród nich, w 35 był drugi, w 14 trzeci. Zdobył 183 punkty plus 15 bonusowych – za przyjazd z kolegą klubowym na pierwszej i drugiej bądź drugiej i trzeciej pozycji. Średnia z czterech biegów – 8,34 pkt. Mniej niż najlepszy z drużyny Duńczyk Bo Petersen (10,46 pkt.), więcej od pozostałych kadrowców Hackney – Finna Thomsena, Keitha Withe’a, Romana Jankowskiego, Seana Willmotta, Barry’ego Thomasa. Len Silver nie krył satysfakcji. Zwłaszcza, że jego klub uplasował się na drugim miejscu w lidze, tuż za Reading.
Mniej więcej na tym samym poziomie co Plech jeździł w lidze angielskiej Edward Jancarz. Ze średnią 8,15 pkt. w czterech biegach zaliczał się do ścisłej czołówki Wimbledonu. Pozostali z dziewięciu Polaków, jacy ostatecznie spróbowali swoich sił na Wyspach, kończyli sezon 1980 z różnym dorobkiem punktowym i… funtowym. Startujący w barwach Leicester Andrzej Huszcza mógł wykazać się średnią 6,68 pkt., Piotr Pyszny z Halifax – 5,90, klubowy kolega Plecha z Hackney Roman Jankowski – 5,32, Jan Ząbik z Sheffield – 4,16, Józef Kafel z Eastbourne – 0,92. Ze średnią 0,00 wracali do kraju Jan Puk i Wiesław Patynek.
W notesie Plecha zabrakło wpisów z dwóch spotkań, szczególnie istotnych dla jego macierzystego klubu. GKS „Wybrzeże” zakończył bowiem drużynowe boje na przedostatnim miejscu. Przyszło walczyć z wiceliderem II ligi, „Stalą” Rzeszów o pozostanie w ekstraklasie. Pierwszy wyjazdowy mecz gdańszczanie przegrali 43:65. Porażka byłaby zdecydowanie wyższa, gdyby nie siedemnaście punktów Plecha, uzyskanych w sześciu biegach. Również on miał decydujący wpływ na zwycięstwo „Wybrzeża” w Gdańsku. Wynik 79:29 przedłużał pobyt gdańszczan w ekstraklasie na następny sezon.
Działacze gwardyjskiego klubu mogli odetchnąć z ulgą. Trudno przewidzieć na jak długo starczyłoby oddechu, gdyby nie dwie korzystne okoliczności – ściągnięcie do Gdańska Plecha oraz nieoczekiwana pomoc jednego z niegdysiejszych reprezentantów „Wybrzeża”.
VIII. DOŁADOWYWANIE
Od 1981 roku na płycie stadionu przy ulicy Elbląskiej coraz częściej pojawiał się mężczyzna przykuwający uwagę widzów zarówno elegancją oraz oryginalnością ubioru, jak i dużym stopniem zażyłości z przedstawicielami kierownictwa „Wybrzeża” Gdańsk. Dla starszych stażem kibiców nie był postacią nieznaną, a jeżeli coś mogło ich dziwić, to jedynie rola jaką Roman Wieczorek – gdyż o nim mowa – zaczął pełnić w gwardyjskim klubie.
Była to bowiem rola prywatnego sponsora – jeśli nie pierwszego w naszym speedway’u, to z pewnością najbardziej hojnego. Rozmiary tej hojności dałoby się porównać z inwestycjami, jakie na rzecz swoich klubów ponoszą promotorzy angielscy. W odróżnieniu od nich jednakże Roman Wieczorek nie mógł w żadnym wypadku czuć się nawet częściowym właścicielem gdańskiego klubu. Co więcej – w GKS „Wybrzeże” doświadczył niegdyś wyjątkowo wielu upokorzeń.
Trafił tu w 1962 roku jako 22-letni zawodnik ówczesnego RKS „Górnik” Rybnik wraz ze swoim klubowym kolegą Janem Tkoczem. Liczył, że w Gdańsku łatwiej znajdzie miejsce wśród żużlowej czołówki. Niestety, wybrzeżowy debiut Romana Wieczorka trudno uznać za szczególnie udany. Startując w 12 meczach i 27 biegach zdobył zaledwie 11 punktów.
W roku 1963 było jeszcze gorzej. Z przeciętnym dorobkiem 0,16 pkt. na jeden bieg Wieczorek zajął przedostatnie, 71 miejsce w klasyfikacji PZMot. Juliusz Speichert, od dziesięcioleci prowadzący szczegółową statystykę występów żużlowców „Wybrzeża”, w posezonowym komentarzu tak scharakteryzował późniejszego sponsora klubu: „…Pomimo dużej ambicji nie może przyswoić sobie sztuki prowadzenia motocykla żużlowego, robi proste błędy, które zazwyczaj kończą się upadkami…”
Na swoje pierwsze zwycięstwo Roman Wieczorek czekać musiał aż do 13 września 1966 roku. gdy „Wybrzeże” walczyło w wyjazdowym meczu z zielonogórskimi „Zgrzeblarkami”. Jedenaście dni później w meczu ze ,.Śląskiem” Świętochłowice ponownie mija linię mety jako pierwszy, lecz względny to był sukces – trzej jego rywale mieli upadki.
Najbardziej udany w jego karierze okazuje się następny sezon. W 39 biegach zdobywa 47 punktów, pięciokrotnie zwyciężając i ośmiokrotnie zajmując drugie miejsce. Po raz pierwszy średnia przekraczająca zaczarowaną dotychczas granicę jednego punktu na bieg (dokładnie 1,24) i po raz pierwszy miejsce w pierwszej czterdziestce sklasyfikowanych żużlowców I ligi.
W 1968 roku znowu regres – osiemnaście startów i tylko jedenaście zdobytych punktów. Nowy kierownik drużyny Bronisław Ratajczyk wyklucza Romana Wieczorka z sekcji, by po roku ponownie skorzystać z jego usług.
28 czerwca 1970 roku „Wybrzeże” gości „Stal” Gorzów. Podczas tego meczu dochodzi do spotkania o symbolicznej wymowie. W drużynie gospodarzy trzydziestoletni Roman Wieczorek startujący po ponownym zdobyciu licencji i kończący zawodniczą karierę. W drużynie gości siedemnastoletni Zenon Plech, który ledwie półtora miesiąca wcześniej został pasowany na żużlowca. Wieczorek żegna tor z gorzką świadomością roli outsidera. Zerowy dorobek punktowy w meczu jest tego wymownym potwierdzeniem. Plech jeszcze nie wie, że już za dwa lata będzie najlepszym żużlowcem polskiej ekstraklasy, a dzisiejszy rywal okaże się w dalszej przyszłości jego mężem opatrznościowym.
W kwietniu 1974 roku Wieczorek wraz z żoną wyjeżdża na stałe do Republiki Federalnej Niemiec. Przez osiem miesięcy zamieszkują u rodziny w Brunszwiku, by z początkiem 1975 roku przeprowadzić się do Hamburga. Tu daje znać o sobie handlowa żyłka eks-żużlowca.
Przez dwa pierwsze lata prowadzi w Hamburgu sklep tekstylny. Następnie również dwuletni handel starociami. Później kawiarnia w eleganckiej dzielnicy Hamburga. Gościły u nich najznakomitsze gwiazdy rozrywki z Karelem Gottem, zespołem Boney M., Udo Lindenbergiem. Pracował wraz z żoną po dwadzieścia godzin dziennie.
Po kilkunastu miesiącach decyzja o definitywnej zmianie branży. Zakłada firmę zajmującą się projektowaniem i wykonawstwem spojlerów do luksusowych samochodów. Ich odbiorcami są bogaci obywatele USA i państw arabskich.
Rok 1980 niesie zespołowi „Wybrzeża” Gdańsk widmo spadku do II ligi. O jego realności mają zadecydować spotkania barażowe ze „Stalą” Rzeszów. W pierwszym wyjazdowym meczu żużlowcy gdańscy przegrywają 43:65. Ponad dwudziestopunktowa przewaga stawia rzeszowian w korzystnej sytuacji.
Przed meczem rewanżowym telefon z Hamburga. Roman Wieczorek obiecuje dawnym kolegom klubowym komplet nowych kombinezonów, jeśli zdołają utrzymać się w I lidze. 26 października 1980 „Wybrzeże” pokonuje „Stal” różnicą aż 50 punktów. W następnym sezonie gdańszczanie pojawiają się na torach ubrani w białe kombinezony angielskiej firmy Sportak. Wieczorek dotrzymał słowa, wyposażając żużlowców dodatkowo w rękawice i okulary. To dopiero początek „doładowywania” gwardyjskiego klubu. Po kombinezonach przychodzi kolej na kaski „Moto 3 Bell” ściągnięte niemal prosto z taśmy renomowanego producenta w Los Angeles. Ich posiadanie uchroniło kilku żużlowców „Wybrzeża” przed najgorszymi skutkami upadków.
W 1982 roku niespodziewany sponsor z RFN zasila klub inwestycjami najcenniejszymi – światowej klasy sprzętem. Godden i dwa Weslake stanowią zastrzyk, który trudno potraktować w kategoriach przypadkowego gestu. Zwłaszcza, że przychodzi rok następny…
l kwietnia 1983 roku na łamach „Głosu Wybrzeża” ukazuje się tekst zatytułowany „Żużlowy pasjonat”, poświecony w całości Romanowi Wieczorkowi. Z rozmowy sponsora ze Zbigniewem Jaźwińskim wynika, że przed nowym sezonem dostarczył on zawodnikom „Wybrzeża” aż sześć kompletnych motocykli. Gdańscy żużlowcy zaczynają wzbudzać zawiść rywali nie tylko estetycznymi kombinezonami i bezpiecznymi kaskami.
Tymczasem kibice mają okazję oglądać Romana Wieczorka w kolejnym wcieleniu. Podczas rozgrywanego 21 sierpnia 1983 roku meczu ligowego z „Motorem” Lublin sponsor wychodzi na płytę boiska jako… zawodnik. W drugim biegu spotkania startuje w parze z Plechem, mając za rywali Zbigniewa Studzińskiego i Sławomira Troninę, Zanosi się na sporą niespodziankę, bowiem po pierwszym okrążeniu prowadzi Plech, a tuż za nim jedzie jego 43-letni kolega, Niestety, dają o sobie znać braki kondycyjne i w konsekwencji Roman Wieczorek kończy bieg na ostatniej pozycji. Jeszcze w dwóch meczach będzie wystawiany do ligowego składu jako rezerwowy.
Coraz częstsze wzmianki prasowe sprawiają, iż Wieczorek staje się znany także poza światkiem żużlowym. Apogeum tej popularności przypada na 7 sierpnia 1983 roku, dzień finału kontynentalnego IMŚ w Rybniku. Godden, przygotowany specjalnie przez zachodnioniemieckiego mechanika Hansa Zierka, spisuje się znakomicie i Plech nie ma najmniejszych kłopotów z pokonaniem tak renomowanych rywali jak późniejszy mistrz świata Egon Muller czy Karl Meier. Roman Wieczorek przed kamerami telewizji z pełnym przekonaniem zapowiada, iż na finałowy start w Norden Zenon Plech otrzyma motocykl jakiego dotychczas nie miał.
18 października 1983 roku wybucha bomba, W „Głosie Szczecińskim” z tego dnia ukazuje się tekst zatytułowany „Co kryło się we wnętrzu audi?, Celnicy udaremnili wielki przemyt”, Dziennikarz, podpisujący się jako „sok”, nie czekając na ostateczne wyniki śledztwa, przedstawia z imienia oraz nazwiska sponsora „Wybrzeża” i uznaje go winnym próby nielegalnego wywozu za granicę towarów o wartości ponad 7 mln zł. W Audi 200 Turbo, należącym do kolegi Romana Wieczorka, a przewiezionym przez niego do Polski celem naprawy karoserii, znaleziono między innymi 49 kg złomu srebra, 4 futra ze srebrnych lisów oraz pelerynkę z karakułów.
Powyższej informacji towarzyszył wyjątkowo złośliwy komentarz charakteryzujący Wieczorka. Symptomatyczne było również przekonanie przedstawiciela szczecińskiej Prokuratury Wojewódzkiej twierdzącego, iż po wpłaceniu kaucji w wysokości 54.900 DM oskarżony z pewnością nie zjawi się na rozprawie sądowej przewidzianej 30 listopada 1983 roku. Prasa zaczyna epatować czytelników sensacyjnymi informacjami. Dla niektórych dziennikarzy publikacja z „Głosu Szczecińskiego” wystarcza za koronny dowód winy sponsora GKS „Wybrzeże”.
W kalejdoskopie tytułów („Strzeżcie się dobrych wujków”, „Godden za 49 kg srebra”) znaleźć można i takie, które kwalifikują autorów do bezdyskusyjnie przegranej rozprawy sądowej. Trudno byłoby bowiem znaleźć np. jakiekolwiek logiczne uzasadnienie dla tytułu „Godden czeka na wyrok”. Szczęściem dla niefortunnego publicysty znany brytyjski producent silników nie należy do zbyt uważnych czytelników naszej prasy.
Atmosfera wokół „sprawy Wieczorka” wyraźnie gęstnieje. Podczas spotkania podsumowującego sezon żużlowy 1983 działacze GKS „Wybrzeże” z jednej strony dają wyraz swojemu oburzeniu wobec publikacji poświęconych Romanowi Wieczorkowi, z drugiej zaś unikają zajęcia jasnego stanowiska. Czuje się chęć całkowitego „odcięcia '” od sprawy. Niedawny mąż opatrznościowy klubu nie ma co liczyć nawet na ludzi, którzy mają mu do zawdzięczenia także prywatne korzyści.
W listopadzie 1983 roku otrzymuję kilka telefonów poświęconych wspomnianej sprawie. Anonimowi bądź niewyraźnie przedstawiający się rozmówcy znając mnie z publikacji w „Polityce'” proponują, abym na łamach właśnie tego pisma zamieścił tekst o przemycie srebra. Telefoniczne informacje pozbawione są konkretów i sugerują niedwuznacznie, iż dla osób z drugiej strony linii ,.sprawa Wieczorka” stanowi tylko pretekst do skompromitowania kilku działaczy GKS „Wybrzeże”, na co dzień wysokich funkcjonariuszy milicji.
Jak daleko posunęły się różnego rodzaju domysły świadczy przypadek red. Zbigniewa Jaźwinskiego, któremu (zgodnie z prawdą) przypisywano autorstwo tekstu zatytułowanego „Srebrna gra dobrego wujka…”, zamieszczonego w „Głosie Wybrzeża” z 7 listopada 1983 roku. Gdy kilka miesięcy później, choroba serca zabiera młodego, trzydziestoparoletniego dziennikarza z grona żyjących, plotki utożsamiają tę śmierć z zemstą anonimowych osób za wspomnianą publikację.
Wbrew przekonaniu szczecińskiego prokuratora Roman Wieczorek zjawia się na wezwania sądu osobiście. A miałby uzasadnione powody, by tego nie czynić. Drugą rozprawę zaplanowano bowiem na 21 grudnia 1983 roku, niemal w przeddzień wigilii Bożego Narodzenia. Przebieg posiedzenia sądu oraz ostateczny wyrok nie są już tak szeroko komentowane przez prasę sportową. Być może dlatego. że Wieczorek wychodzi z sądowej sali jako człowiek, któremu przemytu nie udowodniono.
Uniewinniony obywatel RFN (ukarano go jedynie grzywną za nieumyślny wywóz srebra) zamierza kontynuować pomoc dla gwardyjskiego klubu. Tyle, że teraz nie towarzyszy jej tak duży rozgłos. Można wręcz mówić o pomocy konspiracyjnej. Pod koniec czerwca 1984 roku, tuż przed mistrzostwami Polski par klubowych w Toruniu, Zenon Plech otrzymuje do swojej dyspozycji lśniącego czerwonym lakierem Goddena. Prezent w cenie dobrego samochodu osobowego. Wypieszczony w każdym detalu począwszy od silnika, a skończywszy na rzeczach pozornie tak błahych, jak wyłącznik zapłonu.
Na wspomnianych toruńskich mistrzostwach jest również Roman Wieczorek. Stanowi to doskonalą okazję do poznania opinii bezpośredniego zainteresowanego, próby znalezienia powodów dla których podjął się roli sponsora. Proponuję dłuższą rozmowę po powrocie do Gdańska. Oferta zostaje przyjęta.
Gorzej z jej realizacją. W klubowym warsztacie, gdzie się umówiliśmy, Wieczorek jest nieosiągalny. Z drugiej strony wiem, że za kilka dni wraca do RFN. Dzięki pośrednictwu trenera Gerarda Sikory nawiązujemy jednak kontakt.
Spotykamy się w – nomen omen – „Srebrnym Młynie”, ekskluzywnym lokalu zlokalizowanym na peryferiach Gdańska-Wrzeszcza. Dyskretne oświetlenie, oryginalny wystrój wnętrza, disc-jockey serwujący najnowsze przeboje. Wyjątkowo zgrabne kelnerki pracują w minispódniczkach i przykuwających uwagę, a przywiezionych z RFN przez Wieczarka, rajstopach – jedna noga w czerwieni, druga w bieli. Dziewczyny są wdzięczne – w błyskawicznym tempie pojawia się na stole suta kolacja i włoski szampan. Słucham monologu:
– Żużel jest dla mnie czymś więcej, niż sportową przygodą. W moim hamburskim mieszkaniu motocykl żużlowy do dziś stoi na honorowym miejscu. Nawet wtedy, gdy od świtu do nocy harowaliśmy z żoną w kawiarni zawsze musiałem znaleźć czas na starty w barwach Team 70 Brokstedt. Jeździłem tam razem z Egonem Mullerem.
Jak siebie oceniam, jako żużlowca? Na pewno nie brakowało zęba i odwagi. Z drugiej strony nigdy nie miałem do swojej dyspozycji nowego motocykla, zawsze był to sprzęt po kimś. Uważam, że w sezonach 1966 i 1967 jeździłem dobrze. Niezależnie od niezłych wyników w lidze wygraliśmy razem z Janem Sulewskim turniej par w Łodzi.
Odszedłem z klubu głównie za sprawą Bronisława Ratajczyka. Stać mnie było na posiadanie swojego zdania, a to wyraźnie nie pasowało nowemu kierownikowi sekcji. Działacze żużlowi w Polsce to osobny i wyjątkowo bogaty temat. Mam okazję obserwować poczynania niektórych z nich, choćby podczas pobytu polskich ekip w RFN. Najpierw prywatne interesy, a dopiero po nich obowiązki dla których wykonania dostało się służbowy paszport i służbowe pieniądze.
Losy „Wybrzeża” Gdańsk interesowały mnie długo przed 1980 rokiem. Od momentu wyjazdu po każdej kolejce ligowej w żużlu nasłuchiwałem wiadomości sportowych Polskiego Radia. Po wygraniu przez chłopaków barażu z rzeszowską „Stalą” o utrzymanie się w lidze dotrzymałem swojego słowa. Sam projektowałem im kombinezony – kolorystykę, napisy, krój. Każdy w sześciu barwach, z setką naszytych liter.
Wie pan, ja mam przez to wielu wrogów, ale uznaję podstawową zasadę: wszystko co mam lub co wykonuję, musi być nie tylko dobre, ale i piękne. Do motocykla, którym Zenek jeździł w Toruniu dopłaciłem 1700 marek – wyłącznie za specjalne emaliowanie.
Już po dostarczeniu tych ośmiu kombinezonów myślałem o dalszej pomocy dla klubu. Nie tylko skóry, rękawiczki, okulary, najlepsze kaski, ale przede wszystkim sprzęt. Kilka lat temu zaczęła się nowa era w żużlu. Chcę, żeby najlepsi zawodnicy „Wybrzeża” byli w tych sprawach na bieżąco. Jeśli silnik, to Godden lub Weslake. Jeśli sprzęgła, to angielskie NEB, kierownica – Renthal, rama – Weslake, łańcuch – Renold, linki – Venhill Nylocable, gaźnik – Dellorto, obręcze kół – Akront, wyłącznik zapłonu – Tolba…
Oczywiście to wszystko kosztuje tysiące marek. Czy mi się opłacało dostarczać tak drogi sprzęt dla „Wybrzeża”? Odpowiem pytaniem: a czy wszystko musi się opłacać? Czy za wszystko musi być zapłata w sensie materialnym? Mnie przynajmniej wystarczała satysfakcja, no i – oczywiście – jakaś wdzięczność zawodników oraz uznanie ludzi związanych z żużlem.
Należę do osób dość zamożnych. Nie musiałem i nie muszę bawić się w jakieś przemyty – jak to chcieliby widzieć niektórzy z dziennikarzy. Na wyjazdach do Polski nie tracę nawet przy zachowaniu obowiązującego prawa. Nawiązałem korzystną kooperację z gdańską spółdzielnią pracy „Spójnia”, a produkcja spoilerów jest dla mnie wystarczająco opłacalna by uniknąć niepewnych interesów.
Po rozprawie sądowej było wielu takich, którzy myśleli, że Wieczorek nigdy nie zawita do Polski. Mylą się bardzo. Nie zamierzam rezygnować z przyjazdów i pomocy dla klubu. Więcej, chcę pomóc również reprezentacji kraju. Obiecałem władzom PZMot, że na finał drużynowych mistrzostw świata w Lesznie dostarczę kilkanaście opon amerykańskiej firmy Carlisie. Najlepsze w tej chwili na świecie, po prostu lepią się do toru.
Czy klub pomógł mi w jakiś sposób przed lub po rozprawie? Powiem krótko – nie. Pomoc moja i pomoc klubu to są dwie całkowicie odmienne sprawy. Ostatnio trzymano mnie trzy godziny na granicy i nie zjawił się nikt z „Wybrzeża”. A przecież przywiozłem motocykle specjalnie przygotowane na start Plecha i Dzikowskiego w mistrzostwach Polski par. Liczę tylko na siebie. Obojętnie, czy załatwię dla klubu kombinezony i sprzęt, czy też Castrol, motocykl do szkolenia młodzieży lub kompletne wyposażenie narzędziowe dla warsztatu. Po prostu załatwiam sprawę od początku do końca – od zakupu do dostarczenia.
Rozmowa w „Srebrnym Młynie” nie jest jedyną. Romana Wieczorka spotykam jeszcze miesiąc później po rozegranym 22 lipca 1984 roku finale kontynentalnym IMŚ w Równem. Dwa Goddeny i pięć opon Carlisie, którymi dysponował Zenon Plech, nie zawiodły, lecz też nie przyniosły spodziewanego awansu do Goeteborga. Pytam, czy nie czuje się rozczarowany postawą zawodnika i czy nie zamierza przypadkiem zrezygnować ze wspomagania go kosztownym sprzętem? Odpowiada zdecydowanie:
– Będę w niego inwestował do końca. Wierzę w Zenka i jestem pewny, że jeszcze stanie na podium mistrzostw świata. Ma wyjątkowy talent do jazdy, a jeśli można mu czegoś życzyć, to przede wszystkim mocniejszego charakteru. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że jestem zdecydowanym wrogiem alkoholu i papierosów. Dlatego czasami wyprowadza mnie z równowagi postępowanie niektórych „przyjaciół” Plecha. Zapominają, że to co wolno im, jest niedopuszczalne w wypadku człowieka uprawiającego sport wyczynowy.
Kilkanaście dni po tym spotkaniu dowiaduję się, że Roman Wieczorek, mimo wcześniejszych zapowiedzi, nie będzie 18 sierpnia 1984 roku na finale DMŚ w Lesznie. Zostaje zawrócony przez polskie służby zagraniczne już po zejściu z promu. Podobno zakaz przekraczania granicy ma obowiązywać do końca roku. Obiecane na Leszno piętnaście sztuk opon Carlisle dociera tuż przed mistrzostwami. Przywiózł je Barry Briggs, zapłacił Roman Wieczorek. Podczas konferencji prasowej działacze żużlowi z PZMot wymieniają tylko nazwisko pierwszego – rzeczywisty ofiarodawca pozostaje anonimowy.
IX. NA DWA ETATY
Konsekwencje sierpnia 1980 roku dają się zauważyć także w speedway’u. Średnio zorientowany kibic widzi to zwłaszcza po publikacjach prasowych poświęconych tej dyscyplinie. Nawet dziennikarze wyspecjalizowani w jednostronnym, punktowo-tabelowym ukazywaniu żużla od początku 1981 roku „idą na całość”, informując czytelników także o konsekwencjach, jakie ponoszą ludzie ukryci za, wymienionymi jednym tchem z liczbą zdobytych punktów, nazwiskami.
Przyłożyć do sezonu 1980 obowiązujący w żużlu szablon, to znaczy powiedzieć: rok wyjątkowo szczęśliwy. Ani jednego wypadku śmiertelnego na polskich torach.
Zupełnie inaczej wygląda rzecz, gdyby ocenie wspomniany sezon w ogólnie przyjętych kategoriach zagrożeń. Wówczas nawet sucha statystyka, którą zamieszcza pobudzony odnową dziennikarz sportowy, ma jednoznaczną wydźwięk. Sezon 1980 był bowiem sezonem 220 wypadków, w których uczestniczyło 132 żużlowców, z tego 56 wielokrotnie. 98 wypadków zakończyło się urazami. 11 zagrażało życiu, 9 wymagało interwencji chirurgicznych. Najwięcej wypadków (46) zdarzyło się w kwietniu, najmniej (14) w sierpniu 1980 roku. Tyle wzmianka w „Przeglądzie Sportowym” z l kwietnia 1981 roku.
To i tak dużo, jeśli pamiętać o niemal całkowitym braku podobnych informacji w poprzednim okresie. Trzeba jednak uświadomić sobie, iż za tymi liczbami kryją się losy konkretnych ludzi i ich najbliższych; Ponadto – w przeciwieństwie do wypadków śmiertelnych – są to tragedie najczęściej nie zauważone bądź szybko idące w niepamięć.
W dziennikarskiej praktyce obowiązuje bowiem pewna hierarchia ważności. Niepisana i może dlatego właśnie tak konsekwentnie przestrzegana.
Jeśli poniesiesz śmierć w wyniku wypadku na torze – masz stuprocentową pewność (choć jest to pewność pozagrobowa), że twoje nazwisko ukaże się na łamach prasy sportowej nawet wtedy, gdy jesteś żużlowcem początkującym i zupełnie nieznanym.
Jeśli zginiesz poza torem (na przykład w konsekwencji wypadku samochodowego lub motocyklowego), to dla zauważenia tego faktu przez czytelników musisz być co najmniej zawodnikiem średniej klasy ligowej.
Najgorzej, jeśli jesteś żużlowcem dopiero rozpoczynającym karierę i doświadczysz wypadku, który nie kończy się tzw. zejściem śmiertelnym. Wówczas nogę, rękę, władzę w kończynach, czyli – mówiąc po prostu – zdrowie, tracisz anonimowo.
Przywilej poinformowania szerokiego kręgu kibiców o takim nieszczęściu dotyczy bowiem najlepszych. Edmunda Migosia, który padł ofiarą wypadku na treningu jako aktualny mistrz Polski. Zbigniewa Podleckiego, którego uczynił inwalidą wypadek motocyklowy w nocy z 19 na 20 sierpnia 1972 roku, a który miał w dorobku m.in. tytuł mistrza Europy. Mieczysława Połukarda, który stracił nogę nie jako żużlowiec początkujący, lecz były mistrz kraju i pierwszy Polak, który awansował do finału indywidualnych mistrzostw świata.
Tragedie tych i kilku innych utytułowanych zawodników nie przeszły bez echa. Ba, doświadczali oni „specjalnych” względów nawet wówczas, gdy od momentu przymusowego zerwania z torem minęły długie miesiące lub lata. Jakieś odznaczenie wręczone przy stosownej okazji, bezterminowe upoważnienie do wjeżdżania inwalidzkim Trabantem na koronę stadionu podczas meczów żużlowych, jakiś wspomnieniowy i utrzymany w ciepłym tonie tekst.
Żużlowiec początkujący pozostawał ze swoim kalectwem najczęściej sam. Działacze klubowi mogli czuć moralne zobowiązanie wobec mistrzów, nie musieli natomiast przejmować się zbytnio nowicjuszami. Za tymi nie stała bowiem presja kibiców i tzw. opinii publicznej. Stąd setki bezimiennych ofiar żużla, setki młodych ludzi przypłacających utratą zdrowia marzenia o karierze Fundina, Briggsa, Maugera czy Olsena. Zamiast medali i kryształowych pucharów, niedowład lewo- lub prawostronny, krótsza noga, niesprawna ręka, zaburzenia psychiczne. Zamiast premii pieniężnych za zwycięstwa i punkty, przypadkowe odszkodowanie – o symbolicznej wysokości, z reguły wręcz wymuszone na klubie.
W okresie posierpniowym czytelnicy mogli dowiedzieć się znacznie więcej o tej właśnie, ciemniejszej stronie żużlowego wyczynu. Znajdowały się chęci oraz miejsce na łamach, aby przedstawić losy zawodników niegdyś znakomitych, a obecnie zapomnianych lub ciągle startujących lecz „kontrowersyjnych”.
W „Trybunie Robotniczej” z czerwca 1981 roku ukazuje się gorzka publikacja o Andrzeju Wyglendzie, czterokrotnym mistrzu Polski, mistrzu świata w jeździe parami (z Jerzym Szczakielem), rekordziście w liczbie zdobytych dla narodowych barw punktów podczas siedmiu finałów drużynowych świata. Wspaniały żużlowiec, godny reprezentant kraju.
Wystarczył jednak groźny upadek na bydgoskim torze w 1976 roku, aby obok eliminującego z dalszego uprawiania żużla uszkodzenia kręgosłupa i złamania nogi doczekać zupełnie innego niż dotychczas stosunku działaczy, utraty wielu „dozgonnych” przyjaciół, niepamięci kibiców.
Dotychczasowi gladiatorzy zaczynają coraz częściej upominać się o swoje podstawowe prawa. Podczas meczu ligowego między „Polonią” Bydgoszcz i „Falubazem” Zielona Góra dochodzi do pierwszego w historii polskiego speedway’u strajku na torze. Jego podłożem są warunki socjalno-bytowe żużlowców. Ryzykujący zdrowiem i życiem sportowcy nie chcą służyć klubom wyłącznie jako najtańszy środek do zapełniania klubowych kas.
Rolę Spartakusa walczącego o normalne prawa dla kolegów bierze na siebie 40-letni Józef Jarmuła z częstochowskiego „Włókniarza”. Były komandos (pierwszy skok bez otwarcia spadochronu – na szczęście do wody) i pilot szybowcowy po raz kolejny udowadnia, że odwaga to jego cecha nie tylko na torze. Mówi o zmuszaniu żużlowców do startów nawet podczas zwolnień lekarskich, o przypadkach ścigania się ze złamaną nogą, o notorycznych problemach z wyegzekwowaniem od klubów przysługujących nagród, delegacji, ryczałtów, dożywiania i kadrowego.
Na większość działaczy nazwisko Jarmuły działa niczym płachta na byka. Zaczynają się rutynowe podchody i szukanie okazji do kontrataku. W efekcie żużlowe „powstanie Spartakusa” zostaje stłumione, a sam wódz odpowiednio ukarany. CKM „Włókniarz” Częstochowa z dniem 5 października 1981 roku zawiesza Józefa Jarmułę w prawach zawodnika na okres półtora roku. Dyskwalifikacja obejmuje: sześć miesięcy za żądanie wypłat przekraczających granice określone w regulaminie plus dwanaście miesięcy za nie stawienie się mimo wyznaczenia na zawody ligowe. Za jakiś czas okaże się jednak, że nie była to ofiara bezsensowna. Sam Jarmuła zaś, mimo 42 lat na karku, nie rezygnuje z kontynuowania żużlowej kariery.
Żużlowcy GKS „Wybrzeże” Gdańsk sezon 1981 rozpoczynają pod wodzą nowego trenera. Gerard Sikora jest wychowankiem klubu i jednym z nielicznych trenerów żużlowych w Polsce, którzy legitymują się przygotowaniem fachowym na poziomie szkoły wyższej. Są to walory nie do pogardzenia. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ale w speedway’u obowiązują prawa odmienne niż w innych dyscyplinach sportowych.
Andrzej Niedzielski, współtwórca największych osiągnięć polskiego kajakarstwa, nigdy nie miał nic wspólnego z wyczynowym kajakiem jako zawodnik. Jako trener kadry narodowej miał natomiast nowatorską i skuteczną metodykę szkoleniową. To wystarczyło, aby zyskać pełne zaufanie działaczy i zawodników.
W żużlu zaufanie zdobywa się inaczej. Przede wszystkim własnymi osiągnięciami na torach. To pozwala uwierzyć twoim podopiecznym, że znasz ten sport, czujesz co jest w nim najważniejsze, nad podejrzaną teorię przedkładasz sprawdzoną praktykę. Do zaakceptowania będzie trener w rodzaju Andrzej Pogorzelskiego. Sam niegdyś doskonały zawodnik i reprezentant kraju, nie zawodził również jako trener. Spod jego ręki wyszli Zenon Plech i Bogusław Nowak w „Stali” Gorzów czy Roman Jankowski i Mariusz Okoniewski w „Unii” Leszno. Pod jego wodzą zdobywały miejsca na podium mistrzostw Polski drużyny „Stali” Gorzów, „Unii” Leszno, „Startu” Gniezno i „Apatora” Toruń. To są argumenty przekonywające.
Gerard Sikora takowych nie posiadał. Karierę zawodniczą w barwach GKS „Wybrzeże” zakończył w roku 1970. Dwa mecze, zerowy dorobek punktowy, 83 miejsce w klasyfikacji PZMot. O jedno dalej niż późniejszy sponsor klubu, Roman Wieczorek. Trudno mówić także o znaczących osiągnięciach szkoleniowych. Nic, co mogłoby wzbudzić szczególny szacunek reprezentantów pierwszoligowego zespołu, zwłaszcza zaś jego lidera – dwukrotnego wicemistrza świata oraz trzykrotnego mistrza kraju. Nowy trener startuje więc z czystym kontem i trudnym zadaniem zjednania podopiecznych dla zrealizowania swoich planów.
Realna groźba spadku do drugiej ligi w poprzednim sezonie sprawia, iż kierownictwo klubu zmusza Plecha do częstszego niż dotychczas udziału w pojedynkach ekstraklasy krajowej. Żużlowa karuzela zaczyna się więc kręcić jeszcze szybciej. Odchodzi chęć do nawet lakonicznego rejestrowania wszystkich startów w notesie. Po prostu brakuje czasu. Życie od wyścigu do wyścigu z przerwami wypełnionymi na podróże i powierzchowny odpoczynek.
5 kwietnia 1981 mecz ligowy „Wybrzeża” z „Włókniarzem” Częstochowa. Komplet punktów i wygrana zespołu. Potem w samochód i na Wyspy, aby móc wystartować w barwach „Hackney”. Od początku sezonu 1981 Polacy stanowią wyjątkowo liczną grupę narodowościową w zespole Lena Silvera. Jest ich aż trzech, bowiem do Zenona Plecha i Romana Jankowskiego dołącza Andrzej Huszcza. Wszyscy korzystają z gościnności swojego promotora. Będący na prawach niemal członka rodziny Plech ma do swojej dyspozycji pokój, natomiast jego koledzy mieszkają w dużej przyczepie kempingowej.
Pierwszy poważniejszy start międzynarodowy to ćwierćfinał kontynentalnych indywidualnych mistrzostw świata w zachodnioniemieckiej miejscowości Bopfingen. Plech ustępuje tam jedynie reprezentantowi gospodarzy Egonowi Mullerowi. Trzeci jest Walerij Gordjejew, czwarty Piotr Pyszny startujący na Wyspach w barwach „Halifaxu”, piąty Jan Hadek, a szósty Milan Spinka.
Pod koniec maja korzysta z zaproszenia do przetestowania toru żużlowego w Los Angeles. Tego samego, na którym za półtora roku ma odbyć się finał indywidualnych mistrzostw świata. Wyścigi testowe z Billy Sandersem, Johnem Davisem oraz Mike Bestem odbywają się w przerwach rozgrywanego na stadionie Coloseum finału mistrzostw USA. Tor jest przygotowany znakomicie, a swoją długością, szerokością i wyprofilowaniem łuków przypomina tradycyjne tory europejskie.
W kolejnych dwóch meczach ligowych z „Polonią” Bydgoszcz (na wyjeździe) oraz „Startem” Gniezno (u siebie) Plech zdobywa komplety punktów, a jego drużyna cenne zwycięstwa. Częstsze starty lidera gdańszczan na krajowych torach sprawiają, iż ligowa sytuacja „Wybrzeża” Gdańsk ulega radykalnej poprawie. Ubiegłoroczny outsider, broniący się przed spadkiem meczami barażowymi tym razem stoi nawet przed realnymi szansami walki o miejsce na podium. Niestety, Zenon Plech nie ma tak silnego wsparcia w swoich klubowych kolegach, jak w sezonie 1978.
Ewidentnym przykładem jest tu utrata dwóch punktów w rozegranym na gdańskim torze meczu z „Kolejarzem” Opole. Piętnaście punktów Plecha, dziesięć Andrzeja Marynowskiego, sześć Bogdana Skrobisza, pięć Andrzeja Kołodziejczyka, cztery Grzegorza Dzikowskiego, po dwa Krzysztofa Fede i Grzegorza Szymko. Niezbyt wysoko notowani goście z Alfredem Siekierką, Leonardem Rabą, Marianem Witelusem i Jackiem Goerlitzem uzbierali ich o jeden więcej. W ostatecznym rozrachunku ta przegrana okaże się dla gospodarzy na wagę utraty szansy wyprzedzenia leszczyńskiej „Unii” i zdobycia tytułu drużynowego II wicemistrza kraju.
Miejscem rozegranego w połowie czerwca 1981 roku półfinału kontynentalnego indywidualnych mistrzostw świata jest – podobnie jak w wypadku ćwierćfinału – RFN. Na torze w Landshut Zenon Plech okazuje się bezkonkurencyjny. Awans do finału kontynentalnego i jednocześnie dobry prognostyk przed przewidzianym na 20 czerwca XII finałem mistrzostw świata w jeździe parami Zwłaszcza, że miejscem finału ma być chorzowski gigant.
Do Polski zjeżdża praktycznie cała światowa czołówka. Ivan Mauger i Larry Ross z Nowej Zelandii, Ole Olsen i Hans Nielsen z Danii, Dave Jessup i Chris Morton z Anglii, Bruce Penhall i Boby Schwartz ze Stanów Zjednoczonych, Ales Dryml i Jan Werner z Czechosłowacji, Egon Muller i Georg Gilgenreiner z RFN. Barw Polski mają bronić Edward Jancarz i Zenon Plech.
W kuluarach zawodów wiele mówi się o absencji Michaela Lee, aktualnego mistrza świata i pewnego kandydata do reprezentowania Anglii na chorzowskim torze. Jego nieobecność nie jest jednak spowodowana względami losowymi. Anglik publicznie przyznał się, że pali tzw. trawkę, toteż konsekwencje kontroli antydopingowej byłyby łatwe do przewidzenia.
Szczerość mistrza świata łamie kolejne tabu w sporcie żużlowym. Lee nie był bowiem ani pierwszym, ani jedynym żużlowcem, który sięgał po narkotyki. W lidze angielskiej tego typu przypadki należały. do stosunkowo częstych. Dla niektórych sięganie po kieliszek okazywało się środkiem mało skutecznym w likwidowaniu obciążeń psychicznych, spowodowanych niemal bezustanną walką na torze.
Chorzowski finał mistrzostw świata w jeździe parami zdaje się zapowiadać benefis Plecha. Zdecydowane zwycięstwo w biegu drugim nad parą czechosłowacką. Również pierwsze miejsce w biegu szóstym, w którym Polacy mieli za przeciwników Jessupa i Mortona.
Bieg dziewiąty to rywalizacja z Nowozelandczykami. Znów dają o sobie znać sztuczki Maugera z naciąganiem taśmy. Sztuczki niezwykle skuteczne – tuż po starcie legendarny mistrz wraz ze swoim kolegą zyskują przewagę nie do odrobienia. Plech przejeżdża linię mety jako trzeci.
Wyścig czternasty rozgrywany jest w wyłącznie polskim gronie. W miejsce reprezentantów RFN, którzy zrezygnowali z jazdy wskutek wcześniejszych upadków, startuje tzw. rezerwa toru. Plech i Jancarz przyjeżdżają na dwóch pierwszych pozycjach.
Cztery biegi później rywalizacja z doskonale spisującą się parą amerykańską. I tutaj Plech pokazuje swoją klasę. Mimo bezustannych ataków Bruce Penhalla kończy bieg jako zwycięzca. Trzeci jest Boby Schwartz, a czwarty; Edward Jancarz. W biegu dwudziestym pierwszym również remisowy pojedynek z Duńczykami. Zwycięża Hans Nielsen przed Plechem, Jancarzem i Ole Olsenem.

W swoich sześciu biegach reprezentant „Wybrzeża” i „Hackney”; zgromadził piętnaście punktów. Jest to najwyższy dorobek spośród, utytułowanych uczestników finału w Chorzowie. Niestety, wystarcza to jedynie do zajęcia trzeciego miejsca i tytułu II wicemistrzów świata.
Słabiej bowiem spisuje się Edward Jancarz. Zdobywa zaledwie sześć punktów. Za mało o trzy, aby wyprzedzić Amerykanów i Nowozelandczyków. Tytuły II wicemistrzów świata w jeździe parami z Vojens oraz I wicemistrzów świata z Krska były główną zasługą Jancarza. Teraz role się odwróciły, lecz obydwaj nasi reprezentanci od takowych „rewanży” woleliby jeden start, w którym forma i sprzęt dopisałyby w równym stopniu każdemu z nich. Trzy lata pod rząd na podium mistrzostw świata w jeździe parami, lecz ani razu na podium najwyższym. Sukcesy z trudnym do ukrycia uczuciem niedosytu.
Zupełnie inaczej po chorzowskich zmaganiach czują się Bruce Penhall i Boby Schwartz. Najmłodsza para finału zdobywa w nim najwyższy laur. Na dobrą sprawę, to jest właśnie moment, w którym zaczyna się „era Penhalla”. 24-letni Kalifornijczyk nie jest w żużlowym światku postacią nieznaną. Lider „Cradley Heath”, w którym jeździ od 1978 roku, premie w wysokości około tysiąca funtów tygodniowo i piękny dom zakupiony w Anglii – to są wyznaczniki poziomu sportowego o jednoznacznej wymowie. Lecz tytuł mistrza świata nobilituje najpełniej. Zwłaszcza, iż jest on główną zasługą Penhalla – spośród dwudziestu trzech punktów zdobytych przez Amerykanów aż czternaście przypadło właśnie jemu.
12 lipca 1981 roku finał kontynentalny drużynowych mistrzostw świata w Leningradzie. Pierwsze miejsce RFN (32 pkt.), drugie ZSRR (27 pkt.), trzecie CSRS (21 pkt.). Polacy z czternastoma punktami na miejscu ostatnim. Lakoniczna „rozpiska” dorobku poszczególnych Polaków zdaje się mówić wszystko: Edward Jancarz – l, 2, l, 0; Zenon Plech – d, 3, u; Roman Jankowski – 3, u, 0, 3; Jerzy Rembas – d, w, l, 0; Marek Kępa – 0. Nie mniej jednak istotne od ostatecznych wyników imprezy wydają się towarzyszące jej okoliczności.
Utrudnienia komunikacyjne powodują, iż Polacy zjawiają się w Leningradzie już po piątkowym treningu oficjalnym. Sprawdzenie toru jest możliwe pod warunkiem uzyskania zgody kierownictw trzech pozostałych ekip. Reprezentacja RFN nie widzi żadnych przeszkód. Zupełnie inaczej niż działacze radzieccy i czechosłowaccy, którzy zgłaszają kategoryczny sprzeciw.
Każdy start na nierozpoznanym wcześniej torze niesie ze sobą ryzyko przegranej z tymi, którzy takowe rozpoznanie posiadają. A tor leningradzki był dodatkowo torem przygotowanym fatalnie. W uwzględniającym powyższe warunki kontekście inaczej wyglądają defekty, upadki, wykluczenie i ostatnie miejsca naszych reprezentantów.
Ubogi kalendarz sportowy jest ostatnią rzeczą, na którą Zenon Plech mógłby narzekać. Reprezentowanie barw „Hackney” i „Wybrzeża” Gdańsk. Starty w kolejnych eliminacjach mistrzostw świata parami, indywidualnych i drużynowych. Dziesiątki innych imprez, koniecznych do zaliczenia bądź ze względów materialnych (funty na utrzymanie sprzętu), bądź prestiżowych. W tydzień po Leningradzie liga w Gdańsku z toruńskim „Apatorem”. Komplet punktów mających decydujący wpływ na zwycięstwo gdańszczan w stosunku 47:42.
Trzy dni po lidze – w lipcowe święto – finał indywidualnych mistrzostw Polski. Impreza, do której dotychczas albo nie przywiązywał zbyt dużej wagi, albo nie miał szczęścia. Więcej razy stawał na podium mistrzostw świata niż na podium mistrzostw kraju.
Faworytem tych mistrzostw był Roman Jankowski. Rozgrywany w Lesznie finał dawał mu niebagatelną przewagę własnego toru i własnej publiczności. Jednak do biegu piętnastego mistrzowski tytuł był sprawą otwartą. Po trzech biegach kompletem zwycięstw legitymował się zarówno faworyt gospodarzy jak i reprezentant „Wybrzeża”. W bezpośredniej konfrontacji minimalnie lepszy okazał się Jankowski. Plech już wie, że raczej nie będzie mistrzem. Nie wie natomiast, że może stracić także tytuł wicemistrza.
Po drugim okrążeniu w biegu osiemnastym usiłuje wyprzedzić reprezentanta „Kolejarza” Opole, Alfreda Siekierkę. Ten zajeżdża mu drogę. W wyniku kolizji Plech wylatuje z motocykla niczym z katapulty. Upadek zdaje się wykluczać go z ponownego startu. Jednak po kilku minutach wyjeżdża na tor. Mimo spowodowanego potłuczeniami bólu mija linię mety jako drugi. Wystarcza do utrzymania tytułu I wicemistrza Polski przed Edwardem Jancarzem, który musiał stoczyć jeszcze barażowy pojedynek z Ryszardem Buśkiewiczem o trzecie miejsce.
Zdarzają się zupełnie bezbarwne finały mistrzostw świata i potrafiące „rozgrzać do białości” zawody eliminacyjne. W finałach rolę pierwszorzędną gra rutyna, odporność psychiczna, przygotowanie sprzętu. W eliminacjach częściej niż gdzie indziej dochodzi element dodatkowy – ambicja i wola walki „maluczkich”. Dla nich start w eliminacjach to zazwyczaj jedyna okazja zmierzenia się z najlepszymi na świecie. I na taką okazję potrafią zmobilizować się maksymalnie. To jest jeden powód eliminacyjnej zaciętości. Drugi występuje wówczas, gdy premiowanych awansem miejsc jest mało, a utytułowanych i chętnych do dalszych startów zawodników wyjątkowo dużo.
Tak było podczas rozegranego w Pradze finału kontynentalnego indywidualnych mistrzostw świata. Spośród szesnastki żużlowców z Czechosłowacji, Republiki Federalnej Niemiec, Polski i Związku Radzieckiego do finału światowego mogło awansować tylko pięciu. W tej szesnastce byli m.in. Egon Muller, Jiri Stancl, Zenon Plech, Edward Jancarz, Walerij Gordiejew, Zdenek Kudrna, Jan Verner, Roman Jankowski, Ales Dryml. Stawka wystarczająco silna, aby nawet najlepsi nie mogli czuć się pewni swojego awansu.
Zdawał sobie z tego sprawę również Plech. Zaczynał starty od biegu czwartego, w którym za przeciwników miał Mullera, Jankowskiego i Vernera. Mimo pewnego drugiego miejsca przez cały wyścig atakował prowadzącego Niemca, aby zdobyć o jeden punkt więcej. Na mecie zabrakło mu pół metra.
W biegu ósmym start z Jancarzem, Markiem Kępą oraz Drymlem. Reprezentant gospodarzy wyszedł na prowadzenie niemal zaraz po starcie, lecz tym razem pościg Plecha okazał się skuteczny.
Trzy biegi później pasjonująca walka z innym reprezentantem Czechosłowacji, Jirim Stanclem. Zgromadzeni na praskim stadionie kibice przeżywają kolejny zawód. Jakby tego było mało w biegu szesnastym Polak bez specjalnych problemów pokonuje kolejnych Czechów – Milana Spinkę i Petera Kucerę.
Po czterech biegach z dorobkiem 11 punktów Plech jest niemal pewnym kandydatem do końcowego zwycięstwa. Wystarczy jedynie pokonać w ostatnim wyścigu Walerija Gordiejewa, Henryka Olszaka i Petera Ondrasika. Jednakże zwycięstwa w żużlu to także kwestia ustrzegania się od tzw. głupich błędów. Przymknięty kranik paliwa sprawia, że Plech zajmuje dopiero trzecie miejsce i zamiast zwycięzcą imprezy staje się tylko jednym z zawodników walczących o zwycięstwo.
W Pradze dochodzi do rzadko spotykanej. sytuacji. Aż pięciu pierwszych żużlowców legitymuje się taką samą liczbą punktów. Ales Dryml, Edward Jancarz, Egon Muller, Jiri Stancl i Zenon Plech mogą być pewni awansu, nie znają natomiast kolejności miejsc.
Jakby tego było mało, nawet o miejsce pierwszego rezerwowego ubiega się dwóch zawodników z jednakową liczbą punktów – Henryk Olszak i Jan Verner. Organizatorzy decydują o przeprowadzeniu pięciu wyścigów barażowych.
Dla Zenona Plecha są to biegi zdecydowanie odbiegające od pierwszych czterech startów. Do „defektu” w postaci przymkniętego dopływu paliwa dochodzą defekty faktyczne – urwane siedzenie, przerywająca świeca, uszkodzony wyłącznik zapłonu. Ostatecznie zostaje sklasyfikowany na piątym miejscu – za Mullerem, Drymlem, Jancarzem i Stanclem. Pierwszym rezerwowym zostaje Henryk Olszak.
Jednak nawet niezbyt szczęśliwie zakończony występ w finale kontynentalnym nabiera innego znaczenia po powrocie do kraju. Lekarze stwierdzają bowiem, że leszczyńska kolizja z Alferdem Siekierką kosztowała Plecha krwiak kręgosłupa – uraz wystarczająco poważny, aby w ogóle zrezygnować ze startu w Pradze.
Inna jest optyka lekarzy, zupełnie inna działaczy zainteresowanych kolejnymi punktami ligowymi. Zwycięstwo tej drugiej optyki jest łatwiejsze o tyle, że rzecz dotyczy żużlowca, a wiec człowieka niemalz definicji nie przywiązującego uwagi do takiego pojęcia jak zdrowie. Powinni go w tym wyręczyć etatowi i społeczni opiekunowie klubowi, ale po co? Nadal obowiązuje w speedway’u model gladiatorski.
Tydzień po praskim finale kontynentalnym Zenon Plech startuje w wyjazdowym spotkaniu ligowym z „Włókniarzem” Częstochowa. I tym razem nie zwodzi. W czterech wyścigach zdobywa dwanaście punktów. Wraz ze znacznym dorobkiem Mirosława Berlińskiego oraz Grzegorza Dzikowskiego wystarczają do zwycięstwa nad gospodarzami. Tym mocniejszy argument, aby przejść do porządku dziennego nad lekarską diagnozą.
Tymczasem na polskich torach kolejny wypadek śmiertelny przerywający blisko dwuletni okres względnego (gdyby pominąć wypadki kończące się kalectwem) spokoju. Podczas treningu na torze zielonogórskiego „Falubazu”, siedemnastoletni wychowanek tego klubu Bogdan Spławski doznaje ciężkiego urazu głowy i złamania obojczyka. Umiera 1 września 1981 roku we wrocławskiej klinice neurochirurgicznej po usunięciu krwiaka sródmózgowego.
Żużlowa karuzela kręci się jednak dalej. Angielska firma Coral ogłasza swoje typy przed zbliżającymi się mistrzostwami świata na Wembley. Najwyżej stoi Dave Jessup (4:1). Tuż za nim Bruce Penhall – 9:2 i kolejni faworyci: Michael Lee – 6: 1, Erik Gundersen – 8: 1, Ole Olsen, Hans Nielsen i Ian Andersson – 12: 1, Zenon Plech z Edwardem Jancarzem i Egonem Mullerem mają szanse jak 14: 1.
O typowaniach firmy Coral decyduje głównie postawa w lidze angielskiej. O tym, jak zawodne są to typowania kibice przekonali się choćby po finale chorzowskim w 1979 roku, kiedy to faworyzowany w klasyfikacjach Peter Collins zajął dopiero jedenaste miejsce.
Zenon Plech na przykład zupełnie nie zgadza się z dawaniem mu ledwie siedmiu procent szans na zwycięstwo. W wywiadzie dla „Dziennika Bałtyckiego” zapowiada: „Będę mistrzem świata”. Ma o tym zadecydować: po pierwsze – dobra forma, po drugie – dobry sprzęt, po trzecie – korzystny układ biegów.
Niestety, 5 września 1981 roku na Wembley okazuje się lekkim niewypałem dla firmy Coral i potężnym zawodem dla sympatyków Plecha. Choć bowiem nie zwyciężył Dave Jessup, któremu dawano 25 procent szans, to jednak tytuł mistrzowski przypadł niewiele mu ustępującemu w notowaniach bookmacherów (22 proc.) Bruce Penhallowi.
Natomiast zupełnie nie powiodła się londyńska wyprawa Zenonowi Plechowi. Mimo wcześniejszych deklaracji o dobrej formie, sprzęciei korzystnym układzie biegow. W drugim wyścigu finałowym miał upadek, a tym samym musiał uznać wyższość Kenny Cartera, Chrisa Mortona i Egona Mullera. W szóstym był gorszy od debiutantów z Danii Erika Gundersena i Tommy Knudsena oraz Czechosłowaka Jiriego Stancla. W dziesiątym wygrał z Edwardem Jancarzem i mającym defekt Dave Jessupem – Bruce Penhall był nie do pokonania. W szesnastym lepszymi od niego byli Larry Ross i Hans Nielsen, gorszym – Michael Lee. W ostatnim, dziewiętnastym przegrał z Ole Olsenem, Ianem Anderssonem i Alesem Drymlem. W sumie trzy zdobyte punkty i czternaste miejsce – przed Czechosłowakami: Drymlem oraz Stanclem.
W przedmeczowych optymistycznych zapowiedziach Zenon Plech zapomniał o jednym. O tym mianowicie, że mija siódmy rok sprzętowej rewolucji w światowym speedway’u. Tor na Wembley był świadkiem zwycięstwa nie tylko nowego sposobu jazdy, zaprezentowanego przez Bruce Penhalla, ale także nowej fazy żużlowego „wyścigu zbrojeń”.
By w pełni wykazać swoje umiejętności nie wystarczał już motocykl z silnikiem dobrej firmy – musiał to być dodatkowo silnik specjalnie przygotowany. Przez najlepszych mechaników mogących wydusić z niego jeszcze parę dodatkowych koni mechanicznych – akurat na wagę tych kilku centymetrów przewagi, która jednego czyni mistrzem świata, a drugiego wicemistrzem.
Bruce Penhall- Weslake, Ole Olsen – Weslake, Tommy Knudsen – Jawa, Erik Gundersen – Jawa, Kenny Carter – Weslake, Ian Andersson – Weslake, Egon Muller – Weslake, DaveJessup – Godden, Hans Nielsen – Godden, Larry Ross – Godden, Michael Lee – Jawa, Chris Morton – Weslake, Edward Jancarz – Weslake, Zenon Plech – Weslake, Ales Dryml – Jawa, Jiri Stancl – Jawa. Kolejność finału mistrzostw świata 1981 roku i rewia producentów. Kto wie, czy firma „Coral” nie święciłaby triumfu z trafienia swoimi notowaniami w dziesiątkę, gdyby Godden GR 500 Dave Jessupa okazał się mniej zawodny od Weslake Bruce Penhalla? Do jednoznacznych niegdyś rozważań typu: lepszy – gorszy, coraz częściej trzeba będzie dorzucać pytanie: a jakim dysponował sprzętem?
Konserwatywna Międzynarodowa Federacja Motocyklowa nie jest bowiem w swym konserwatyzmie pozbawiona pewnej elastyczności. Ściśle określa szerokość kierownicy, miejsce umieszczenia chwytacza oleju, maksymalny odstęp tłumika od koła, głębokość profilu i odstęp między kołkami bieżnika w oponie.
W stosunku do silnika jednak jej wymogi nie są aż tak drobiazgowe. Byle nie przekroczył pojemności 500 cc, byle średnica gardzieli w jego gaźniku wyniosła 34 mm, a wydobywający się z rury wydechowej hałas nie był wyższy od ściśle określonej – w miarę upływu lat coraz bardziej obniżanej – głośności. To są jedyne hamulce dla konstruktorskiej inwencji.
Do roku 1976 wszystko, co dotyczyło żużlowego motocykla wydawało się proste. Lata 1956-65 to okres królowania silników produkowanych w londyńskiej wytwórni JAP. Skok tłoka 99 mm, średnica cylindra 80 mm – standard, który obowiązywał latami.
Czwarty tytuł mistrza świata zdobyty w 1966 roku przez Barry Briggsa był jednocześnie koronacją nowego monopolisty w produkcji silników – czechosłowackiej Jawy. Fuzja tej wytwórni z małymi zakładami ESO w Divisowie zaowocowała wyprodukowaniem silnika o mocy 49 koni mechanicznych, tj. o cztery więcej niż gwarantował JAP. Skrócony do 82 mm skok tłoka, powiększona do 88 mm średnica cylindra – tak wyglądała recepta na tytuły mistrzów świata zdobywane w latach 1968-75. Przy nazwiskach uczestników kolejnych finałów nie trzeba było dopisywać marki ich maszyn. Wszyscy jeździli na Jawach, a ewentualne różnice w ich mocy i niezawodności były wynikiem drobnych ulepszeń.
Anglicy nie dają jednak za wygraną. W roku 1974 po raz pierwszy pojawia się na torach żużlowych motocykl z silnikiem Weslake. Jego konstruktorem jest Harry Weslake, wybitny specjalista z dziedziny przepływu gazów.
Czterozaworowy konkurent z Wysp zmusza Czechosłowaków do riposty. W roku 1976 roku z wytwórni Jawa wychodzi również silnik z czterema zaworami, sterowanymi – to nowość „made in CSRS” – nie przy pomocy popychaczy, lecz dwoma napędzanymi łańcuchem wałkami rozrządu.
Rozpoczyna się dziewięcioletnia wojna Weslake – Jawa. W latach 1976-82 tylko te wytwórnie dzielą się mistrzowskimi zdobyczami. Minimalnie lepsza jest w tej konkurencji Jawa. Czterokrotnie na najwyższym podium mistrzostw świata stają żużlowcy korzystający z jej silników. Weslake ma o jeden tytuł mniej.
W początkowym okresie „wojny na silniki” obok konstrukcji fabrycznych pojawiają się różnego rodzaju hybrydy będące zazwyczaj efektem udoskonaleń tego co wymyślili i wyprodukowali potentaci. Jawa z zaworami konstrukcji Neala Streeta (SR-4), szwedzka ERM czy dzieło Reginalda Luckhursta (RL) to niektóre przykłady takowych poszukiwań.
Próbę czasu wytrzymały jednak tylko kolejne konstrukcje renomowanych firm. Jawa DT 500/894 ma już moc 57 KM. Weslake Mk5 po raz pierwszy przekracza granicę 60 KM, a jednocześnie jest o trzy i pół kilograma lżejszy od swojego czechosłowackiego rywala.
Nikt z kibiców oglądających rozgrywany 30 maja 1976 roku w Gdańsku półfinał kontynentalny indywidualnych mistrzostw świata nie domyśla się, że drugi zawodnik tej imprezy Włoch Giuseppe Marzotto za kilka lat da o sobie znać jako producent doskonałych silników żużlowych. Wspólnie z RFN-owskim mechanikiem Otto Lantenhammerem „idą na całość”. Czterozaworowy, niemal kwadratowy silnik (średnica cylindra 86 mm, wysokość tłoka 85,8 mm) z jednym wałkiem rozrządu bije światowy rekord masy. Dzięki zastosowaniu specjalnych materiałów waży tylko 25 kg, o blisko pięć mniej niż stosunkowo lekki silnik Weslake’a. Mistrzostwo świata zdobyte prze Egona Mullera w 1983 roku właśnie na motocyklu z silnikiem GM sygnalizuje pojawienie się groźnego konkurenta dla producentów czechosłowackiego i angielskiego. I nie był to konkurent przypadkowy, skoro rok później w Goteborgu za sprawą Erika Gundersena włosko-niemieckiej konstrukcji przypada kolejny tytuł mistrzowski.
W sprzętowej rywalizacji trudno pominąć Anglika Don Goddena, współpracującego z innym znakomitym mechanikiem zachodnioniemieckim, Hansem Zierkiem. Skonstruowany przez nich Godden GR 500 waży 29,4 kg, a przy 8250 obr./min. osiąga moc 64 koni mechanicznych. Czasy monopolistów zdają się mijać bezpowrotnie.
Bezpowrotnie mijają także czasy mniej więcej równych szans dla najlepszych żużlowców. Jak najwięcej startów na różnych torach, jak najwięcej pieniędzy na dobry sprzęt – taka jest recepta na sukcesy w speedway’u lat osiemdziesiątych. Niefortunny występ podczas finału mistrzostw świata na Wembley był dla Zenona Plecha najwymowniejszym tego potwierdzeniem.
Uzupełnia tę prawdę również wizerunek nowo kreowanego mistrza świata. Amerykański „Sunny Boy” to nie tylko luksusowy dom w Sultton Coldfield. To także cały zastęp najlepszych mechaników, dwanaście motocykli do dyspozycji i niezbędne dla „obsłużenia” ponad dwudziestu imprez miesięcznie podróże własnym śmigłowcem bądź samolotem.
Tylko wówczas można myśleć o niebotycznej sumie miliona dolarów, wyjeżdżonych w ciągu jednego roku. Pieniądz robi pieniądz, a innej technice jazdy na torze towarzyszy zupełnie inny styl życia poza nim. Coraz szybciej, coraz więcej, coraz bardziej nerwowo.

Tu mogą tkwić przyczyny niespodziewanych pożegnań ze speedway’em zawodników, przed którymi droga do kariery zdawała się stać otworem. Może właśnie dlatego Bruce Penhall po finale IMŚw w Los Angeles przesiądzie się z Weslake’a mistrza świata na Harley-Davidsona policjanta patrolującego amerykańskie autostrady w serialu „Chips”. Może właśnie dlatego Ole Olsen wcześniej niż mógłby wybierze karierę żużlowego menedżera.
X. KOSZTY WŁASNE
Sezon 1981 GKS „Wybrzeże” Gdańsk kończy na czwartym miejscu w tabeli ekstraklasy, znacznie wyżej niż rok wcześniej. To zasługa częstszych niż przedtem przyjazdów Plecha do Polski na mecze ligowe. W roku 1980 tylko jedenaście wyścigów, teraz pięćdziesiąt trzy, ze średnią biegową 2,79 pkt. – najwyższą spośród polskich żużlowców. Działacze gwardyjskiego klubu mogą mieć powody do zadowolenia.
Z kolei angielski klub „Hackney” kończy sezon 1981 na ósmym miejscu w tabeli tamtejszej ekstraklasy, znacznie niżej niż rok wcześniej. To wina częstszych niż przedtem wyjazdów Plecha do Polski na mecze ligowe. W roku 1980 średnia meczowa 8,34 pkt., teraz niespełna siedem. Promotor zespołu „Jastrzębi” Len Silver nie może mieć powodów do zadowolenia. Jest gotów przedłużyć kontrakt ze swoim przyjacielem na rok 1982 pod jednym wszakże warunkiem: zdecydowanego ograniczenia wojaży do kraju. Mówi wprost: „Zenek nie należy do zawodników o żelaznym zdrowiu, a blisko dwadzieścia wyjazdów w ciągu roku na mecze ligowe i turnieje zagraniczne wymagają zdrowia wyjątkowego”.
Oczywiście, Len Silver dba o swój biznes, lecz trudno nie przyznać mu racji. „Super Zenon” ze zdjęć zamieszczanych na łamach brytyjskiej prasy sportowej wygląda zdecydowanie mniej korzystnie niż „Golden Boy” sprzed kilku lat. To nie tylko kwestia wieku. To przede wszystkim kwestia zmęczenia spowodowanego obfitującą w zbyt liczne starty pracą na dwa, a nawet więcej etatów – w „Wybrzeżu”, w „Hackney”, w reprezentacji kraju. Len Silver wie co mówi, lecz działacze gdańskiego klubu mają swoje argumenty. Zgodę na starty w lidze angielskiej warunkują zgodą na udział w meczach ligi polskiej.
Taką zgodę zagwarantował promotor „Sheffield”. Ustalenia między nim a zarządem GKS „Wybrzeże” trwały do końca maja 1982 roku. Sezon międzynarodowy rozpoczął się dla Plecha startem w rozegranym na torze w Norden (RFN) ćwierćfinale kontynentalnym indywidualnych mistrzostw świata. Gdańszczanin ustępuje tam jedynie Egonowi Mullerowi i drugiemu reprezentantowi gospodarzy Georgowi Hackowi.
Tu daje o sobie znać Muller – showman i człowiek interesu Ponieważ wszyscy trzej pierwsi zawodnicy ćwierćfinału zdobyli jednakową ilość punktów, żużlowiec RFN-owski sugeruje publiczności rozegranie biegu dodatkowego. Pod jednym wszakże warunkiem – tor jest dziurawy, więc żużlowcy wystartują tylko wówczas, gdy każdy z kibiców wyłoży po pół marki ekstra. Propozycja zostaje przyjęta jedynie jako dobry żart.
Zdecydowanie mniej udany jest występ Polaka w praskim półfinale kontynentalnym mistrzostw świata par, rozegranym 5 czerwca 1982 roku. Ponownie partnerem gdańszczanina jest Edward Jancarz. Niestety, motocykl z silnikiem Weslake’a zawodzi Plecha całkowicie. Trzy defekty i tylko jeden zdobyty punkt. Na nic zdaje się dobra jazda kolegi z Gorzowa, który zdobywa dziesięć punktów więcej. Polacy ustępują nie tylko Anglikom (Peter Collins i Kenny Carter), Amerykanom (Bruce Penhall i Dennis Sigalos) i Czechosłowakom (Ales Dryml i Petr Ondrasik) ale nawet nisko notowanym reprezentantom Węgier.
Tydzień później kolejne niepowodzenie. Na torze w Abensberg (RFN) rozgrywany jest półfinał kontynentalny indywidualnych mistrzostw świata. Do fatalnej tego dnia jazdy Plecha dochodzi jego wina w kolizji z Egonem Mullerem. Polaka wyniosło na jednym z łuków i rzuciło o bandę. Po odbiciu od niej wpadł na RFN-owskiego kolegę tak nieszczęśliwie, że złamał mu rękę.
Do Anglii Zenon Plech wyjeżdża dopiero w drugiej połowie czerwca. W tym momencie gdańszczanie mają za sobą sześć spotkań ligowych. Ich bilans (cztery zwycięstwa, jeden remis i jedna porażka) rokuje nadzieję na czołową lokatę w ekstraklasie. Udział lidera gdańszczan w następnych spotkaniach staje się jeszcze bardziej nieodzowny.
Dla Zenona Plecha oznacza to kolejne miesiące nieustannych wojaży. Ich smak zna jeszcze z okresu startów w „Hackney”. Tuż po meczu, w piątek około dwudziestej drugiej wyjazd samochodem na ponad stukilometrową trasę do Dover. Tam przesiadka na prom. Nieco oddechu na morzu i od Ostendy znów za kierownicą. Najpierw przez Gandawę do Antwerpii, później przejście graniczne w Venlo, Hanower w RFN i Berlin w NRD. Po przekroczeniu granicy Polski w Świecku jak najkrótszą drogą do Gdańska. Na miejscu był zwykle w sobotę późnym wieczorem.
Niedziela to dzień startu na stadionie przy ulicy Elbląskieji świadomość czekającego powrotu. Z setkami przejechanych kilometrów, chwilami odpoczynku podczas tankowania na stacjach benzynowych, naprędce spożywanymi w przydrożnych zajazdach posiłkami, z wszechogarniającym marzeniem o jak najszybszym dotarciu do celu.
Z Sheffield do Gdańska było jeszcze dalej. Po niespełna dwóch tygodniach pobytu w nowym klubie pierwszy wyjazd do Polski. Tym razem wyjątkowo ligowy mecz „Wybrzeża” z leszczyńską „Unią” planowany jest nie w niedzielę, lecz na siedemnastą w sobotę 3 lipca 1982 roku.
Aby zdążyć, wyjeżdża z Sheffield zaraz po czwartkowych zawodach. Od Londynu trasa znana niemal na pamięć, a kupiony jeszcze w 1980 roku Mercedes 300 D powinien zapewnić szybką i wygodną jazdę. Tuż przed północą z piątku na sobotę jest już w okolicach Starogardu Gdańskiego. Bliskość celu podróży i coraz większe odprężenie…


Nawet nie wie, kiedy zasnął. Ci, którzy oglądali auto Plecha po wypadku nie mogli uwierzyć, aby ktokolwiek mógł wyjść z niego cało. Doszczętnie zmiażdżony przód, a przede wszystkim niemal zupełny brak przestrzeni między przesuniętą w wyniku uderzenia kierownicą, a siedzeniem kierowcy. Zbiegły się tu dwa elementy – wyjątkowo bezpieczny samochód oraz fizyczna sprawność ofiary wypadku. Doskonale pamięta, że wysiadł z mercedesa o własnych siłach. Uderzył w przydrożne drzewo pod miejscowością Trąbki Wielkie, tylko trzydzieści kilometrów od Gdańska. Skorzystał z pomocy właściciela Poloneza, który podwiózł go do domu.
Najpierw telefon do kolegi, aby zabezpieczył pozostawiony samochód (w tzw. międzyczasie zdążyły zginąć dwie kolumny głośnikowe), później drugi – po karetkę pogotowia. I rozluźnienie, po którym nie był już w stanie zrobić nawet kroku. Z mieszkania wyniesiono go na noszach. Cała sobota w szpitalu. W niedzielę uprosił lekarzy, by zwolnili go do domu.
Dla „Wybrzeża” to było trzecie osłabienie zespołu w ostatnim czasie. Najpierw podczas zawodów na Węgrzech ulega poważnej kontuzji Grzegorz Szymko. W środę 30 czerwca, na dwa dni przed wypadkiem Plecha groźne obrażenia podczas treningu odnosi inny, utalentowany młody reprezentant „Wybrzeża” Benedykt Bladowski.
Okoliczności tego wypadku stanowią niemal standard. W niedzielę, 28 czerwca 1982 roku odbywa się w Gdańsku czwórmecz młodzieżowy między drużynami „Apatora” Toruń, „Startu” Gniezno, Grudziądzkiego Klubu Motorowego i „Wybrzeża” Gdańsk. Benedykt Bladowski jest jego najlepszym zawodnikiem – jako jedyny zdobywa komplet punktów.
Pochlebne recenzje w poniedziałkowej prasie dopingują go do jeszcze bardziej efektownej jazdy. Jeden nierozważny manewr na treningu i z meczowych programów znika kolejne nazwisko dobrze zapowiadającego się żużlowca.
Plech ma większe szczęście, lecz jego prawie miesięczna absencja sprawia, że gdańszczanie tracą punkty w meczach z leszczyńską ” Unią” (u siebie) i bydgoską „Polonią” (na wyjeździe). Na finiszu rozgrywek okaże się, że wystarczyło wygrać nawet jedno z tych spotkań, aby zdobyć tytuł drużynowego II wicemistrza kraju.
Przedsezonowe obawy Lena Silvera okazały się niczym nie przesadzone. Blisko trzydziestoletni Zenon Plech był zawodnikiem wyraźnie zmęczonym dziesiątkami startów. Z jednej strony niespotykana ambicja, z drugiej – trudne do oszukania wyczerpanie organizmu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Plech zapłacił za nie stosunkowo niską cenę. Ale szczęście opuszcza również najlepszych.
Pod koniec maja 1982 roku traci je Zdenek Kudrna. Rutynowany zawodnik czechosłowacki ginie w okolicznościach godnych filmowego horroru. Będący miejscem półfinału mistrzostw Europy tor trawiasty w holenderskiej miejscowości Standskanael posiadał bandę z desek poprzybijanych nie prostopadle do ziemi lecz wzdłużnie. Deska tak mocowana w wypadku złamania zachowuje się zupełnie inaczej niż deska pionowa. Może np. odskoczyć od bandy i przeistoczyć się w rodzaj włóczni, czyhającej na pechowca, który spowodował jej złamanie. Takiej – przypominającej japońskie harakiri – sytuacji doświadczył , Kudrna. Lekarze byli zupełnie bezradni.
W kwietniu ginie na żużlowym torze Australijczyk Brett Alderton z zespołu „King’ s Lynn”. Kilkanaście tygodni później podobna tragedia spotyka innego żużlowca startującego w lidze angielskiej. Niespełna dwudziestopięcioletni Kalifornijczyk Dennis Pyeatt w meczu rozgrywanym na stadionie Hackney zderza się przy szybkości 80 km/godz.z Marvinem Coxem. Obrażenia głowy i śmierć w szpitalu. Żużlowe tragedie nie dają się ująć w jednoznaczne szablony. Zdarzają się w Polsce i Anglii, Szwecji i RFN. Tracą na torach życie młodzi i starzy, początkujący i doświadczeni, z winy własnej i winy rywali.
Po powrocie do zdrowia Zenon Plech decyduje się na kontynuowanie startów w barwach „Sheffield”. Teraz w podróżach między Wyspami a krajem korzysta z komunikacji lotniczej. Dwie godziny jazdy na lotnisko w Londynie, przelot do Warszawy, czekanie na odprawę celną. Później podróż do Gdańska. Samolotem, jeśli pasuje, lub wozem któregoś z pomagających żużlowcom „Wybrzeża” od lat braci Romana i Zbigniewa Murglinów. W drodze powrotnej podobnie.
Fatalny występ w półfinale kontynentalnym indywidualnych mistrzostw świata sprawia, że po raz pierwszy od trzech lat świadkuje zmaganiom najlepszych na świecie jako kibic. Wskutek wypadku samochodowego nie może uczestniczyć nawet w finale indywidualnych mistrzostw Polski. W lidze angielskiej średnia meczowa 4,95. Mniej niż półtora punktu na jeden bieg. Wynik, który skazanemu na opłacenie sprzętu, paliwa, przejazdów, zakwaterowania i wyżywienia żużlowcowi pozwala jedynie wegetować.
Dopiero teraz podejmuje męską decyzję: koniec ze startami na Wyspach! Koniec z godzeniem się na anormalne warunki do jakich polskich żużlowców zmuszają macierzyste kluby. Nawet za cenę utraty kontaktu ze światową czołówką.
Nie jest to decyzja odosobniona. Ze startów w lidze angielskiej rezygnuje również Edward Jancarz. Pozostali żużlowcy polscy nie wyjadą, nawet gdyby tego chcieli. Promotorzy z Wysp umieją liczyć, tymczasem żądania polskich klubów zakrawają wprost na śmieszność.
„Apator” Toruń chce za Wojciecha Żabiałowicza tysiąc pięćset funtów i dziewięć opłaconych przejazdów na mecze ligowe. „Motor” Lublin za Marka Kępę – siedemset funtów, osiem przejazdów i cztery silniki… Wyjątkowo skuteczny sposób zatrzymania naszych zawodników w domu i niemal całkowite pogrzebanie szans na powrót polskiego żużla do dawnego, światowego poziomu.
Przed sezonem 1983 trener gdańszczan Gerard Sikora obiecuje wybrzeżowym kibicom tytuł drużynowego mistrza Polski. Te przepowiednie nie wydają się bezpodstawne. Poza Zenonem Plechem nastawionym na starty wyłącznie w barwach GKS „Wybrzeże” i reprezentacji kraju, trzon drużyny stanowi kilku dobrych bądź nieźle zapowiadających się zawodników. Na żużlowca dużej klasy wyrasta zwłaszcza Mirosław Berliński, dzielnie sekundujący Plechowi w punktowych zdobyczach. Obok nich sprawdzeni w ligowych bojach „weterani” – Bogdan Skrobisz i Andrzej Marynowski oraz młodsza generacja – Grzegorz Dzikowski, Dariusz Stenka, Piotr Żyto i Krzysztof Fedeczko. Potencjalnie jest to jedna z najsilniej szych drużyn w kraju.
Pierwszą rundę nowego sezonu gdańszczanie rozpoczynają 4 kwietnia 1983 roku meczem na własnym terenie z „Apatorem” Toruń. Goście przyjeżdżają w swym najsilniejszym składzie z Wojciechem Żabiałowiczem, Eugeniuszem Miastkowskim i Janem Ząbikiem. Większą niespodzianką tego meczu jest przegrana Plecha z Żabiałowiczem w pierwszym biegu. W następnych lider” Wybrzeża” nie daje żadnych szans swoim rywalom. Podobnie jak znacznie od niego młodszy Mirosław Berliński, któremu na przeszkodzie do uzyskania kompletu punktów staje wykluczenie za podcięcie Żabiałowicza w biegu czwartym. Ostatecznie gdańszczanie wygrywają w stosunku 52 do 37.
Niespełna tydzień później mecz z aktualnym wicemistrzem kraju, leszczyńską „Unią”. Stadion przy ulicy Elbląskiej niemal pęka w szwach. Około piętnastu tysięcy widzów przychodzi oglądać popisy swojego ulubieńca Zenka. Na parkingach samochody z rejestracją toruńską, bydgoską, elbląską, słupską i koszalińską. Kibic żużlowy to kibic najczęściej zmotoryzowany i nawet reglamentowane paliwo nie jest w stanie powstrzymać go od obejrzenia atrakcyjnego pojedynku.
Trzynaście punktów zdobytych przez Plecha i szesnaście (w sześciu wyścigach) przez Berlińskiego okazują się zbyt małą zaliczką na pokonanie gości. Leszczynianie wykorzystują wyjątkowo słabą postawę pozostałych gdańszczan i wygrywają 47:43. Już w drugiej kolejce ligowej pryskają sny o potędze. Kibice są wyraźnie zawiedzeni. Rozlegają się gwizdy i okrzyki dezaprobaty. Za nie zdobycie kompletu punktów doświadcza ich nawet Zenon Plech.
17 kwietnia wyjazdowy mecz z rzeszowską „Stalą”. Tam dwadzieścia tysięcy widzów na trybunach to rzecz zupełnie normalna. Gdańszczanie chcą się zrewanżować za niespodziewaną porażkę na własnym torze. Po trzynastu biegach rzeszowskiego pojedynku jest 39:39.
Na starcie przedostatniego wyścigu stają Zenon Plech i Grzegorz Dzikowski oraz Antoni Krzywonos i Janusz Stachyra. Próba wywalczenia dogodnej pozycji dla swojego kolegi kosztuje Plecha kolizję ze Stachyrą. Ten strasznie „zabiera” go na wirażu. Lider gdańszczan z budzącym grozę kibiców impetem uderza w deski. Dochodzi do siebie dopiero w parkingu, gdy znany jest już końcowy rezultat meczu – 47:43 dla gospodarzy. Trzy mecze ligowe, dwie porażki. Początek sezonu w niczym nie nawiązujący do wcześniejszych apetytów.
Mecz z „Falubazem” Zielona Góra cieszy się zdecydowanie mniejszym zainteresowaniem gdańskiej publiczności. Część kibiców czuje się oszukana dotychczasową postawą swoich ulubieńców. A „Falubaz” to przecież aktualny mistrz Polski i w pierwszomajowym pojedynku można spodziewać się wszystkiego, tylko nie sukcesu gospodarzy.
Tymczasem ci pokazują lwi pazur. Gromią zielonogórzan w stosunku 62 do 28. Komplet punktów Plecha, czternaście Berlińskiego, trzynaście Dzikowskiego, dziewięć Skrobisza, sześć Stenki… Jakby inny zespół. Maciej Jaworek, Wiesław Pawlak i Andrzej Huszcza mają na gdańskim torze niewiele do powiedzenia. W serca kibiców ponownie wstępuje nadzieja.
Przed wyjazdowym meczem z „Motorem” Lublin czeka Plecha międzynarodowy przerywnik – ćwierćfinał kontynentalny indywidualnych mistrzostw świata we włoskiej miejscowości Lonigo. Zajmuje tam trzecie miejsce. Za Egonem Mullerem i Romanem Jankowskim. Niedawny kolega z Hackney znowu okazuje się lepszy. Pierwsze miejscew ligowej klasyfikacji PZMot za sezon 1982, teraz dobra postawa także w rywalizacji międzynarodowej. Plechowi wyrasta groźny konkurent. Tak to widzą również żużlowi fachowcy. Za niespełna miesiąc właśnie zawodnika leszczyńskiej „Unii” wytypują do startu z Plechem w półfinale mistrzostw świata par.
Nim do niego dojdzie żużlowcy „Wybrzeża” rozgrywają dwa pojedynki ligowe. W Lublinie doskonała postawa Berlińskiego (komplet punktow), Plecha, Dzikowskiego i Stenki sprawia, że „Wybrzeże” wygrywa 50:40. Ponownie zapełniają się trybuny stadionu przy ulicy Elbląskiej. Mecz z „Kolejarzem” Opole musi być potwierdzeniem zwyżkującej formy gospodarzy.
Niestety, nie jest. Na własnym torze gdańszczanie wygrywają z nie najwyżej notowanym przeciwnikiem tylko ośmioma punktami. Bardziej. niż ostateczny wynik meczu, niepokoi słaba forma lidera „Wybrzeża”. W pierwszym biegu rutynowany Zenon Plech przegrywa z młodziutkim Wojciechem Załuskim. Wyścigu ostatniego nie kończy w ogóle. W sumie tylko jedenaście punktów zdobytych na własnym torze. Zdecydowanie gorzej od Mirosława Berlińskiego, który każdy z pięciu wyścigów ukończył jako zwycięzca. Rośnie nowy pupil kibiców. „Umarł król, niech żyje król”.
5 czerwca 1983 roku półfinał mistrzostw świata par we Wrocławiu Plech ma za partnera Romana Jankowskiego, a do dyspozycji nowego Goddena sprowadzonego przez Romana Wieczorka. Własna publiczność, bardzo dobry sprzęt, bojowy partner – potencjalnie wszystko, co potrzebne jest do zwycięstwa. I kolejny zawód sprawiony kibicom. A przede wszystkim Jankowskiemu. Leszczynianin zdobywa jedenaście punktów, Plech tylko trzy. Wystarczyło do zajęcia piątego miejsca, nie dającego prawa startu w finale. Zwyciężają pary składające się z zawodników o mniej więcej równej skuteczności. Na pierwszym miejscu Nowozelandczycy – Ivan Mauger 15 pkt., Larry Ross 13 pkt. Na drugim Australijczycy – Billy Sanders 15 pkt, Gary Guglielmi 10 pkt. Tuż za nimi Duńczycy – Hans Nielsen 13 pkt., Erik Gundersen 10 pkt.
Dwa dni później zaległy mecz ligowy w Gorzowie. Z ledwie ośmioma zdobytymi punktami Plech ustępuje już dwóm spośród klubowych kolegów – Grzegorzowi Dzikowskiemu i Mirosławowi Berlińskiemu. Przegrana w stosunku 39 do 49.
W drugą niedzielę czerwca kolejny międzynarodowy sprawdzian. Półfinał kontynentalny indywidualnych mistrzostw świata w Pocking. Zwycięża Egon Muller przed Holendrem Hennym Kroeze i Romanem Jankowskim. Plech dopiero na dziewiątym miejscu, jako rezerwowy. Za Zoltanem Hajdu z Węgier, Michaiłem Starostinem i Michaiłem Saitgariejewem ze Związku Radzieckiego oraz Alesem Drymlem i Emilem Sovą z Czechoslowacji.
I prawo serii. Tylko trzynaście punktów w meczu na własnym torze ze „Startem” Gniezno. „Tylko” bowiem kibice są przyzwyczajeni do Plecha – zwycięzcy.
26 czerwca 1983 roku IX Międzynarodowy Turniej o Puchar Bałtyku rozgrywany również na stadionie przy ulicy Elbląskiej. Obsada praktycznie krajowa. Spośród dwóch Węgrów, dwóch Czechosłowaków i dwóch reprezentantów NRD bliżej znany jest jedynie Jan Verner. Reszta reprezentuje poziom naszej drugiej ligi. W pierwszym wyścigu Plech wygrywa. W piątym musi ustąpić Mirosławowi Berlińskiemu i Vernerowi. W dziewiątym lepszy od niego jest Jerzy Rembas. W trzynastym – Wojciech Żabiałowicz i Bolesław Proch. W siedemnastym nawet Jan Ząbik i młody Grzegorz Sterna. Osiem punktów, siódme miejsce razem ze Sterną i reprezentantem NRD Diethelmem Triemerem. Daleko za Berlińskim, Żabiałowiczem i Prochem.
Nigdy dotąd nie doświadczył takiej porcji gwizdów w Gdańsku. Na obcych torach trzeba się do tego przyzwyczaić. To jest „normalka” i można być nawet szczęśliwym, gdy kończy się tylko na gwizdach. Czasami dochodzą bowiem jeszcze wyzwiska, docinki i plucie pod nogi.
Gdy przechodzisz między parkingiem, a torem np. w Gnieźnie, tamtejszy kibic ma cię na wyciągnięcie ręki. Przejąć się wyrazem twarzy, gestykulacją i stekiem wyzwisk wyrzucanych przez sympatyków miejscowego „Startu” znaczyłoby zrezygnować w ogóle ze wsiadania na motocykl. Lepiej więc nie reagować lub reagować „po linii”: „Ty Plech, ty jeździsz za dolary!” „A co, chcesz kupić?”
Gwizdy na obcym torze potrafią nawet jeszcze bardziej zmobilizować, wzbudzić sportową złość i wolę zwycięstwa za wszelką cenę. Gwizdy na torze własnym paraliżują niemal zupełnie. Zwłaszcza gdy gwiżdżą ci, którzy jeszcze niedawno skandowali twoje imię, klepali cię po plecach, prosili o autografy, namawiali na kielicha, podwozili swoimi samochodami, odwiedzali w szpitalu. Zwłaszcza gdy gwiżdżą ci, z myślą o których zdobywałeś się na najniebezpieczniejsze szarże, starty z gorączką lub nie zaleczoną kontuzją, ucieczki ze szpitala i karetek pogotowia, wielogodzinne nocne jazdy przez pół kontynentu, podporządkowanie swojego życia tylko speedway’owi.
Wyjątkowo często myślał wówczas o zakończeniu kariery sportowej. Nie tak planował trzydziesty rok życia i czternasty sezon startów. Nie mając praktycznie swojej rodziny, nie miał nikogo z kim mógłby dzielić swoje sukcesy i niepowodzenia. Rozmowy przy wódce z garstką wypróbowanych kolegów tego braku zastąpić nie mogły. Czuł się oszukany wielokrotnie – przez kibiców, najbliższych, klubowych działaczy. Przez los. Plech – dziecko szczęścia coraz częściej mógł służyć jako przykład życiowego pecha.
3 lipca 1983 wyjazdowy mecz z „Polonią” Bydgoszcz. Dziewięciopunktowym dorobkiem ustępuje nie tylko klubowemu koledze Andrzejowi Marynowskiemu, ale także bydgoszczaninowi Zdzisławowi Ruteckiemu, zawodnikowi ledwie średniej klasy ligowej. Przegrywają 36:53. Tak wysoka porażka na bydgoskim torze staje się dla kibiców i działaczy „Wybrzeża” ostatecznym rozwianiem nadziei na ligowe sukcesy.
Dwa tygodnie później kolejny mecz na wyjeździe. Tym razem z „Apatorem” Toruń”. Przegrany jeszcze wyżej niż spotkanie bydgoskie – 32:57. Przy nazwisku Plecha dorobek punktowy, jaki zdarzał mu się jedynie podczas pierwszych dwóch lat ligowych startów – w, 2, l, 2, 1. Sześć punktów. Tymczasem Mirosław Berliński zdobywa ich na obcym torze aż czternaście. Więcej niż najlepszy reprezentant gospodarzy Wojciech Żabiałowicz. Gwardyjski klub z Gdańska zdaje się mieć nowego, bardziej obiecującego lidera.
Dla Plecha toruński mecz ma dodatkowy podtekst. Coś jakby groźne memento i argument przemawiający za skończeniem zabawy w speedway. Podczas jednego z biegów poważnemu wypadkowi ulega jego serdeczny kolega Grzegorz Dzikowski. Zostaje zahaczony przez wyprzedzającego go po dużym łuku Grzegorza Śniegowskiego z ”Apatora” i uderza o okalającą tor siatkę. Upada na motocykl tak nieszczęśliwie, że kierownica przecina mu tętnicę w okolicy pachwiny. Przytomność lekarza zawodów ratuje go od śmierci wskutek upływu krwi.
XI. HUŚTAWKA
Zgodnie z wieloletnią praktyką miejscem finału indywidualnych mistrzostw Polski był tor aktualnego mistrza rozgrywek drużynowych. W roku 1983 działacze Głównej Komisji Sportu Żużlowego odstępują od tej tradycji. Organizacja jubileuszowych XXXV IMP przypada Gdańskowi.
Jubileuszowe mistrzostwa, dobrze znany tor, nie tak przychylna jak kiedyś, lecz mimo wszystko własna publiczność – to są argumenty, które sprawiają, że Zenon Plech podejmuje jeszcze jedną próbę powrotu do dawnej formy. Próbę na miarę rezygnacji lub dalszego uprawiania żużla.
Mimo wymienionych wyżej argumentów nie on jest faworytem gdańskiego finału. Za takowego uważa się zgodnie Romana Jankowskiego z „Unii” Leszno. Sam leszczynian też nie ukrywa, że interesuje go tylko tytuł mistrzowski. W przeddzień finału zajeżdża Fordem na stadion przy ulicy Elbląskiej. Rzut oka na tor, parę zdawkowych rozmów z jutrzejszymi rywalami i zauważalna świadomość własnej wartości. W Gdańsku towarzyszy mu żona. Dodatkowy bodziec, aby stanąć na najwyższym podium.
Z jednej strony optymizm i pewność zwycięstwa, z drugiej – obawy przed kolejną, tym razem ostateczną porażką. Trzydziestoletni Plech ocenia swój start w zupełnie innych kategoriach niż młodszy o prawie pięć lat rywal. Zwycięstwo dałoby mu czwarty tytuł mistrza Polski, będący wyrównaniem rekordu Floriana Kapały oraz Andrzeja Wyglendy. Dałoby mu także wiarę we własne możliwości i chęć do spróbowania sił w kolejnym, dojrzalszym etapie żużlowej kariery. Porażka równałaby się pożegnaniu z torem w okolicznościach poważnie osłabiających wymowę sukcesów sprzed paru lat. Ta świadomość mobilizowała i paraliżowała zarazem.
W piątek 22 lipca 1983 roku Gdańsk po raz pierwszy od wielu lat stał się Mekką polskich kibiców żużlowych. Już od wczesnych godzin rannych pociągami, zorganizowanymi w zakładach pracy autobusami i Nyskami, samochodami prywatnymi oraz motocyklami zjeżdżali na Wybrzeże kibice z Rzeszowa, Leszna, Zielonej Góry, Rybnika, Gorzowa, Bydgoszczy, Torunia i Gniezna. .
Nic bowiem nie zastąpi prawdziwemu sympatykowi żużla bezpośredniego oglądania swoich faworytów. Dla poszczególnych kibiców byli nimi:
35-letni Grzegorz Kuźniar ze „Stali” Rzeszów, ojciec dwojga dzieci, technik-odlewnik z zawodu, a przede wszystkim żużlowiec, który mimo że oglądał na wspólnym treningu śmiertelny upadek swojego młodszego brata, nie załamał się i nadal startuje,
25-letni Jan Krzystyniak z „Falubazu” Zielona Góra, kawaler i technik mechanik,
jego klubowy kolega 26-letni Andrzej Huszcza, ojciec dwojga dzieci, technik mechanik, który rok wcześniej sprawił swoim kibicom olbrzymią niespodziankę przystępując do finału mistrzostw Polski jako rezerwowy, a kończąc go jako najlepszy,
25-letni Grzegorz Sterna z „Unii” Leszno, ojciec jednego dziecka, galwanizer z zawodu,
25-letni Wojciech Żabiałowicz z „Apatora” Toruń,
3 l-letni Ryszard Czarnecki ze „Stali” Rzeszów, ojciec jednego dziecka, kowal z zawodu,
30-letni Piotr Pyszny z ROW Rybnik, ojciec jednego dziecka, inżynier mechanik,
27-letni Jerzy Rembas ze „Stali” Gorzów, ojciec dwojga dzieci, najlepszy żużlowiec ligi w sezonie 1983,
31-letni Bolesław Proch, ojciec jednego dziecka, magister wychowania fizycznego,
prawie 37-letni Edward Jancarz ze „Stali” Gorzów, który coraz poważniej myśli o ustąpieniu miejsca młodszym,
jego klubowy kolega 31-letni Bogusław Nowak, ojciec dwojga dzieci, magister wychowania fizycznego z zawodu,
29-letni Eugeniusz Błaszak ze „Startu” Gniezno, ojciec jednego dziecka, technik mechanik,
ledwie 23-letni Janusz Stachyra ze „Stali” Rzeszów, kawaler i tokarz z zawodu,
26–letni Roman Jankowski z „Unii” Leszno, ojciec jednego dziecka, mechanik z zawodu, mistrz Polski sprzed dwóch lat, a jednocześnie kierowca fabryczny czechosłowackiego producenta Jaw.
Oni właśnie wraz z rezerwowymi: Włodzimierzem Helińskim z „Unii” Leszno i Kazimierzem Wójcikiem ze „Startu” Gniezno są ludźmi, dla których warto było pokłócić się z żoną na okoliczność świątecznej nieobecności, stracić masę pieniędzy na przejazd i symbolicznego pół litra, czy tłuc się przez kawał kraju w kolejowym tłoku.
Kibice gdańscy są wyraźnie podzieleni. Jedni przyszli oglądać benefis Zenka, w którego wierzą, choć ostatnio dawał niewiele powodów tę wiarę podtrzymujących. Drudzy widzą na mistrzowskim tronie 23-letniego Mirka Berlińskiego, aktualnie najlepszego zawodnika „Wybrzeża” i żużlowca, przed którym – w przeciwieństwie do Plecha – kariera stoi otworem.
Są to jednak podziały obowiązujące tylko wówczas, gdy dojdzie do bezpośredniej konfrontacji obydwu gdańszczan. W innych przypadkach obowiązuje miłość do klubowych barw oraz dopingowanie każdego, kto ma plastron z koroną i dwoma krzyżami na piersi.
O szesnastej zaczyna się na stadionie przy ulicy Elbląskiej żużlowa uczta. Do pierwszego wyścigu mistrzostw wyjeżdżają Grzegorz Kuźniar, Zenon Plech, Roman Jankowski i Jan Krzystyniak. Taka jest też kolejność ustawienia na starcie. Ryk wprowadzanych w najwyższe obroty, lecz ciągle wysprzęglonych silników i ustawiczna kontrola zamków zwalniających taśmę oraz zachowania się rywali. Plech najczęściej rzuca okiem w stronę reprezentanta „Unii” Leszno.
Zielone światło i odskakująca w górę taśma. Przez kilka sekund wszyscy czterej jadą niemal równo. Tragedia zaczyna się na wejściu w pierwszy łuk. Szczepieni motocyklami Krzystyniak i Jankowski pełnym impetem uderzają w drewnianą bandę łamiąc ją na szerokości kilku metrów.
Jeden wielki jęk wydobywający się z gardeł kilkunastu tysięcy widzów i dwa ciała bezwładnie leżące na torze. Chwilę później syreny dwóch karetek odjeżdżających do pobliskiego szpitala.
Zdecydowany faworyt finału ma cztery złamane żebra i potłuczenia wewnętrzne. Ten sezon już się dla niego skończył. Od jego odporności psychicznej zależeć będzie, czy nie skończył się także jako żużlowiec.
Na trybunach dziesiątki spekulacji. Kto był winny kolizji? Czy Krzystyniak, ponieważ zbyt szybko zjechał ze swojej prostej i zahaczył Jankowskiego? Czy Plech, ponieważ nie łamiąc do ostatniej chwili swojego motocykla „przeciągnął” dwóch rywali z prawej strony i spowodował, że wjechali na siebie? Sędzia główny zawodów po dodatkowych oględzinach śladów opon na torze przychyla się do wariantu pierwszego. Daje temu wyraz karząc Krzystyniaka wykluczeniem za spowodowanie niebezpiecznej kolizji. Kibice „Unii” Leszno są wariantem drugim.
Dadzą temu wyraz na własnym torze dwa później, podczas meczu ligowego z „Wybrzeżem” Gdańsk. W Lesznie Plechowi starcza odporności psychicznej jedynie na dwa starty zakończone zdobyciem tylko dwóch punktów. Takich gwizdów i steku wyzwisk nie dało się stłumić kaskiem, warkotem silników oraz rutyną. Leszczynianie, choć pozbawieni leżącego w szpitalu Jankowskiego i startującego w Lonigo Kasprzaka, gromią zespół gdański 68:22. Niemal połowę z dorobku „Wybrzeża” zdobywa sam Mirosław Berliński.
Ale na razie jest jeszcze Gdańsk i dalszy ciąg finału indywidualnych mistrzostw Polski. Bieg pierwszy zostaje powtórzony. Startują tylko Kuźniar, Plech i rezerwowy Heliński. Gdańszczanin wygrywa zdecydowanie. W biegu drugim na starcie staje drugi faworyt gdańskich kibiców – Mirosław Berlitlski. Za przeciwników ma aktualnego mistrza Polski Andrzeja Huszczę, najlepszego żużlowca ligi Jerzego Rembasa oraz Piotra Pysznego. Wyjątkowo silnie obsadzony wyścig. Na mecie Berliński przed Huszczą, Pysznym i Rembasem.
Wygrywa, lecz już wiadomo, że jego Jawa spisuje się tego dnia nie najlepiej. Do wyścigu szóstego wyjeżdża na Weslake, rezerwowym motocyklu Plecha. To jest właśnie ten wyścig, w którym gdańska widownia dzieli się na dwa obozy: zwolenników rutyny i zwolenników młodości. Oprócz Zenona Plecha i Mirosława Berlińskiego startują Edward Jancarz oraz Grzegorz Sterna. Kolejne zwycięstwo Plecha. Berliński musi jeszcze ustąpić doświadczonemu zawodnikowi „Stali” Gorzów.
Starty na nie „dojeżdżonym” Weslake wydają się zbyt ryzykowne. W wyścigu dziewiątym Mirosław Berliński zmienia motocykl po raz trzeci. Tym razem na jawę klubowego kolegi Dariusza Stenki. Wywrotka Stachyry oraz opóźniony start Żabiałowicza i Kuźniara sprawiają, że zawodnik „Wybrzeża” zdobywa kolejne trzy punkty, lecz znów staje przed koniecznością szukania innego motocykla.
Tymczasem Plech jedzie od zwycięstwa do zwycięstwa. W wyścigu dziesiątym pokonuje Huszczę, Czarneckiego oraz Andrzeja Marynowskiego, startującego w miejsce wycofanego przez lekarza zawodów Błaszaka. Nie daje również żadnych szans swoim rywalom z biegu czternastego – Nowakowi, Żabiałowiczowi i Rembasowi.
Gdy zjeżdża do parkingu dowiaduje się, że jego znakomicie spisujący się dotychczas Godden w ostatnich biegach finału ma służyć również Berlińskiemu. W kategoriach taktyki decyzja trenera Gerarda Sikory wydaje się szaleństwem. Klubowi mechanicy nie kryją swojego oburzenia. W parkingu dochodzi do ostrej wymiany zdań. Trener pozostaje przy swojej decyzji. Oprócz mistrzowskiego tytułu dla Plecha interesuje go również maksymalna pomoc w uzyskaniu wysokiej pozycji przez Berlińskiego. Ma na to szansę dzięki swojemu dotychczasowemu dorobkowi punktowemu w mistrzostwach. I ma do tego prawo jako zawodnik, który w tym sezonie zdobył dla klubu największą liczbę ligowych punktów. Po prostu rzecz w kategoriach etyki.
W szesnastym wyścigu finału Berliński, już na Goddenie, stacza zajadłą walkę z Prochem. Wygrywa minimalnie, lecz liczy się efekt końcowy. Dziesięć punktów zgromadzonych w czterech wyścigach daje realne szanse na „pudło”.
Dla Plecha ostatnim startem jest bieg osiemnasty. Wystarczy wygrać z Prochem, Pysznym i Stachyrą, aby zdobyć komplet punktów i czwarty tytuł mistrza Polski. Znów jest nie kwestionowanym ulubieńcem gdańskiej publiczności. Już po starcie wszystko wskazuje na końcowy sukces. Prowadzi zdecydowanie – za jego plecami walkę o drugie miejsce toczą Proch i Pyszny.
Jednak zwycięstwo w żużlu to także kwestia sprzętu i jego przygotowania do startów. Nie tylko w kontekście – najlepszy silnik, najlepszy gaźnik, najlepsza opona. Również w kontekście – dobrze przesmarowana linka gazu, starannie złożone tarcze sprzęgłowe, dobrze dokręcone koło… Brak tego ostatniego elementu sprawia, że Zenon Plech swój ostatni wyścig w finale indywidualnych mistrzostw Polski kończy bez punktu. Błąd, urągający najmniej doświadczonemu mechanikowi, jest jednocześnie błędem na wagę utraty szansy, która może się już nigdy nie powtórzyć.
Plech nie będzie już mistrzem, ale mistrzem może być drugi gdańszczanin. Gdyby Berliński wygrał swój ostatni wyścig, wówczas zrównałby się ilością punktów z Edwardem Jancarzem. Tytuł mistrza kraju przypadłby zwycięzcy biegu dodatkowego. Do tego potrzebny jest Godden.
Godden dla Berlińskiego w biegu dziewiętnastym z He1ińskim, Nowakiem i Czarneckim oraz – gdyby zwyciężył – w biegu dodatkowym z Jancarzem. A także Godden dla Plecha w biegu dodatkowym z Huszczą o tytuł II wicemistrza Polski gdyby powiódł się start Berlińskiego lub o tytuł I wicemistrza, gdyby młodszemu koledze nie dopisało szczęście.
Po wpadce z nie dokręconym kołem nikt nie odważy się nawet na drobne ryzyko. Lepiej niech będzie tytuł mistrza dla Jancarza i Godden wyłącznie dla Plecha w biegu dodatkowym z Huszczą o tytuł I wicemistrza.
Berliński przesiada się na niesprawną Jawę i zajmuje w wyścigu dziewiętnastym ostatnie miejsce. Plech wyjeżdża na start do biegu dodatkowego na sprawnym tym razem Goddenie i zdobywa tytuł I wicemistrza Polski, przed Andrzejem Huszczą. Całe odium porażki faworyta gospodarzy spada na trenera. „Lepszy wróbel w garści, niż gołąbek na dachu” – powtarzają co rusz działacze z Gdańska i działacze z centrali. Przegrana musi mieć swojego ojca, a któż uczyni nim mechanika odpowiedzialnego za niedokładnie umocowane koło?
Tylko jedna impreza, lecz ileż dramatów i jakaż huśtawka nastrojów. Zdecydowany faworyt mistrzostw w szpitalu. Ten, dla którego start w mistrzostwach mógł być startem ostatnim, jest jednocześnie najlepszym i… przegranym, gdyż tak odbiera się tytuł I wicemistrza, gdy była niemal stuprocentowa szansa na najwyższe podium. I wreszcie nowo kreowany mistrz Polski. Podobnie jak Plech w „Wybrzeżu”, tak Jancarz w „Stali” musiał ustępować młodszemu od siebie o dziesięć lat koledze. Gdański finał przekonał obydwu weteranów polskiego żużla, że za wcześnie jeszcze na pożegnanie z torem.
Prawo serii towarzyszy także sukcesom. W ligowym meczu ze „Stalą” Rzeszów Plech jedzie jak za dobrych czasów. Znowu komplet punktów, owacje widowni i gratulacje działaczy. Znowu kilka tysięcy widzów przychodzi na stadion przy ulicy Elbląskiej tylko po to, by zobaczyć w akcji Zenka. Inny to jednak Zenek niż ten jakiego oglądali kilka lat wcześniej. Wygrywa wprawdzie jak wówczas, lecz traktuje te zwycięstwa z większym dystansem.
Pech jednego żużlowca staje się często szczęśliwym zrządzeniem losu dla kogoś innego. Takie reperkusje przyniósł pierwszy wyścig gdańskiego finału IMP. Poważna kontuzja Jankowskiego sprawiła, że leszczynianin nie miał żadnych szans na start w finale kontynentalnym indywidualnych mistrzostw świata, którego gospodarzem miał być Rybnik. Miejsce Jankowskiego mógł zająć jedynie rezerwowy zawodnik z eliminacji w Pocking. Tym rezerwowym okazał się właśnie Zenon Plech.
Dopiero w takiej roli jest mu dane doczekać tej wyjątkowo rzadkiej w karierze żużlowca chwili, gdy wszystko idzie jak z płatka. Gdy doskonałej formie psychicznej, towarzyszy doskonała forma fizyczna. Gdy walce na dobrze znanym i odpowiadającym torze, przygląda się własna, liczna i przychylnie nastawiona publiczność. Gdy znakomicie przygotowany silnik, napędza koło z właściwie dobranym ogumieniem.
Rybnik jest takim właśnie miejscem, a 7 sierpnia 1983 roku takim właśnie dniem. Komplet publiczności na stadionie ROW i setki tysięcy kibiców przed telewizorami przeżywają emocje, jakich polskiemu żużlowi ostatnimi czasy bardzo brakowało. Rezerwowy z półfinału kontynentalnego w Pocking pokazuje jazdę godną najlepszych na świecie. Szybką, płynną, nienaganną technicznie, ambitną i porywającą.

Pięć startów i pięć bezdyskusyjnych zwycięstw. Nad Egonem Mullerem, Jirim Stanclem, Petrem Ondrasikiem, Antonim Kasprem, Karlem Meierem. Sukces będący doskonałym prognostykiem przed finałem światowym w Norden. Zwłaszcza że Roman Wieczorek obiecuje publicznie przygotowanie Plechowi takiego motocykla, jakiego nie miał dotąd nikt inny.
Po Rybniku zaproszenie do startu w Grand Prix Miskolca. Stadion wypełniony po brzegi Madziarami, dla których żużel ciągle jest dyscypliną egzotyczną. Za faworyta imprezy uchodzi rozleklamowany wcześniej Henny Kroeze z Holandii. Zwyciężają jednak Polacy. Zenon Plech jest pierwszy, Andrzej Huszcza tuż za nim. Dla zielonogórzanina stanowi to częściową rekompensatę za pechowy występ w Rybniku, gdzie defekt motocykla pozbawił go niemal pewnego awansu do finału mistrzostw świata: Nie był w stanie wówczas opanować łez bezsilności i rozżalenia. Zapłakany żużlowiec kojarzy się zwykle z podium zwycięzców, wieńcem i hymnem. Ci, którzy znają speedway bliżej, wiedzą, że męski sport, to nie znaczy sport z łzami jedynie w momencie wzruszenia.
Katowicki „Sport” z 2 września 1983 roku zamieszcza deklarację Plecha na dwa dni przed finałem indywidualnych mistrzostw świata w Norden: „Chcę przełamać złą passę polskiego żużla”.
Same chęci jednak nie wystarczą. Niemcy widzą bowiem faworyta mistrzostw w swoim Egonie Mullerze. Żużlowiec i dyskotekowy piosenkarz. Człowiek sportowego sukcesu i showbusinessu. Tuż przed mistrzostwami świata ukazuje się jego singel z przebojem – hasłem „Go go go Man go”. Niemcy są gospodarzami mistrzostw, więc Niemcy dyktują warunki.
Taka już przewaga gospodarza. Bez względu na kraj i narodowe poczucie uczciwości każdy chce wygrać. Czerkiesk i Norden, Chorzów i Wembley, Goeteborg i Los Angeles pod tym względem nie różnią się wcale. Podczas treningu oficjalnego uczestnicy finału indywidualnych mistrzostw świata jeżdżą na torze twardym i śliskim. W nocy twardy i śliski tor zostaje gruntownie przeorany i zamieniony w tor pulchny i przyczepny. Taki, na jakim przez wiele dni trenowali Muller i Meier.
Efekt? Łatwy do przewidzenia. Egon Muller zdobywa punktów piętnaście, czyli komplet. I wicemistrz świata Australijczyk Billy Sanders aż o trzy mniej. Rzadki przypadek w historii indywidualnych mistrzostw świata. I zarazem dowód na kompletne zaskoczenie trzynastki uczestników finału spoza RFN. Za rok, na stadionie Ullevi w Goeteborgu mistrz świata Egon Mueller będzie dopiero piętnasty. Tak odległa pozycja aktualnego mistrza świata, to również rzadki przypadek.
Tak jednak będzie dopiero za rok. Teraz ważne jest, iż mistrzowski tytuł po raz pierwszy w historii speedway’u przypadł reprezentantowi RFN. Singel z przebojem „Go go go Man go” będzie rozchodził się znacznie szybciej niż dotychczas.
Zenon Plech zaskoczony jest nie tylko rodzajem toru. To kosztuje zwykle gorsze pozycje w jednym, ewentualnie dwóch pierwszych biegach. Bardziej od spulchnionej nawierzchni dziwi go praca silnika. Miał być najlepszy, a jest gorszy niż ten, jakiego używał w Rybniku. Mimo, że i tam, i tu przygotowywał mu go sam Hans Zierk, mechanik – legenda. Hans Zierk jest jednak obywatelem RFN. Być może byłoby niezręcznie, gdyby najlepszym sprzętem podczas rozgrywanego w Norden finału dysponował za sprawą obywatela RFN sportowiec reprezentujący zupełnie inne barwy. Plech zdobywa tylko jeden punkt i wraz z Czechosłowakiem Jirim Stanclem zajmuje ostatnie miejsce.
W Norden występował jednak jako jeden z szesnastki najlepszych żużlowców świata. To również nobilituje. Nie tylko rozmową z opalonym i wesołym Brucem Penhallem, który rzucił speedway dla aktorstwa. Także zaproszeniem przez Ole Olsena na październikowy turniej w Coventry, mający stanowić oprawę końca kariery Duńczyka.
Powrót do kraju i kolejne ligowe starty. Zazwyczaj udane, lecz komplety punktów w meczach z „Falubazem”, „Stalą” Rzeszów, „Motorem”, „Startem” i „Polonią” wystarczają ledwie do zajęcia czwartego miejsca w klasyfikacji PZMot na najlepszych zawodników ligi. Za Jerzym Rembasem, Mirosławem Berlińskim i Leonardem Rabą. Straty z początku sezonu okazały się nie do odrobienia.
W klasyfikacji ligowej GKS „Wybrzeże” Gdańsk zajmuje dopiero piąte miejsce. Zwycięża Stal” Gorzów przed pozbawioną lidera „Unią” Leszno, „Apatorem” Toruń i „Falubazem” Zielona Góra. Planowany rok wcześniej mistrzowski tytuł dla „Wybrzeża” okazał się zwykłą mrzonką.
Na początku sezonu 1984 nikt nie składa podobnych deklaracji. Gwardyjski klub z Gdańska jeszcze przed pierwszymi startami traci Andrzeja Marynowskiego. 29-letni żużlowiec opuszcza kraj wraz z małżonką, udając się do RFN. Tę „emigrację” kibice komentują bardziej w kategoriach moralnych niż w kontekście ligowo-punktowych strat dla zespołu. Małżeństwo Marynowskich pozostawia bowiem w Gdańsku kilkunastomiesięczne dziecko i jakkolwiek ma ono zapewnioną opiekę rodziny, wymowa tego kroku jest jednoznaczna.
Szczególnego rodzaju świadectwo wystawia on zwłaszcza Jolancie Marynowskiej, żonie żużlowca, znanej gdańskim kibicom jako niemal etatowy sekretarz rozgrywanych na torze przy ulicy Elbląskiej zawodów. Energiczna pani Jola dzierży prymat w małżeńskim duecie, a poniewż jej życiowe plany oscylują wokół wizji zza witryn „Pewexu”, więc realizuje je z żelazną konsekwencją. Niestety, już w RFN Andrzej Marynowski przekona się, jak złudne bywają sny o sportowych sukcesach za twardą walutę.
Tymczasowe i dozgonne wybranki żużlowców to również specyfika tej dyscypliny. Kandydatek do takiej roli nigdy nie brakowało. Typowy wiek: 14 do 16 lat. Typowe marzenia: zostać żoną żużlowca, gdyż to daje prestiż we własnym środowisku oraz pieniądze na życie dogodniejsze od przeciętnego. Typowe zabiegi, aby powyższe marzenia zrealizować: kręcenie się – niby przypadkowe – w pobliżu klubowego warsztatu, listy i telefony do ulubieńca oraz… dostępność.
Jeśli dasz się omotać takiej osóbce na więcej niż okresową przygodę, wówczas możesz być pewny paru rzeczy. Będziesz miał żonę, bardzo dobrze znającą się na żużlu, wierzącą w twoje umiejętności i nie opuszczającą żadnego meczu z twoim udziałem. Będziesz miał żonę odważną. Taką, która zasiądzie na honorowej trybunie w zachodnich ciuchach (kupionych przez ciebie przy okazji jakiegoś zagranicznego wojażu) i bez zmrużenia oka przyglądać się będzie, jak łamiesz motocykl, „wchodzisz na trzeciego”, robisz efektowną świecę, walczysz z przeciwnikiem „na styk”.
Byłoby jednak zdecydowanie lepiej, gdybyś miał żonę, która wyszła za ciebie z przyczyn absolutnie pozażużlowych. Taką, której zaimponowałeś nie jako znakomity lub wspaniale zapowiadający się zawodnik, lecz jako normalny chłopak – w miarę przystojny i z dobrym charakterem.
Taka żona nie będzie miała absolutnego pojęcia o speedway’u, a po pierwszej wizycie na stadionie poprzysięgnie sobie, że już nigdy w życiu nie obejrzy tego „okropnego sportu”. Taka żona z drżeniem serca oczekiwać będzie każdorazowo twojego powrotu z ligowego meczu, mistrzostw, turnieju, zagranicznego tournee i obozu kadry narodowej. Taka żona nigdy nie będzie dobrym kibicem żużlowym. Nigdy nie podzieli twojej radości z okazji zdobycia kolejnego tytułu mistrza kraju.
Ale taka żona zapewni ci prawdziwy dom. I przyjdzie czas, gdy to zrozumiesz. Wówczas pożegnasz się z żużlem zdecydowanie – bez rozterek, obaw o zawód jaki sprawiasz kibicom i działaczom, bez rozdzierania szat. Było – minęło. Koniec z gladiatorstwem. Puchary, medale, proporczyki na honorowe miejsce. Skończył się jeden etap życia, zaczyna drugi. Dzięki żonie – niekoniecznie gorszy.
Exodus Marynowskiego nie jest jedyną stratą, jaką ponosi zespół „Wybrzeża” Gdańsk przed sezonem 1984. Podczas treningu kadry narodowej na torze w Ferganie (ZSRR) poważnej kontuzji kręgosłupa ulega Mirosław Berliński. Lekarze uważają, iż będzie dobrze jeśli wróci do zdrowia pozwalającego na w miarę normalne życie. Powrót do żużla traktują jako praktycznie nierealny. Jeszcze jedna ofiara przypadku – w sensie szkoleniowym trening zarządzony przez opiekuna kadry już po meczu międzynarodowym i przed samym wyjazdem do kraju nie miał żadnego uzasadnienia.
Żużlowa karuzela toczy się jednak dalej. 5 kwietnia 1984 roku w Gdańsku rozegrany zostaje ćwierćfinał indywidualnego turnieju o „Złoty Kask”. Pogoda dla weteranów. Zwycięża Zenon Plech przed Edwardem Jancarzem i Markiem Kępą ze „Startu” Gniezno. Do pierwszego meczu ligowego na swoim torze GKS „Wybrzeże” przystępuje po dwóch kolejnych porażkach. Z „Unią” Leszno 28:62 i „Stalą” Rzeszów 43:47. Jeden Plech to stanowczo za mało. Dwanaście punktów na ciągle niegościnnym torze w Lesznie, komplet w Rzeszowie – trudno wymagać więcej nawet od lidera. Tymczasem gdański zespół może jedynie liczyć na zasilenie outsiderami z innych drużyn. Takimi jak Krzysztof Głowacki z „Polonii” Bydgoszcz czy – w terminie późniejszym – Krzysztof Okupski ze „Stali” Gorzów.
Ligowe pojedynki nabierają ostrości. Zostaje zrealizowany jeden z posierpniowych postulatów dotyczących podniesienia stawek dla żużlowców. Premie w wysokości do półtora tysiąca złotych za każdy zdobyty punkt (zależnie od ich liczby) stają się sumą konkurencyjną nawet wobec gratyfikacji stosowanych w lidze angielskiej. Zwłaszcza jeśli uwzględnić, iż w kraju zawodnik nie musi opłacać z własnej kieszeni kosztów sprzętu, paliwa, dojazdów, ubezpieczeń.
W połowie kwietnia odbywa się inauguracyjny mecz ligowy „Wybrzeża” na własnym torze z rybnickim ROW. W pierwszym biegu reprezentant gości Adam Pawliczek powoduje upadek Krzysztofa Fedeczki. Gdańszczanin zostaje zabrany przez karetkę pogotowia, a Pawliczek za niebezpieczną jazdę wykluczony przez sędziego. Bieg powtórzony odbywa się z udziałem Zenona Plecha, Piotra Żyto i Piotra Pysznego. Gospodarze zdobywają dwa pierwsze miejsca, natomiast Pyszny mimo wywrotki nie rezygnuje ze zdobycia chociaż jednego punktu i pokonuje ostatnie sto pięćdziesiąt metrów na własnych nogach.
Trzy biegi później następna kolizja na torze. Jej sprawcą jest reprezentant gospodarzy Bogdan Skrobisz. Wyścig siódmy to ponowny „popis” Adama Pawliczka z ROW, który niebezpieczną jazdą powoduje upadek Krzysztofa Głowackiego z „Wybrzeża”. Tym razem winowajca zostaje ukarany przez sędziego wykluczeniem do końca zawodów.
W biegu dziesiątym „rewanż” gospodarzy – Dariusz Stenka przyczynia się do wywrotki Piotra Pysznego, który podobnie jak wcześniej Krzysztof Fedeczko zostaje decyzją lekarza odsunięty od dalszego udziału w meczu.
Serię upadków kończy w biegu trzynastym reprezentant gości Mieczysław Korbel. Bilans jednego tylko meczu o mistrzostwo ekstraklasy – cztery kolizje i tyleż wykluczeń dla ich sprawców, jedenaście upadków, dwie kontuzje eliminujące z dalszego udziału w zawodach. Wyższe premie za punkty sprawiają, że ligowa walka przybiera na zaciętości i coraz częściej dochodzi do zachowań nie fair.
Wymownym przykładem na występowanie tego ostatniego zjawiska jest incydent podczas kolejnego meczu rozegranego na stadionie przy ulicy Elbląskiej. l maja 1984 roku gdańszczanie goszczą zielonogórski „Falubaz” z jego liderem Andrzejem Huszczą. Mistrz Polski sprzed roku i aktualny II wicemistrz pozwala sobie na czyn o wyjątkowej wymowie – w siódmym biegu meczu świadomie najeżdża motocyklem na podprowadzającego, który usiłuje zmusić go do zajęcia właściwej pozycji startowej. Kilkaset metrów dalej, za bramą stadionu taki czyn kosztowałby nawet utratę prawa jazdy. Na torze kończy się tylko wykluczeniem z biegu.
Zenon Plech w meczu z „Falubazem” nie występował. Ponownie dał o sobie znać pech towarzyszący startom na torze w zachodnioniemieckiej miejscowości Pocking. W trzecim biegu tradycyjnego turnieju wielkanocnego padł ofiarą kolizji z reprezentantem gospodarzy Karlem Meierem. Żużlowiec zachodnioniemiecki na jednym z wirażów złożył swój motocykl zbyt blisko jadącego tuż obok Plecha. Tak blisko, że lewa ręka Polaka dostała się między przednie koło i błotnik maszyny rywala. Bieżnik obracającego się jeszcze przez kilka sekund koła zrobił swoje. Zdarta skóra i tkanka mięśniowa oraz poparzenia dłoni trzeciego stopnia – taki był ostateczny efekt przypadkowego spięcia na torze.
Gospodarze zaoferowali natychmiastowe dokonanie przeszczepu w miejscowym szpitalu, lecz Plech postanowił poddać się temu zabiegowi w gdańskiej Akademii Medycznej. Niespełna dziesięć dni po zabiegu, 5 maja 1984 roku Gdańsk miał być miejscem ćwierćfinału kontynentalnego indywidualnych mistrzostw świata. Z jednej strony doskonała okazja do zaprezentowania się przed własną publicznością w poważniejszej niż ligowa imprezie. Z drugiej – dopiero co przyjmujący się przeszczep oraz ogólny stan ręki, który normalnego pracownika jakiejś instytucji czy zakładu kwalifikowałby do przynajmniej miesięcznej absencji chorobowej.
Jednak wbrew ostrzeżeniom lekarzy Plech postanawia wystartować. Z ciągle bolącą i obandażowaną po łokieć ręką. Z ryzykiem, że osłabiona dłoń nie utrzyma wibrującej kierownicy, a odnowienie rany spowoduje trudne do przewidzenia następstwa. Jak zawsze, tak i teraz troska o własne zdrowie zostaje odsunięta na dalszy plan. Nie zawieść kibiców, nie zawieść działaczy, nie zmarnować szansy na kolejny występ w finale mistrzostw świata.
W swoim pierwszym biegu pokonuje Boleslawa Procha, Janosa Oresko (Węgry) i Rifa Saitgariejewa (ZSRR). W drugim zwycięża Zdenka Schneiderwinda (CSRS), Siergieja Danu (ZSRR) i Huberta Diebera (RFN). W trzecim daje o sobie znać chora ręka – na ostatnim wirażu Plech nie jest w stanie silnie kontrować kierownicy i upada, przegrywając z Jirim Svobodą (CSRS), Zenonem Kasprzakiem oraz Fritzem Bauerem (RFN). Od tego momentu jeździ nieco ostrożniej. W swoim czwartym biegu przegrywa z Antoninem Kasprem (CSRS), a pokonuje Wojciecha Żabiałowicza i Petera Berecza (Węgry). I bieg ostatni, w którym ponownie mija metę jako pierwszy, przed Peterem Ondrasikiem (CSRS), Walerijem Kłyczkowem (ZSRR) i Stefanem Deserem (RFN).
W sumie jedenaście zdobytych punktów i perspektywa dodatkowego pojedynku z Fritzem Bauerem, Peterem Ondrasikiem i Jirim Svobodą o trzecie miejsce ćwierćfinału. Bodajże po raz pierwszy w swojej karierze nie podejmuje zbędnego (miał już zapewniony awans) ryzyka i nie wyjeżdża na tor. Lata startów i osobiste doświadczenia ze zmiennością kibicowskich upodobań robią swoje. To już inny Plech, niż ten sprzed kilku lat.
Półfinał kontynentalny indywidualnych mistrzostw świata odbywa się miesiąc później w Żarnowicy (CSRS). Tutaj Plech jedzie ze zmiennym szczęściem. Jeden, trzy, jeden, jeden i dwa, to jego dorobek punktowy z poszczególnych biegów. Dla zdobycia premiowanego dalszym awansem ósmego miejsca musi wystartować w wyścigu dodatkowym. Na szczęście wygrywa. Spośród pozostałych Polakow najlepiej spisuje się 22-letni Zenon Kasprzak, zwycięzca półfinału. Edward Jancarz jest szósty, a Boleslaw Proch wywalcza jedynie status zawodnika rezerwowego.
21 czerwca 1985 roku finał mistrzostw Polski par klubowych w Toruniu. Na tor przy ulicy Broniewskiego oprócz Zenona Plecha, Grzegorza Dzikowskiego i rezerwowego Dariusza Stenki wyjeżdżają reprezentacje „Stali” Gorzów, „Apatora” Toruń, „Unii” Leszno, „Stali” Rzeszów, „Falubazu” Zielona Góra oraz ROW Rybnik. Zenon Plech dysponuje w tym towarzystwie najlepszym sprzętem i ekwipunkiem osobistym. Jego Godden dowieziony w ostatniej niemal chwili przez Romana Wieczorka lśni czerwonym lakierem, wzbudzając u jednych podziw, u innych zazdrość. Podobnie jak pomalowany na niebiesko Godden Grzegorza Dzikowskiego.
Jednak Goddenami – choć zdobytymi nie dzięki pomocy prywatnego sponsora – dysponują również Roman Jankowski i Zenon Kasprzak z leszczyńskiej „Unii”. Przy sprzęcie podobnej klasy decydującą o zwycięstwie rolę zaczynają odgrywać przygotowanie fizyczne i psychiczne, ambicja oraz wola walki. Tej ostatniej jest w stanie więcej wykrzesać z siebie Zenon Kasprzak niż starszy od niego o niemal dziesięć lat Plech. To sprawia, że leszczynianie wywożą z Torunia tytuł mistrzowski, a gdańszczanie muszą jeszcze ustąpić pola Jerzemu Rembasowi, Edwardowi Jancarzowi oraz Bogusławowi Nowakowi ze „Stali” Gorzów.
Zwycięstwo Jankowskiego i Kasprzaka nie stanowi żadnej niespodzianki. Żużlowcy „Unii” zaczynają dominować na krajowych torach. Zenonowi Kasprzakowi, Mariuszowi Okoniewskiemu, Romanowi Jankowskiemu i Włodzimierzowi Helińskiemu zespół trenera Sikory nie jest w stanie sprostać nawet podczas meczu ligowego rozgrywanego na własnym torze. Przegrana 40 do 49 jest tego najwymowniejszym dowodem, a liderowi gdańszczan pozostają jedynie na osłodę zwycięstwa w czterech biegach.
Dobrym występom Plecha w meczach ligowych nie towarzyszy, niestety, podobna postawa na torach zagranicznych. Początek rozgrywanego w radzieckiej miejscowości Równe finału kontynentalnego mistrzostw świata zdawał się wskazywać, że gdańszczanin wreszcie przełamał impas. W czwartym biegu zawodów wychodzi znakomicie ze startu pokonując aktualnego mistrza świata Egona Mullera, Alesa Drymla i Petera Ondrasika, a przy okazji wynikiem 70,4 s. ustanawia nowy rekord toru.
Podobnie efektowny start był udziałem Plecha w biegu siódmym. Wystarczył jednak moment nieuwagi przy wyjściu z pierwszego wirażu, aby pogrzebać szanse na zdobycie kolejnych trzech punktów. Później dwa biegi zakończone upadkami i w konsekwencji miejsce poza premiowaną awansem do finału w Goeteborgu pierwszą piątką.
Powrót do kraju i starty w meczach ligowych, rekompensujące gorycz porażek w międzynarodowej konkurencji. Komplet punktów w zwycięskim meczu z „Apatorem” Toruń, po czternaście w remisowym ze „Stalą” Rzeszow, zwycięskim z „Kolejarzem” Opole, przegranym z „Falubazem” Zielona Góra. Krajowa liga oprócz wysokich premii daje budujące poczucie, że jeszcze jest się dobrym.
O nawiązaniu do najlepszych tradycji polskiego żużla na arenie światowej mogą myśleć jedynie niepoprawni optymiści. Tam coraz większe pieniądze za zwycięstwa idą w parze z coraz bardziej wyrafinowaną techniką jazdy, doskonałym sprzętem, ambicją i zaciętością na torze.
Michael Lee, mistrz świata z 1980 roku, drugi wicemistrz z lat 1979 i 1983 zostaje zdyskwalifikowany aż na pięć lat za niebezpieczną jazdę podczas meczu z „King’s Lynn”. Kenny Carter dla wywalczenia prawa udziału w finale światowym nie waha się wystartować ze złamaną nogą. Na stadion w Oxfordzie przyjeżdża karetką, wsadzają go niczym manekina na motocykl i jedzie. Raz się przewrócił, cztery razy dojechał. Jedenaście punktów wystarczyło do zdobycia premiowanego dalszym awansem czwartego miejsca. I do zarobienia kilku tysięcy dodatkowych dolarów. Zdrowie podporządkowane powiększeniu bankowego konta.
Po trzech latach nieobecności polska reprezentacja znowu w finale drużynowych mistrzostw świata. Tyle, że tym razem to wyróżnienie nie jest wynikiem zwycięstw w spotkaniach eliminacyjnych, lecz pełnienia roli gospodarza mistrzostw. Własny tor, własna publiczność, a jednak niewielu ma złudzenie, iż naszych zawodników stać będzie na jakiś sukces.
Ci, którzy takowe mieli, tracili je już po obejrzeniu samego treningu oficjalnego na stadionie w Lesznie. Wystarczyło popatrzeć na jazdę Amerykanów, Duńczyków i Anglików oraz porównać ją z tym, co prezentowali nasi żużlowcy.
W sobotę 18 sierpnia 1984 roku ponad czterdzieści tysięcy zgromadzonych na stadionie „Unii” widzów miało okazję oglądać, co potrafi wyczyniać z motocyklem John Cook, na czym polega skuteczna jazda Erika Gundersena, jak wchodzi w wiraże Simon Wigg. Polacy zajęli ostatnie, czwarte miejsce. Za Duńczykami, Anglikami i Amerykanami.
Zenon Plech przed dotychczas nieżyczliwą mu publicznością Leszna zdobył cztery punkty, debiutujący w tego typu imprezie Leonard Raba dwa, faworyzowani przez gospodarzy Roman Jankowski i Zenon Kasprzak po jednym, Bolesław Proch żadnego. W sumie osiem punktów jako efekt jazdy całego pięcioosobowego zespołu. Mniej niż sam Erik Gundersen i Bo Petersen (po 12), Hans Nielsen (11), Preben Eriksen i Simon Wigg (po 9). Dorobek Polaków był najniższy w historii drużynowych mistrzostw świata, jaki udało się zgromadzić reprezentantom gospodarzy.
Speedway wkroczył w zupełnie inną epokę, choć – jakby na przekor poziomowi zawodników – trybuny polskich stadionów podczas meczów ligowych biją światowe rekordy frekwencji. Kibice nadal kochają żużel. Mimo, że coraz bardziej jest to żużel w sosie własnym.
XII. Z INNEJ PERSPEKTYWY
Trudno pisać o człowieku uprawiającym żużel bez – choćby namiastkowego – poznania uczucia, jakie towarzyszy jeździe na. motocyklu o mocy kilkudziesięciu koni mechanicznych. Tego nie zastąpi nawet wieloletnie kibicowanie żużlowym zawodom, dziennikarski kontakt z zawodnikami, trenerami i działaczami czy najuważniejsza lektura prasy sportowej. Mam świadomość tego braku, lecz na zapisanie się do żużlowej szkółki jest stanowczo za późno. Stąd wybór półśrodka i nietypowa prośba skierowana do ówczesnego trenera żużlowców „Wybrzeża”, Gerarda Sikory. Chcę zaliczyć przejażdżkę na torze.
Prośba zostaje zaakceptowana. Uzgadniamy, że zgłoszę się na jeden z najbliższych treningów. Będzie karetka pogotowia z lekarzem, żużlowy motocykl i stosowny ekwipunek. Moje obawy, że dyletancką jazdą mogę uszkodzić klubowy sprzęt, mechanicy kwitują niepohamowanym śmiechem. Będzie lepiej, jeśli większą wagę przyłożę do wyniesienia cało swoich kości z tej próby. Motocykl w żużlu jest ostatnią rzeczą, której wypada żałować.
O piętnastej początek zajęć. Na miejscu są już zawodnicy z trenerem i mechanikami oraz kilkoro gapiów. Po jazdach na dwa okrążenia wykonywanych parami, przychodzi kolej na mnie. W obskurnej szatni przeistaczam się w kilkunastominutowego żużlowca. Skóra wciągana z trudem na grzbiet, po niej wysokie buty. Na lewej stopie dodatkowe wyposażenie w postaci stalowego „laczka” . Jeszcze kask na głowę, rękawice na ręce i kilka podstawowych rad:
„Zaciągnięta na przegubie ręki linka połączona jest z wyłącznikiem zapłonu, zabezpieczeniem które sprawi, że w razie wypadku nie będzie pan włóczony po torze…
Przy zapalaniu motocykla należy powoli puszczać dźwignię sprzęgła i delikatnie przekręcić manetkę gazu…
Jechać ostrożnie, trzymać się środka toru…”.
Już w momencie pierwszych obrotów silnika czujesz jego moc. Reaguje nawet na minimalny ruch prawej ręki. Przez kilka pierwszych okrążeń badanie jego możliwości. Więcej gazu na prostej, mniej przed wejściem w wiraż. Uczucie strachu walczy z chęcią spróbowania do czego zdolne jest to diabelstwo, jeśli pójdzie się na całość.
Wystarczy jednak nieco większe niż dotychczas odemknięcie manetki, aby dać sobie spokój ze zbyt daleko idącą próbą sił. I cieszyć się, iż jedynym negatywnym efektem żużlowej degustacji jest pot strumieniami lejący się pod kombinezonem oraz fizyczne wyczerpanie. A ponadto – szczęśliwie nie zgasł silnik i nie było upadku.
Teraz wyobraźnia pracuje łatwiej. Jako wyczynowy żużlowiec startujesz na maszynie silniejszej o co najmniej kilkanaście procent i tę moc wykorzystujesz w całości przez prawie cały wyścig. Jedziesz nie sam, lecz z trzema rywalami również pragnącymi zwycięstwa. Walczysz z nimi łokieć w łokieć, w sposób o którym decyduje nie twoje widzimisię, lecz konkretna sytuacja na torze. Bliżej bandy lub bliżej krawężnika. Z podparciem nogą lub balansowaniem samym ciałem. Ze środkiem ciężkości przesuniętym maksymalnie do przodu lub tylko na tylnym kole.
Twoje umiejętności, odwaga, sprawność i wytrzymałość fizyczna, rutyna oraz odporność psychiczna decydują, czy wielotysięczna widownia nagrodzi cię oklaskami, czy pożegna gwizdami. Tych pierwszych nie doczekasz nigdy, jeśli będziesz startował z nastawieniem podobnym do tego, jakie któregoś dnia zaprezentował na torze przy ulicy Elbląskiej dziennikarz zbierający materiały do książki o Zenonie Plechu. Specyficzny sport wymaga specyficznych ludzi.
Między kolejnymi zawodami najłatwiej było zastać Plecha w klubowym warsztacie. Tu myje się motocykl, czyści kombinezon, kask, buty, okulary. Tu napawa się „laczki” trudnościeralnym metalem, dokładnie smaruje wszystkie linki, rozbiera i czyści sprzęgło. Tu wymienia się z mechanikami uwagi na temat pracy silnika. Tu toczy się również życie towarzyskie. Rozmowy na temat meczu wczorajszego i tego, który odbędzie się w następną niedzielę. Tu zaglądają koledzy po żużlowym fachu z dawnych lat – teraz poważni ojcowie rodzin, przeważnie taksówkarze, ajenci CPN, mechanicy samochodowi. Tu załatwia się drobne i poważniejsze interesy, świadczy drobne i poważniejsze przysługi, dzwoni do znajomych, którzy mogą pomóc lub którym trzeba pomóc.
W bezpiecznej odległości od klubowego warsztatu kręcą się ci, którym brak statusu żużlowca-weterana, działacza, zaprzyjaźnionego kibica czy dobrego kolegi nie pozwala na przekroczenie progu, za którym tętni życie ludzi speedway’u. Najczęściej są to chłopcy z pobliskiej szkoły podstawowej wyczekujący niecierpliwie na moment, gdy któryś z zawodników łaskawym gestem pozwoli umyć im swój motocykl. Mogą to być również nastoletnie panienki liczące na wzbudzenie zainteresowania swoją osobą lub po prostu przypadkowi gapie.
Kiedy dopisywała pogoda, a startowy kalendarz nie był napięty, wówczas dla omówienia z Plechem kolejnego etapu jego kariery lub skonsultowania budzących wątpliwości informacji konieczny okazywał się wyjazd poza Gdańsk. W okolice oddalonych około osiemdziesiąt kilometrów Sierakowic, gdzie nad jednym z jezior mieścił się letniskowy domek Stanisława Kaisera, kiedyś żużlowca CWKS „Legia” Warszawa i „Wybrzeża” Gdańsk, obecnie taksówkarza i serdecznego przyjaciela Zenka.
Te liczne wyjazdy na Kaszuby stanowiły dla Plecha coś w rodzaju wentyla bezpieczeństwa. Po warkocie motocykli i smrodzie metanolu – świergot ptaków i woń żywicznego lasu. Po bezpardonowej rywalizacji na torze zmagania z przebiegłym leszczem czy okoniem. Łowienie ryb było jedynym hobby, któremu oddawał się całkowicie. Kupiona jeszcze w Anglii za blisko sto funtów wędka z kołowrotkiem renomowanej marki Sheakespeare stanowiła dla niego rzecz równie cenną, co motocykl z najnowszym silnikiem Goddena.
Z myślą o wyprawie na ryby gotów był wstać po ledwie dwugodzinnym śnie, opuścić towarzystwo, a nawet – czego doświadczyłem osobiście – przerwać nie cierpiące zwłoki rozmowy służące jako materiał do książki. Tak cenny był to dla niego relaks przed następnymi startami.
Żużlowe zawody mają w sobie coś z uświęconego tradycją rytuału. Na różnych torach, przed różną publicznością, przy różnej oprawie zewnętrznej zawsze ten sam scenariusz. Pierwsi pojawiają się na parkingu mechanicy. Ostatnie poprawki przy motocyklu, nacinanie bieżników opon, tankowanie metanolu do mikroskopijnych zbiorników.
Później wychodzą z szatni już przebrani w swoje żużlowe uniformy zawodnicy. Rozpięta do połowy skóra, pod którą albo podkoszulek, albo goły tors. Na szyi plastykowa marka z grupą krwi. Część pomaga mechanikom, część prowadzi żartobliwe rozmowy ze swoimi kolegami lub rywalami, część oddaje się przedstartowej bezczynności.
Kilkanaście minut przed wyjściem na tor celem prezentacji moment, który niemal każdego kibica żużlowego przyprawia o przyspieszone bicie serca. Grzanie motocyklowych silników. Blisko sto decybeli pomnożonych przez kilkanaście jednocześnie pracujących maszyn. Potężny hałas przechodzący w wibrację. Wyczuwalne mocne uderzenia powietrznej fali wydobywającej się z tłumika, jeśli staniesz w odległości kilku metrów od jej wylotu. Coś jakby zew przed decydującą walką, jaką za chwilę stoczą ze sobą mechaniczne rumaki – Goddeny, Jawy, Weslake, GM-y – prowadzone przez swoich jeźdźców.
Później chwila szokującej wprost ciszy i puszczony przez głośniki marsz. Przy jego dźwiękach wychodzą na tor główni bohaterowie tego widowiska. W kombinezonach szytych przez najlepsze firmy zachodnie i przez rodzimych rzemieślników. W czarnych i kolorowych. W jednolitych i upstrzonych reklamowymi nalepkami bądź napisami. W wyszmelcowanych i nieskazitelnie czystych. Zależnie od klasy zawodnika, zamożności jego klubu bądź sponsora, stopnia dbałości o zewnętrzny wygląd.
Prezentacja. Spiker wymienia imię i nazwisko, czasami przynależność klubową bądź narodową. Mały krok do przodu i lekki skłon głowy przed trybuną honorową, później obrót przez ramię i ten sam gest dla kibiców z drugiej strony płyty. Niekiedy uniesienie ręki jako dodatkowy sposób pozdrowienia bądź podziękowania za serdeczne przyjęcie.
Po prezentacji runda honorowa wokół boiska. Wykorzystywana nie tylko do pokazania się publiczności, która za chwilę będzie mogła rozpoznać żużlowców jedynie po sylwetkach, kolorach kasków oraz numerach startowych.
Spacer po torze pozwala bowiem jednocześnie sprawdzić stan jego nawierzchni, końcem buta wyszukać przy linii startowej miejsce o najlepszej przyczepności. Przyjrzeć się, który wiraż daje lepsze szanse do ataku po wewnętrznej, a który po zewnętrznej.
Powrót do parkingu i wyjazd pierwszej czwórki. Już w kaskach, rękawicach i okularach. Z apaszkami pod szyją lub bez nich. Specjalni chłopcy do pomocy w uruchomieniu motocykla wypychają żużlowców na tor. Następnie trzask zamykanych solidnymi zasuwami barier oddzielających parking od toru. W tym momencie jedyna droga prowadzi na linię startu.
Plech podczas zawodów. Jeśli chcesz dowiedzieć się od niego czegoś konkretnego lepiej poczekać, aż będzie po wszystkim. Inaczej odpowie ci półgębkiem lub nie odpowie wcale. Nawet rozmowy z klubowymi kolegami kończą się na zdawkowych zwrotach. Po zakończeniu biegu siada na ławce, zapala papierosa i zawiesza wzrok gdzieś w przestrzeni.
Gdy zbliża się czas jego startu, dopina kombinezon, zakłada kask, okulary oraz rękawice i wychodzi na tor. Dopiero tam siada na motocykl. Przed laty, gdy jego występom na gdańskim stadionie towarzyszyły wyłącznie oklaski, miał dla publiczności coś ekstra – jazdę na tylnym kole po niemal każdym zwycięskim wyścigu. W sezonie 1983 poznał drugą stronę reakcji kibiców – gwizdy. Od tego czasu nie było „pokazówki” nawet wówczas, gdy kończył mecz z kompletem punktów. Pozostał tylko specjalny gest dla sympatyków najwierniejszych, mających swoje stałe miejsce na trybunach przed wejściem w drugi wiraż – uniesiona do góry prawa ręka i palce tworzące literę „V”.
Nie brakuje mu sympatyków również na obcych stadionach. Dla nich Plech to nie tylko reprezentant GKS „Wybrzeże” Gdańsk. To także, a może przede wszystkim reprezentant Polski, który dostarczył tak wiele emocji i radości wszystkim kibicom żużlowym. Gdy się o tym pamięta, wówczas słabną klubowe szowinizmy i nawet Zenek zabierający punkty lokalnym ulubieńcom może liczyć na oklaski.
Wyjazdowe mecze ligowe niosą sobą coś więcej niż konieczność startu na obcym torze i przed obcą publicznością. Zmuszają do kilkusetkilometrowych podróży w jedną i drugą stronę. Z tyłu klubowego Robura, służącego za najczęściej używany środek transportu, jadą motocykle i cały ekwipunek, z przodu – zawodnicy. Wielogodzinna jazda do Rzeszowa, Zielonej Góry, Rybnika, Gorzowa, Leszna czy Opola jest elementem najbardziej „zespołotwórczym” . Rozmowy, wzajemne docinki i żarty, gra w karty, nawet kłótnie sprawiają, że „młody” ma okazję lepiej poznać „weterana”, a ten z kolei dostrzeże w nowicjuszu kogoś więcej niż klubowego outsidera. I chętniej podzieli się z nim swoim żużlowym doświadczeniem, nauczy kilku sprawdzonych sztuczek, podbuduje psychicznie przed startem.

Pod tym względem Zenon Plech uchodzi w oczach niemal wszystkich żużlowców za wzór. O jego bezinteresownej pomocy, udzielaniu nawet takich rad, które mogą odebrać mu zwycięstwo mówią z równym przekonaniem młody Dariusz Stenka z „Wybrzeża” i utytułowany Andrzej Huszcza z „Falubazu”. Ten drugi podczas naszej rozmowy charakteryzuje Plecha następująco:
– Jest to najbardziej koleżeński żużlowiec w Polsce. Nigdy nie robi z drugiego wariata. Jego podpowiedzi i sugestie są słuszne, nie boi się o swoje wyniki. Jeździ ostro, ale bez złośliwości. Taki był zawsze. I wówczas, gdy górował nad wszystkimi w kraju swoimi umiejętnościami oraz posiadanym sprzętem. I teraz, gdy można nawiązać z nim równorzędną walkę.
Jedynym ze znanych polskich żużlowców, który nie tyle wyrażał się o Plechu negatywnie, co po prostu unikał przekazania swojej opinii na jego temat był Roman Jankowski. Być może u źródeł tej postawy leżało przekonanie o winie gdańszczanina w spowodowaniu kolizji, która pozbawiła reprezentanta „Unii” Leszno szans na walkę o tytuł mistrza Polski. Być może zadecydowały tu jakieś inne konflikty, lecz sądzę, że nie Plech był ich sprawcą.
Świadczy o tym choćby jego stosunek do Edwarda Jancarza. Na dobrą sprawę właśnie z jego powodu musiał pożegnać „Stal” Gorzów. Z dwóch gorzowskich gwiazd żużla bardziej hołubionym przez działaczy był Jancarz. Plechowi pozostawało albo funkcjonować w roli „wiecznie drugiego”, albo zmienić barwy. Wybrał drugie wyjście, lecz nigdy nie oznaczało ono zerwania więzi ze starym kolegą. Wprost przeciwnie – ich wzajemnie świadczona sobie pomoc zyskała na wartości, gdyż u jej podstaw nie leżały już wewnątrzklubowe interesy.
Po wygranym w połowie czerwca 1981 roku półfinale kontynentalnym indywidualnych mistrzostw świata w Landshut (RFN) Zenon Plech zamiast fetować sukces, wsiada do samochodu i niemal na złamanie karku pędzi do kraju. Za wszelką cenę chce dostarczyć swojego Weslake’a Edwardowi Jancarzowi jeszcze przed jego startem w drugim z półfinałów, rozgrywanym na torze „Unii” Leszno. Całonocny wyścig z czasem przynosi efekty. Na pożyczonym motocyklu Jancarz pokonuje rywali gładko i awansuje do praskiego finału kontynentalnego. Przykłady tego rodzaju koleżeńskich gestów można by mnożyć. Plech traktował je jako rzecz naturalną i nigdy nie oczekiwał rewanżu z drugiej strony.
To, co było dobre dla przyjaciół, kolegów i znajomych Zenona Plecha nie musiało być dobre dla niego samego. Po siedemnastu latach startów jeden z najlepszych zawodników w historii polskiego speedway’u pod względem materialnym nie ma niczego, czym mógłby zaimponować przeciętnemu żużlowcowi naszej ekstraklasy.
Oczywiście, nie sposób upatrywać w materialnym stanie posiadania, jakim może wykazać się Zenon Plech, wyłącznie przyczyn zewnętrznych. Zawodnik „Stali” Gorzów, a później „Wybrzeża” Gdańsk zawsze znany był z życia dniem dzisiejszym i lekceważącego stosunku do spraw materialnych. Pieniądze, nagrody, puchary i proporczyki stanowiły dla niego rzecz wtórną wobec samej możliwości uprawiania ulubionej dyscypliny. Stąd wyjątkowa łatwość w trwonieniu otrzymanych premii, obdarowywaniu oraz udzielaniu pożyczek, z góry traktowanych przez. adresatów jako bezzwrotne.
Ale oprócz tego, co wynikało z cech charakteru utytułowanego żużlowca, nie sposób zapomnieć o roli, jaką wobec niego odegrali działacze. Bez tego prawda o sytuacji Plecha u schyłku sportowej kariery będzie prawdą połowiczną, wygodną jedynie dla tych, którzy wobec niego i jemu podobnych żużlowców wykazywali stosunek tylko jednego rodzaju – eksploatacyjny. W dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu.
Wydawałoby się, że pierwszoplanowymi postaciami w speedway’u są sami zawodnicy. To przecież oni nadstawiają karku podczas walki na torach, o nich mówią kibice, ich nazwiska robią klubowi kasę. Nic z tych rzeczy. Pierwszoplanowymi postaciami w speedway’u – a konkretniej w speedway’u polskim – są działacze. Nie oni zawdzięczają żużlowcom możliwość brylowania podczas imprez w charakterze sędziów głównych, stewardów, kierowników „osób oficjalnych zawodów” czy też możliwość atrakcyjnych wyjazdów zagranicznych, lecz odwrotnie: to żużlowcy powinni się cieszyć, iż się za nich myśli, organizuje, podejmuje decyzje, zabrania lub pozwala.
Zawodnicy dzielą działaczy na zaangażowanych i „przy klubie”. Żeby uchodzić w ich oczach za działacza zaangażowanego wystarczy: znać się na dyscyplinie, bywać na meczach, potrafić załatwić sprawy związane z piastowaną funkcją. Mówiąc inaczej – być kompetentnym.
Wydawałoby się, iż to po prostu ich normalny obowiązek i szermowanie wobec takich osób pojęciem „zaangażowany” jest dużą przesadą. Ale zawodnicy przyjmują kryteria w oparciu o swoje osobiste doświadczenia. Jeżeli spotykali się z działaczami nie znającymi podstawowych przepisów w żużlu lub takimi, którzy podczas zagranicznych wyjazdów pełnili funkcje kierowników ekip, a jednocześnie nie potrafili wykazać się choćby podstawową znajomością języka obcego, wówczas każdy. kto takowe cechy posiada, uchodzi za „zaangażowanego”.
I jest lepszy od drugiej kategorii działaczy, do których bardziej niż „przy klubie” pasowałoby określenie „przy korycie” pierwsi w odbieraniu nagród, medali i gratulacji za dobrą postawę swoich ..podopiecznych”, ostatni w konkretnej pracy, która tę dobrą postawę warunkuje.
Za działaczy zaangażowanych Zenon Plech uważa Rościsława Sułowieckiego – przewodniczącego Głównej Komisji Sportu Żużlowego w PZMot do roku 1974, członka tejże komisji i szefa działu sportu w PZMot Zbigniewa Puzio, płk. Henryka Stasiaka– byłego komendanta MO w Gdańsku i prezesa sekcji żużlowej, a także Zbigniewa Flasińskiego, Bronisława Ratajczyka i Władysława Pietrzaka.. Ludzi, którzy swoje funkcje w żużlowych władzach Polskiego Związku Motorowego czy Międzynarodowej Federacji Motocyklowej traktowali bądź traktują w sposób nie budzący zastrzeżeń samych żużlowców.
W powyższym zestawieniu, zaprezentowanym przez samego Plecha brak jest nazwisk byłych działaczy ze ,”Stali” Gorzów i aktualnych z „Wybrzeża” Gdańsk. Pytanie czy słusznie? Czy osobista ocena Plecha nie jest dla tych ludzi krzywdząca?
Szukaniu odpowiedzi na to pytanie służył mój wyjazd do Gorzowa w lecie 1984 roku. Owszem, po doświadczeniach związanych ze zmianą barw klubowych Zenon Plech miał prawo do rozżalenia i puszczenia w niepamięć tych przykładów, które o działaczach gorzowskich nie mogły świadczyć negatywnie. Ale to jest tylko prawo samego Plecha. Ja chciałem przyjąć kryteria maksymalnie obiektywne.
Zaczynam od wizyty w skromnym pokoju biurowym kierownika służby socjalnej w gorzowskich Zakładach Mechanicznych, zajmowanym przez Aleksandra Dzilne, kiedyś prezesa KS „Stal” Gorzów i działacza tego klubu od 1954 roku. Wystarczy zderzenie obydwu funkcji, aby być przekonanym, iż nie ma się przed sobą działacza – karierowicza.
Dla Aleksandra Dzilne ledwie szesnastoletni Zenon Plech nie był li tylko jednym z kilkudziesięciu żużlowców -~ członków .5tali” Gorzów. Zbyt dobrze pamięta Plecha sprzed wielu lat, aby można było podejrzewać go o symboliczny, typowo „prezesowski” związek z klubem.
Właśnie z myślą o Plechu umawiał się na wizyty u dyrektora jego liceum, chcąc znaleźć skuteczną receptę na pogodzenie nauki i czynne uprawiania sportu. Z myślą o przyszłości dobrze zapowiadającego się żużlowca załatwił mu pomoc licealnych prymusów oraz miejsce w hotelu pracowniczym zamieszkanym głównie przez ludzi z dyplomami zawodowych szkół średnich, co zmniejszało ryzyko tzw. złych wpływów. Dzilne to był prezes, który ciągle pamięta, że Jancarz pochodzi ze skromnej robotniczej rodziny i nazywany jest przez kolegów „Dżingsem”. Że Edmund Migoś, czyli „Saper”, w Zakładach Mechanicznych Gorzów, podległych Zrzeszeniu Przemysłu Ciągnikowego „Ursus” zapracował sobie na opinię pracownika doskonałego czyli takiego, którego nie bał się przyjąć pod swoją opiekę żaden z mistrzów. Że Ryszard Dziatkowiak, czyli „Niunia”, na torze miał wyskoki – raz wygrywał, raz przegrywał. Ale normalnie był człowiekiem grzecznym i spokojnym. Że Andrzej Pogorzelski, czyli „Puzon”, to uosobienie rutyny, nos do talentów i pierwszoplanowa rola w klubie. Że wszyscy razem wzięci – z „Samusiem” Fabiszewskim, byłym kajakarzem Woźniakiem, czeladnikiem cukierniczym Nowakiem, pechowcem Padewskim, no i oczywiście Plechem – stanowili zespół wyjątkowo zgrany, niemal rodzinny i nie sprawiający żadnych poważniejszych problemów natury wychowawczej.
Aleksander Dzilne wspomina jeszcze, że jako prezes piastował swoją funkcję całkowicie społecznie, a klubowe etaty przeznaczone były tylko dla kierownika, sekretarki, magazyniera i księgowego. Nie ma co porównywać z tym, co dzieje się obecnie. Najprzyjemniejsze chwile w życiu prezesa, to wyjazd do Anglii, gdzie na pięć rozegranych spotkań chłopaki wygrali aż trzy, a pozostałe dwie porażki też ujmy nie przynoszą ~ były minimalne i spowodowane gorszą dyspozycją Jancarza, który jeszcze odczuwał skutki kontuzji barku. Chwila najmniej przyjemna, to śmiertelny wypadek Włodzimierza Wolaka podczas treningu. Tak już jednak jest, że w życiu dobre towarzyszy złemu i na odwrót.
Z następnym prezesem, Witoldem Głowanią, którego poznaję jako zastępcę dyrektora Zakładów Mechanicznych w Gorzowie – kojarzą się Zenonowi Plechowi chwile mało przyjemne. Mój rozmówca to wie, lecz nie widzi powodów do usprawiedliwień. Jaki byłby z niego działacz, gdyby łatwo pogodził się z utratą tak mocnego punktu w zespole. Czyż można mieć do niego pretensje, że starał się zatrzymać Plecha za wszelką cenę?
Witold Głowania nie traktował swojego prezesowania w kategoriach dodatkowej i mało znaczącej działalności społecznej. Ba, znacznie wykraczał poza swoje prezesowskie powinności. Właśnie za jego kadencji wprowadzono w klubie intensywne treningi w okresie zimowym, co dotychczas nie było nigdzie stosowane. Jeździli wówczas w „Stali” Gorzów zawodnicy wyjątkowo młodzi. Rembas na przykład przez pół roku startował nielegalnie, jako zawodnik poniżej szesnastego roku życia. A jednak ci chłopcy potrafili wygrywać z takimi mężczyznami, jak Florian Kapała, Marek Kępa, Zygmunt Pytko…
Kiedy wygrali z „Unią” Tarnów, to kibice nosili ich na rękach. W ten sposób procentowało stawianie na młodzież. Gdy prezes Głowania trafił do Głównej Komisji Żużlowej jako osoba odpowiedzialna za sprawy szkoleniowe, wówczas te metody zaczęto stosować również w innych klubach.
Czy wie cokolwiek o swoich zawodnikach? A czy jest dopuszczalne, aby takiej wiedzy nie miał? Plech to był po prostu „żywe srebro”. Nie usiedział, żeby czegoś nie wymyślić. Nawet Zbigniewowi Puzio, kierownikowi działu sportu w PZMot sprawił psikusa – spalił mu po prostu spodnie. Cholernie wysportowany zawodnik. Jak się oglądało jego wypadki, to nikt nie wierzył, że coś z niego poza kawałkami pozostanie. Wyjątkowa sprawność i wyjątkowe szczęśce.
Był jeszcze jeden taki talent, jak on – Jerzy Rembas. Ojciec – milicjant – przywoził go na treningi swoją WFM-ką. Bardziej upilnować syna nie mógł. A szkoda. Gdyby nie piwko, polski żużel miałby zawodnika światowej klasy.
Z Plechem podobnie. Witold Głowania jest przekonany, że gdyby został tutaj, w Gorzowie, wówczas doszedłby do znacznie większych sukcesów. Słyszał, że przyczyną jego odejścia były warunki jakie klub stworzył Boleslawowi Prochowi, żużlowcowi znacznie gorszemu. Ale to nieprawda. Proch przeszedł do „Stali” bez złotówki. Owszem, nie był lubiany przez kolegów. Dlaczego? Nie pił, nie używał dziewczyn, ciągle myślał o rodzinie. Podczas zagranicznych wyjazdów nigdy nie zapomniał o prezentach dla dzieci. Wyjątkowo dobrze ułożony chłopak, rodem ze Świebodzina. Całkowite przeciwieństwo Fabiszewskiego na przykład. Kiedyś nawet się pobili.
Różnice między Plechem a Jancarzem? Przede wszystkim w poglądach na sprawy materialne. Ani jeden, ani drugi nie uosabia sobą zachowań typowych dla przeciętnych żużlowców. Ci pod tym względem są najczęściej po środku. Trochę używania życia i trochę myślenia o przyszłości.
Po rozmowach z byłymi prezesami „Stali” Gorzów wizyta w klubowym warsztacie. Zupełna inna atmosfera niż w Gdańsku. Scharakteryzować ją krótko, to znaczy powiedzieć: atmosfera pracy. Nie ma podziału na zawodników od jeżdżenia i mechaników od robienia. Każdy jest czymś zajęty, choć są to zajęcia o różnym stopniu trudności. Zależnie od doświadczenia, przygotowania fachowego i roli, jaką pełni się w klubie. Zawodnicy przesmarowują linki, myją motocykle, rozbierają sprzęgła. Mechanicy dobierają się do wnętrza silników, regulują zawory, dopasowują uszczelki pod głowice.
Stanisław Maciejewicz, ten który trzy lata wcześniej towarzyszył Plechowi w nocnym maratonie z Landshut do Leszna, aby dowieźć Jancarzowi Weslake’a na półfinał kontynentalny indywidualnych mistrzostw świata, pracuje akurat nad najnowszym silnikiem produkcji czechosłowackiej – Jawą 897. Uważa ten model za coś pośredniego między Goddenem a GM. W tej chwili jedynym polskim żużlowcem, który ma okazję wypróbować jego właściwości jest Edward Jancarz.
Trzyosobowej ekipie gorzowskich mechaników, mających pod swoją pieczą sześćdziesiąt maszyn dla piętnastu licencjonowanych zawodników i kilkudziesięciu członków szkółki żużlowej, szefuje Edward Pilarczyk, przysłowiowe ,,złote ręce”, a jednocześnie sportowy wychowawca.
Plecha nie tylko doskonale pamięta lecz ma z nim ciągły kontakt. Każdą swoją wizytę w Gorzowie Zenek zaczyna od zajrzenia do klubowego warsztatu i porozmawiania z panem Edkiem. To już uświęcona od lat tradycja.
W początkowych latach swojej kariery Plech przysparzał wyjątkowo wiele roboty mechanikom. Niemal po każdym treningu jego maszyna przedstawiała opłakany widok. Ale nikt nie miał o to do niego pretensji. Mechanicy starali się jak mogli, aby znowu miał na czym jeździć. Dla talentu nie żal sprzętu – to po pierwsze. Po drugie – Plech, choć wyczyniał nieprawdopodobne kawały, nigdy nie wyładowywał swojego zdenerwowania z powodu jakiegoś defektu na ludziach pracujących w warsztacie. I nigdy im nie ubliżył.
Sam nie grzeszył zbytnią dbałością o stan techniczny motocykla, ale jak się już do czegoś przyłożył, to robił to wnikliwie i skutecznie. Teraz też jest taki, jak kiedyś- pomaga innym nawet wówczas, gdy sam na tym traci. Podczas niedawnych eliminacji do mistrzostw Polski par w Grudziądzu, rozegrał swoje biegi tak, że dzięki temu „Stal” Gorzów awansowała wyżej. A w Toruniu, już na podium mistrzostw kraju stał wraz z Dzikowskim i Stenką o jeden stopień niżej niż Rembas, Jancarz i Nowak.
Gorzowski rekonesans wykorzystuję również do spotkania z tymi ostatnimi. Znają Plecha od lat. utrzymują z nim bliskie kontakty – trudno o odpowiedniejszych rozmówców wśród reprezentantów „Stali”.
Najmniej skory do wynurzeń wydaje się Edward Jancarz. Jest wyraźnie zaskoczony celem mojej wizyty. Pyta, gdzie zamierzam wydać tę książkę i jaki będzie przypuszczalny termin jej wydrukowania. Potem dowiem się, że nie były to pytania przypadkowe. Gorzowianin również miał być bohaterem publikacji książkowej napisanej przez jednego z dziennikarzy miejscowego tygodnika. Nasza rozmowa nie wnosi nic nowego do mojej wiedzy o Plechu. Oczywiście poza świadomością, iż stosunek tego ostatniego do Jancarza jest bardziej jednoznaczny i nacechowany większą dozą sympatii.
Zupełnie inaczej wypowiada się o Plechu Jerzy Rembas. Żadnego ważenia słów, dobierania okrągłych zdań, udzielania wymijających odpowiedzi. Obecny Plech zmienił się w stosunku do tego sprzed dziesięciu lat jedynie sposobem zachowania na torze. Doświadczenie, a przede wszystkim starty w lidze angielskiej sprawiły, że jeździ zdecydowanie spokojniej, płynnie, bez podrywania przedniego koła, co zdarzało mu się poprzednio. Widać, że myśli podczas całego wyścigu, a braki kondycyjne nadrabia techniką. I jak kiedyś walczy do końca. To dotyczy zachowania Plecha – żużlowca.
Natomiast jako człowiek pozostał taki sam, jak kiedyś – szczery chłopak, lubiany chyba przez wszystkich. Taka jest ocena autorstwa Jerzego Rembasa – czterokrotnego mistrza Polski w parach, I wicemistrza indywidualnego, piątego finalisty indywidualnych mistrzostw świata na Wembley w 1978 roku, dwukrotnie srebrnego i raz brązowego medalisty drużynowych mistrzostw świata, najlepszego zawodnika ligi polskiej w 1983 roku. Zawodnika również utalentowanego, o znaczących osiągnięciach w polskim speedway’u, a jednak wyrażającego się o Plechu bez cienia zazdrości ~ z sympatią i uznaniem.
W podobnym tonie utrzymana jest wypowiedź Bogusława Nowaka, mistrza Polski z 1977 roku, dwukrotnego mistrza w parach i żużlowca, który w powszechnej opinii uchodził za zawodnika prezentującego na krajowych torach najlepszą technikę jazdy. Towarzyszył Zenkowi od początku jego kariery – razem rozpoczęli zajęcia w szkółce” i razem trafili do pierwszego zespołu, choć przez pierwsze dwa latalepszy był Nowak. Od 1973 roku zaczęły trapić go kontuzje i pozo tawało zadowolić się jedynie wysoką pozycją w czołówce krajowej. Z Zenkiem zawsze utrzymywał serdeczne kontakty. Był najczęstszym gościem w cukierni, gdzie Nowak pracował jako czeladnik.
Koleżeńskość zjednywała Plechowi wiele sympatii, ale też – zdaniem Bogusława Nowaka – powodowała, że wiele przez nią stracił. Postępował w myśl zasady „lekko przyszło, lekko poszło”, a jednocześnie miał szczęście do „kolegów”, którzy swoją znajomość z nim traktowali w kategoriach – jak najwięcej wziąć, jak najmniej oddać. Nie ułatwiła również Plechowi życia jego bezpośredniość w stosunkach z działaczami. Mówił im wprost to, co myślał, a były to kwestie jednoznaczne, oparte na konkretach. Trudne do zignorowania i puszczenia w niepamięć.
Redakcyjne obowiązki gonią mnie do Gdańska i nie pozwalają skorzystać z zaproszenia Bogusława Nowaka do odbycia dłuższej rozmowy o Plechu i speedway’u w ogóle. Żałuję z tego powodu bardzo. Nowak do momentu poważnego wypadku na torze był jednym z nielicznych polskich żużlowców, którzy zawodniczą praktykę łączyli z wyższym wykształceniem w tej samej specjalności. Z jednej strony doświadczenie wysokiej klasy żużlowca, z drugiej znajomość teorii speedway’ u i praca w charakterze trenera.
Taka konfrontacja pozwala spojrzeć na ten sport mniej emocjonalnie, wyczuć – na przykład – u którego zawodnika przesuniecie bariery odwagi jest wynikiem nieświadomości, u którego zaś wynikiem lepszego wyszkolenia. Który przeżywa „gorączkę przedstartową” już w parkingu, a który dopiero po wjechaniu na tor. Którego można zdeprymować paroma gestami, a który jest impregnowany nawet na dobiegające z trybun totalne gwizdy. Żużel jako ciągle nie odkryte pole do popisu dla psychologów. Być może łatwiej byłoby wówczas zrozumieć całą gamę zachowań występujących u ludzi uprawiających ten sport.
Gdy braknie podbudowy naukowej, musi wystarczyć zwykłe wyczucie. Czego od żużlowca można wymagać, co mu wybaczyć, W czym pomóc. Wyniki uzyskiwane przez reprezentantów „Stali” Gorzów dowodzą najwymowniej, iż tamtejsi działacze zdawali sobie sprawę z tej oczywistości. Pamiętali o zawodnikach nie tylko wówczas, gdy zdobywali punkty dla klubu, ale także po zakończeniu kariery.
Podczas mojej wizyty w Gorzowie dyrektor Głowania wspomniał o zakończonych powodzeniem staraniach zarządu klubu, aby Edmundowi Migosiowi, byłemu mistrzowi kraju i zawodnikowi, który stracił na torze zdrowie, przyznano Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
W barwach „Stali” Gorzów Zenon Plech startował siedem lat. Zrywał kontakt z tym klubem jako zawodnik ledwie 24-letni. A jednak w Gorzowie dwukrotnie załatwiono mu mieszkanie, pomagano w nauce. Tutaj otrzymał złote odznaczenie „Zasłużony Ziemi Lubuskiej” i odznakę honorową „Za zasługi dla rozwoju województwa zielonogórskiego”. Tutaj trzykrotnie wygrywał plebiscyt na najlepszego sportowca.
Do Gwardyjskiego Klubu Sportowego „Wybrzeże” Gdańsk Zenon Plech trafił jako zawodnik utytułowany, bez wątpienia najlepszy w kraju. Jego starty ściągały na trybuny stadionu przy ulicy Elbląskiej co najmniej kilka tysięcy kibiców więcej niż dotychczas. Żużlowe Trójmiasto znów miało swojego ulubieńca. Tak, jak kiedyś Zbigniewa Podleckiego, Henryka Żyto czy Mariana Kaisera. To Plech sprawił, że gdańszczanie po raz pierwszy od lat doczekali się tytułu drużynowego wicemistrza Polski. Już jako reprezentant „Wybrzeża” zdobył najwyższe w swojej karierze trofeum – tytuł I indywidualnego wicemistrza świata.
Działacze mieli powody do zadowolenia. Rósł sportowy prestiż „Wybrzeża” Gdańsk, przybywało pieniędzy w kasie. Milicyjnego klubu kibice nie bojkotowali nawet w okresie stanu wojennego. Były więc korzyści i w sensie materialnym i w sensie propagandowym.
A jak rewanżowano się ich głównemu autorowi? Mieszkanie, które otrzymał Plech okazało się zdecydowanie mniejsze od pozostawionego w Gorzowie i jednocześnie mniejsze od tego, jakie obiecywano mu w Gdańsku. To dostało się Edwardowi Jurkiewiczowi, koszykarzowi z pewnością znakomitemu, lecz – w przeciwieństwie do Plecha – nie jednemu z najlepszych na świecie. Nawet gdyby pominąć rozważania typu: lepszy – gorszy, ściągający na trybuny tysiące widzów – grający przy widowni ledwie kilkusetosobowej, to i tak pozostaje kwestia zwykłej uczciwości oraz dotrzymania przyjętych wcześniej zobowiązań.
W czasie gdy Plech przeszedł do Gdańska klub nie był jeszcze wspomagany przez Romana Wieczorka, a sytuacja sprzętowa nastrajała pesymistycznie. Nowy nabytek okazał się wybawieniem podwójnym – jako doskonały żużlowiec oraz jako posiadacz prywatnego Weslake’a zakupionego podczas startów w lidze angielskiej. Sprzęt wartości około tysiąca siedmiuset funtów został wyeksploatowany głównie podczas zdobywania punktów dla „Wybrzeża”. Kierownictwo klubu obiecywało zawodnikowi przynajmniej częściową rekompensatę w złotówkach. Skończyło się na obietnicach.
Wypadek, który Plech przeżył pod Trąbkami Wielkimi. był wypadkiem w drodze na ligowy mecz między „Wybrzeżem” Gdańsk a” Unią” Leszno. Kierowca wyszedł z kraksy cało, kupiony na Wyspach Mercedes – nie. Plech nie oczekiwał od klubu prezentu w postaci takiego samego samochodu. Liczył jedynie, że pomogą mu w uzyskaniu przydziału na kupno wozu produkcji krajowej. Za jego pieniądze. Taki przydział nie jest w sportach motorowych niczym szczególnym. Samochód służy tu jako narzędzie pracy – środek transportu dla zawodnika i sprzętu. Przydziały na samochody bez specjalnych problemów otrzymują mistrzowie kraju w motocrossie, rajdach szybkich, wyścigach samochodowych. Plech miałby do nich prawo szczególne – choćby jako sportowiec jedenastokrotnie odznaczany medalem: „Za wybitne osiągnięcia sportowe”, przyznawanym wyłącznie za miejsca na podium mistrzostw świata. Mimo wielokrotnych rozmów z prezesem urzędującym GKS „Wybrzeże” Gdańsk nie doczekał się pomocy w tym względzie.
Klub gwardyjski to klub, który z definicji powinien przywiązywać szczególną wagę do działalności wychowawczej. Ta zaś nakazuje wynagradzać ludzi, którzy na to zasługują nie tylko w sensie materialnym. Przez osiem lat Zenon Plech był niemal na każde zawołanie działaczy. Startował z gorączką i z poważnymi kontuzjami. Wbrew ostrzeżeniom lekarzy i ludzi mu życzliwych. Liczyły się punkty oraz zapewnienie frekwencji na trybunach.
W 1984 roku Zenon Plech zamykał piętnastolecie startów na torze. Okazja szczególna, dotycząca zawodnika zasłużonego dla polskiego speedway’u. Udekorowanie Plecha nawet znaczącym odznaczeniem państwowym nie wzbudziłoby zastrzeżeń nikogo rozsądnego. Krzyżami Kawalerskimi Orderu Odrodzenia Polski mogą poszczycić się sportowcy o zdecydowanie mniejszym stażu i osiągnięciach. Odznaczenia są dla ludzi wybitnych, reprezentant „Wybrzeża” to kryterium spełniał z pewnością. W 1984 roku można było z jednej strony wyróżnić znakomitego żużlowca. z drugiej natomiast – udowodnić, że gwardyjski klub nie zapomina o pozasportowych kryteriach oceny swoich członków.
Niestety, komuś zabrakło chęci, by to uczynić. Mało tego – w ciągu ośmiu lat startów Plecha w GKS „Wybrzeże” nie wyróżniono go żadnym, nawet regionalnym odznaczeniem. Wydaje się, że on sam zbyt pochopnie stawia znak równości między działaczami „Stali” Gorzów i „Wybrzeża” Gdańsk. A przynajmniej jest w błędzie nie wymieniając tych pierwszych, jako działaczy zaangażowanych. Byli takimi także wówczas, gdy za wszelką cenę nie chcieli dopuścić, aby zmienił barwy klubowe. I kto wie czy nie mają racji dzisiaj uważając, że gdyby został w Gorzowie czułby się bardziej usatysfakcjonowany. Jako sportowiec i jako obywatel.
XIII. ROZTERKI, ZWĄTPIENIA I… ZWYCIĘSTWA
Kolejny finał indywidualnych mistrzostw Polski zaplanowano na 16 września 1984 roku w Gorzowie. Za zdecydowanych faworytów uchodzili reprezentanci miejscowej „Stali” – Jerzy Rembas i Bogusław Nowak. Żałowano, że nie wystąpi na gorzowskim torze Edward Jancarz, obrońca mistrzowskiego tytułu. Niestety, urazy jakich doznał ten żużlowiec podczas sierpniowego meczu Polska – Włochy były tak poważne, iż obawiano się, czy gorzowianin nie zostanie inwalidą do końca życia. Szczęściem rekonwalescencja w Klinice Neurochirurgicznej poznańskiej Akademii Medycznej przyniosła pomyślne rezultaty, choć Jancarz aż do momentu całkowitego rozstania z torem nie odzyskał dawnej formy.
Działacze „Stali” Gorzów czynili usilne starania, by maksymalnie pomóc swoim zawodnikom. Jak łatwo domyślić się, dominowały „prace kosmetyczne” na głównej arenie walki.
Zenon Plech:
– Podczas treningu tor był tak twardy, że należało rozprężać silnik. Nie przejechałem nawet jednego okrążenia, gdyż czułem, że podczas samego finału podłoże będzie zupełnie inne. I rzeczywiście – nocne bronowania i nawilżania przeistoczyły śliski „stół” w przyczepne „kartoflisko”. Akurat takie, jakie pasowało Bogusiowi i Jurkowi.
Startujący z nr 2 Plech w pierwszym wyścigu finału miał za przeciwników Zdzisława Ruteckiego z „Polonii” Bydgoszcz, reprezentującego gospodarzy Nowaka i Tadeusza Wiśniewskiego z „Apatora” Toruń. Blisko 32-letni „weteran” z Gdańska przekonał gorzowską widownię, że nie zamierza statystować w tej imprezie. Zdecydowanie wygrał zarówno inauguracyjny jak i dwa następne swoje wyścigi. potknięcie nastąpiło w biegu XIV. Mimo dogodnego, wewnętrznego toru Plech przegapił moment startu i dał się wyprzedzić dwóm konkurentom do medalowych pozycji – Andrzejowi Huszczy z „Falubazu” Zielona Góra oraz Bolesławowi Prochowi z „Polonii” Bydgoszcz. Ostatecznie, po emocjonującym wyścigu minął metę jako drugi, za zielonogórzaninem.
Przed ostatnią serią biegów jednakowym, 11-punktowym dorobkiem legitymowali się trzej finaliści: Plech, Rembas i Huszcza. Sprawa tytułu ciągle pozostawała otwarta. Bieg XVIII, a w nim dwóch z tej trójki – reprezentant „Wybrzeża” i „Stali” Gorzów. Tym razem Plech naprawia gorszy start skutecznym atakiem po zewnętrznej. Prowadzenia nie oddaje do końca wyścigu mimo desperackich ataków Rembasa. W biegu następnym Huszcza traci punkt na rzecz Procha i losy tytułu mistrzowskiego są już rozstrzygnięte. Od połowy września 1984 roku czterema tytułami indywidualnego mistrza Polski poszczycić się mogą tylko trzej żużlowcy: Florian Kapała, Andrzej Wyglenda i Zenon Plech. Trudno o lepsze ukoronowanie jubileuszowego, piętnastego sezonu startów na torze.
Sezon 1984 na polskich torach kończy się niespodziewanym akcentem. Po raz pierwszy w historii rozgrywek ligowych ich lider zostaje pozbawiony mistrzowskiego tytułu. Tak kara spotyka właśnie leszczyńską „Unię” po jej kontrowersyjnym meczu w Rzeszowie z tamtejszą „Stalą”.
Oto jego skrócony przebieg: na cztery biegi przed końcem spotkania „Unia” prowadzi z gospodarzami 41:25. I nagle „załamanie”, rezultatem którego są komplety punktów zdobyte przez rzeszowian. Cztery razy po 5:1 dla gospodarzy, końcowy rezultat 45:45 i podział dużych punktów. Satysfakcjonujący zarówno gości (tytuł mistrza kraju) jak i gospodarzy (zwolnienie z meczów barażowych o utrzymanie się w ekstraklasie). Ta metamorfoza zespołu Romana Jankowskiego jest szyta zbyt grubymi nićmi, by Główna Komisja Sportu Żużlowego PZMot nie zareagowała. „Unia” zostaje najlepszą drużyną kraju, lecz bez prawa do mistrzowskiego tytułu, „Stal” Rzeszów musi przystąpić do walki z drugą drużyną w rozgrywkach II ligi, „Unią” Tarnów. Na szczęście dla siebie kończy je z powodzeniem.
Czwarty tytuł indywidualnego mistrza Polski procentuje Plechowi zwycięstwem w plebiscycie na najpopularniejszego żużlowca roku 1984. Na ów plebiscyt organizowany przez dwóch wrocławian: Marka Czarneckiego i Marka Smyłę wpłynęło 2140 głosów. W tej liczbie 285 pochodziło z Zielonej Góry: a niespełna 100 z Gdańska. Zważywszy siłę regionalnych sympatii plebiscytowy sukces reprezentanta „Wybrzeża” wydaje się wyjątkowo cenny.
Nowy 1985 rok i konsternacja’ Zenon Plech przechodzi do „Stali” Gorzów! Chęć zakończenia kariery „na starych śmieciach”? Konflikty w gdańskim zespole? Atrakcyjna oferta złożona przez działaczy „Stali” Gorzów osłabionej zarówno zakończeniem kariery przez Edwarda Jancarza, jak i podjęciem pracy trenerskiej w „Unii” Tarnów przez Bogusława Nowaka? Sam zainteresowany tak komentuje tę decyzję:
– Zadecydowały przede wszystkim trudności z wyegzekwowaniem od klubu wcześniejszych zobowiązań wobec mojej osoby. Mogę tylko powiedzieć, że nie były to sprawy przekraczające możliwości „Wybrzeża”. Zależało mi głównie na wsparciu przez klub moich starań o uzyskanie działki pod budowę domu jednorodzinnego.
Wiedziałem, że jeśli nie postawię sprawy twardo przed nowym sezonem, to w miarę upływu czasu rzecz pójdzie w kompletne zapomnienie. „Stal” Gorzów obiecywała mi nie tylko pomoc w uzyskaniu działki, ale także ułatwienia podczas samej budowy. Gdy otrzymałem od kierownictwa GKS „Wybrzeże” zapewnienie o realizacji tego, co mi kiedyś przyrzeczono, zrezygnowałem ze zmiany barw klubowych.
Czy można traktować to jako szantaż? Jeśli przez lata przysparzałem klubowi punktów i wpływów finansowych, to miałem prawo oczekiwać wielokroć skromniejszego rewanżu. Nigdy nie licytowałem się ze swoimi osiągnięciami sportowymi, lecz każdy choć trochę zorientowany kibic żużlowy wie, że pod względem materialnych profitów ustępowałem wielu ligowym średniakom. Z wiekiem moja przydatność dla klubu musiała maleć, a w dobrą pamięć działaczy i ich uznanie za to, co zrobiłem dotychczas, miałem prawo nie wierzyć.
Jak zwykle nowy sezon żużlowy zainaugurowano na Antypodach. Inaugurację Anno Domini 1985 trudno uznać jednak za udaną. Z początkiem lutego na torze w australijskim Perth ginie 25-letni Kevin O’Connel. Zostawił po sobie żonę i troje dzieci.


Kolejne miesiące udowodniły, iż sezon 1985 należał do jednych z najtragiczniejszych w historii speedway’u. W maju popełnia samobójstwo Billy Sanders, m.in. sześciokrotny mistrz Australii, I indywidualny wicemistrz świata z Norden, członek drużyny mistrzów świata z 1976 roku. ostatnio reprezentujący barwy brytyjskiego Ipswich. Ta śmierć unaoczniła, że pod skórzanymi kombinezonami i atestowanymi kaskami, pod maską nieustraszonych „rycerzy czarnego toru” kryją się ludzie tak samo wrażliwi i tak samo pełni rozterek. jak ci, którzy ich oglądają.
Sanders wpuścił spaliny do wnętrza swojego wozu, ponieważ nie mógł ułożyć sobie życia po rozwodzie z Judy. Była żona i czteroletnia Bellinda pozostały w Australii. On wraz z ośmioletnim Deanem zamieszkał w Wielkiej Brytanii. Rozłąka, której nie potrafił zaakceptować do końca. Na pogrzeb Billy’ego Sandersa przyjechał m.in. Amerykanin Bruce Penhall, mistrz świata 1981 roku z Wembley i 1982 roku w Los Angeles. „Sunny Boys” był wstrząśnięty tą śmiercią w dwójnasób; jako serdeczny przyjaciel zmarłego i ojciec chrzestny osieroconego Deana.
Rok później, podczas rozegranego 30 sierpnia 1986 roku chorzowskiego finału indywidualnych mistrzostw świata, zabrakło Kenny Cartera, dwukrotnego mistrza Wielkiej Brytanii i trzykrotnego medalisty mistrzostw świata w jeździe parami. Niezwykle waleczny i ambitny. W 1984 roku zdobył mistrzostwo Wysp Brytyjskich startując z nogą w gipsie. Tablice rejestracyjne jego Lotusa zdobiły litery KC WIN, skrót od „Kenny Carter zwycięzca”. Na bokach swojej bagażówki kazał wymalować napis: „Pamiętajcie moje imię – Kenny Carter”. Wierzył. że będzie mistrzem świata. Podczas rozgrywanych w 1985 roku na rybnickim torze mistrzostw świata par zachowywał się tak, jakby chciał zadać kłam przydomkowi „McEnroe żużla” nadanemu mu przez działaczy mających dość jego kłótni wszczynanych z byle powodu. Chętnie pozował fotoreporterom, odpowiadał na pytania dziennikarzy, sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego. Tytuł I wicemistrzów świata zdobyty wspólnie z Kevinem Tatumem zdawał się potwierdzać, że Carter nie rzuca słów na wiatr.

Do tragedii doszło w maju 1986 roku. Specjalnością brytyjskiego czasopisma „Speedway Star” są miniwywiady z żużlowymi znakomitościami. Z tych – nie grzeszących zbytnim polotem – rozmówek można dowiedzieć się o ulubionym kolorze mistrza, jego zainteresowaniach, marzeniach itp. Oto próbka odpowiedzi, jakich udzielił Kenny Carter:
„Pierwsza miłość: żona Pamela…
Ulubiony pokój: sypialnia…
Największa choroba: żona Pamela”.
Kilkanaście miesięcy po tej rozmowie czytelnicy „Speedway Star” przekonali się, że w żartobliwych na pozór zwierzeniach Cartera ukryte były pierwsze symptomy dramatu. 21 maja 1986 roku Kenny Carter po ostrej sprzeczce z żoną na ich farmie pod Halifaxem chwycił za strzelbę. Pamela zginęła kilkadziesiąt metrów od domu, on popełnił samobójstwo w jego wnętrzu. Czteroletnia Kelly i niespełna dwuletni Malcolm przebywali w tym czasie u mieszkających w pobliżu teściów Cartera. W „Daily Mirror” ukazał się tekst o „mordercy ze złamanym sercem”, który miał dwie pasje: żonę i speedway.
Za swoją żużlową pasję najwyższą cenę zapłacił również Polak, Mieczysław Połukard. Mistrz Polski z 1954 roku, wicemistrz Europy i pierwszy polski finalista indywidualnych mistrzostw świata 1959 roku w Goeteborgu, członek zespołu, który w 1961 roku zdobywa pierwsze dla naszych barw złoto w drużynowych mistrzostwach świata. Znaczące sukcesy i jednocześnie prześladujące go niemal przez całe dorosłe życie żużlowe fatum. W 1968 roku 38-letni wówczas żużlowiec bydgoskiej „Polonii” chce pomóc swojemu klubowi w ważnym spotkaniu ligowym ze „Stalą” Gorzów. W czasie jednego z biegów staje się ofiarą kolizji. Pobyt w szpitalu, zgorzel nogi, amputacja…
Nie załamuje się, z powodzeniem walczy o miejsce wśród zdrowych i sprawnych. Zostaje szkoleniowcem w „Polonii”. Aż do soboty, 26 października 1985 roku. Na bydgoskim torze odbywa się treningowy turniej żużlowy z udziałem młodych reprezentantów gospodarzy i „Stali” Gorzów. 55-letni trener stoi na płycie stadionu. Podczas jednego z wyścigów śledzi sposób jazdy prowadzącego żużlowca. Nie może zauważyć momentu, gdy jadący z tyłu niedoświadczony, zawodnik gorzowski ma kłopoty z opanowaniem maszyny. Motocykl wpada na płytę uderzając Połukarda. Karetka, zabieg operacyjny w bydgoskim szpitalu. Kilkanaście minut po dziewiętnastej tego samego dnia Mieczysław Połukard staje się jeszcze jedną śmiertelną ofiarą speedway’u.
Ten dramat rozegra się u schyłku sezonu 1985. Wcześniej jest wiosenna premiera polskiej ligi żużlowej, przewidziana na 31 marca. W zespole „Wybrzeża” Gdańsk bez większych zmian. Zostaje Zenon Plech, wraca na tor po pomyślnej rekonwalescencji spowodowanej groźnym urazem kręgosłupa podczas wyścigu w Ferganie (ZSRR) Mirosław Berliński, odchodzą do swoich macierzystych klubów Krzysztof Okupski i Krzysztof Głowacki.
Pierwszy mecz gdańszczanie rozgrywają w Świętochłowicach z beniaminkiem ekstraklasy „Śląskiem”. Według ligowego terminarza wcześniej powinni walczyć na torze przy ulicy Elbląskiej z gorzowską „Stalą”, lecz fatalne warunki atmosferyczne spowodowały przesunięcie terminu tego meczu. W Świętochłowicach prym wiedzie Zenon Plech, który tylko w swoim pierwszym wyścigu musiał ustąpić liderowi gospodarzy Jerzemu Kochmanowi. Bardzo dobrze. pojechał również Grzegorz Dzikowski (13 pkt) i debiutujący na torze po dłuższej przerwie Mirosław Berliński (9 pkt). Dorobek tych trzech zawodników zadecydował o ostatecznym, choć minimalnym (46:44) zwycięstwie gdańszczan.
Kolejne zwycięstwa na własnym torze z ROW i „Stalą” Gorzów sprawiły, że zespół GKS „Wybrzeże” został liderem rozgrywek ekstraklasy i jednym z głównych kandydatów do drużynowego trofeum. Na trybunach stadionu przy ulicy Elbląskiej zrobiło się tłoczniej.
32-letni Zenon Plech niemal od początku sezonu 1985 udowadniał kibicom, że za wcześnie niektórzy zaczęli spisywać go na straty. Udane występy ligowe, szóste – premiowane awansem – miejsce w ćwierćfinale kontynentalnym IMŚ w Bremie (RFN), wreszcie tytuł mistrza Polski par zdobyty wspólnie z Grzegorzem Dzikowskim na początku czerwca w Rybniku wskazywały jednoznacznie, że jest w dobrej formie.
Niestety, nie chciały tego zauważyć władze Głównej Komisji Sportu Żużlowego PZMot, a ściślej jej nowy (od połowy kwietnia 1985 roku) sternik Andrzej Grodzki, działacz z Opola. Jak przystało na świeżo upieczonego przewodniczącego pragnął udowodnić, iż posiada znakomitą koncepcję poprawienia poziomu polskiego speedway’u. Jej „odkrywczość” polegała na tzw. stawianiu na młodzież i odsuwaniu na dalszy plan żużlowych weteranów. Poziom sportowy oraz osiągane wyniki prezes Grodzki traktował jako rzecz drugorzędną. W polskim żużlu najważniejszym kryterium oceny zawodników stała się ich… metryka. Nic więc dziwnego, że podczas rozdzielania nominacji do kadry narodowej na drugie półrocze 1985 roku po raz pierwszy od wielu lat pominięto nazwisko Plecha.
On sam nie załamał się tym zbytnio, przysparzając panu Grodzkiemu poważnych kłopotów w merytorycznej obronie „rozwojowych” koncepcji GKSŻ. Swoją drogą, gdyby podobny sposób oceny żużlowców stosowano na świecie, wówczas Nowozelandczykowi Ivanowi Maugerowi zabrakłoby co najmniej kilku zwycięstw do miana najlepszego żużlowca wszechczasów.
We wrześniu 1985 roku prezes Andrzej Grodzki wypowiadając się na łamach katowickiego „Sportu” stwierdza: „… Jeśli chodzi o wyniki, to musi smucić niestety fakt, że na podium stanęli weterani. Oni też nadawali ton rywalizacji…”.
Jakaż to impreza wprawiła w tam minorowy nastrój sternika GKSŻ? Przykro mówić, ale najważniejsza na krajowym podwórku – indywidualne mistrzostwa Polski rozegrane 15 września 1985 roku w Gorzowie. Oto kolejność medalowej trójki: l. Zenon Plech z „Wybrzeża” Gdańsk, 2. Bolesław Proch z „Polonii” Bydgoszcz, 3. Maciej Jaworek z „Falubazu” Zielona Góra. Wspólnym wyróżnikiem wymienionych zawodników był… brak statusu reprezentanta kraju. Trudno o wymowniejszą wizytówkę prezesowskich kompetencji.
Do gorzowskiego finału Zenon Plech przygotowywał się niezwykle starannie, choć pozornie niewiele na to wskazywało. W decydującym o awansie półfinale IMP rozegranym w Toruniu gdańszczanin zajął dopiero szóste miejsce z dorobkiem 10 pkt. Zamykający listę awansujących Roman Jankowski miał ich tylko o jeden mniej. Można byłoby pomyśleć, że Plech przeżywa kryzys formy. Tak jednak nie było. Jeszcze przed startem na toruńskim torze reprezentant „Wybrzeża” założył sobie cel minimum – awansować i nic więcej.
Finaliści mistrzostw Polski nocowali w gorzowskim hotelu „Mieszko”. W przeddzień imprezy Plech miał kilka propozycji poznania asortymentu trunków oferowanych przez hotelowy bar. Podziękował jednak, poprzestając na kawie z Krzysztofem Okupskim, zawodnikiem „Stali”, który w poprzednim sezonie jeździł w barwach „Wybrzeża”.
Zenon Plech:
– Kiedy Stanisław Pieńkowski, sędzia z Gorzowa pokazał mi plastron z numerem 5, sugerując mój piąty tytuł mistrza Polski nie bardzo w to wierzyłem. Głównych faworytów mistrzostw upatrywano w reprezentantach zielonogórskiego „Falubazu”. Przyjechało ich do Gorzowa aż czterech – Andrzej Huszcza, Maciej Jaworek, Jan Krzystyniak i Wieslaw Pawlak. W tak licznym gronie łatwiej o pewne zagrywki taktyczne.
Oczywiście chciałem pojechać jak najlepiej. Zwłaszcza przed gorzowską, dobrze mi znaną publicznością i na gorzowskim, przychylnym mi torze. Tutaj przecież zdobyłem trzy z czterech dotychczasowych tytułów mistrzowskich.
Na trybunach stadionu „Stali” Gorzów komplet widzów, mimo że w finałowej szesnastce nie było ani jednego reprezentanta gospodarzy.
W swoim pierwszym wyścigu Plech już niemal tradycyjnie zostaje na starcie, lecz z powodzeniem kończy pościg za Wojciechem Żabiałowiczem. Pierwsze trzy punkty.
Wyścig drugi i dorobek mniejszy o jeden punkt, uszczknięty akurat przez serdecznego kolegę klubowego Grzegorza Dzikowskiego. Nie był to jednak efekt jakichś animozji między dwoma gdańszczanami. Plech prowadził bowiem zdecydowanie, gdy w jego motocyklu doszło do bardzo rzadkiego defektu – rozkręcenia się sprzęgła. W tej sytuacji uratowanie dwóch punktów miał prawo uważać za sukces.
W kolejnych dwóch biegach obyło się bez niespodzianek i gdańszczanin przejeżdżał linię mety jako pierwszy.
Ostatni wyścig to pojedynek z Maciejem Jaworkiem, Piotrem Pysznym i Bolesławem Prochem. Do zdobycia mistrzowskiego tytułu Plechowi wystarczały dwa punkty pod warunkiem wszakże, że decydującego biegu nie wygra Proch. Taktyka, a przede wszystkim coraz bardziej śliski wskutek padającego deszczu tor nakazywały jazdę maksymalnie ostrożną. Sytuacja w chwilę po starcie całkowicie odpowiadała reprezentantowi „Wybrzeża” – dał się wyprzedzić jedynie Jaworkowi. Nie pozostawało nic innego jak utrzymać ten stan przez wszystkie okrążenia. Tak też się stało.
Piątym tytułem zapewnił sobie absolutny prymat w statystykach indywidualnych mistrzostw Polski. Spisany na straty przez żużlową centralę „weteran” w szesnastym sezonie startów udowadnia, jak chybione były prognozy domorosłych ekspertów.
Po złotych medalach mistrzostw Polski par i indywidualnych brakowało Plechowi jedynie takiego samego trofeum drużynowego. Na dwie kolejki przed końcem rozgrywek ligowych 1985 roku „Wybrzeże” Gdańsk przewodziło w tabeli ekstraklasy, toteż marzenia Plecha o złotym tercecie nosiły duże znamiona prawdopodobieństwa.
Niestety, po wyjazdowym meczu z zielonogórskim „Falubazem” marzenia obróciły się w perzynę, a sam lider gdańszczan doświadczył wyjątkowego „podsumowania” przez klubowych działaczy – rocznej dyskwalifikacji z zawieszeniem na dwa lata i odwołania z funkcji kapitana drużyny.
Jak doszło do podjęcia tej zaskakującej decyzji? Zacznijmy od jej uzasadnienia przedłożonego przez Prezydium Zarządu GKS „Wybrzeże”. Stwierdzono w nim m.in., że
„Zenon Plech dopuścił się czynu bez precedensu w historii klubu, niegodnego sportowca Gwardyjskiego Pionu Sportowego oraz członka klubu, odmawiając po drugim swoim biegu startu w zawodach o mistrzostwo I ligi w dniu 29 września 1985 roku pomiędzy „Falubazem” Zielona Góra, a „Wybrzeżem””. I dalej: „Przedłożone wyjaśnienia członkom prezydium sekcji i trenerowi nie usprawiedliwiły tego faktu i nie stanowiły w żadnym wypadku powodu do odmowy dalszego udziału w zawodach”.
Tak się złożyło, iż miałem okazję bezpośrednio obserwować przebieg meczu na zielonogórskim torze. Zespołowi ”Wybrzeża” do zdobycia tytułu drużynowego mistrza Polski wystarczał jedynie remis z „Falubazem”. Ale owe „jedynie” nabiera zupełnie innego znaczenia, jeśli uwzględnić, iż decydujące spotkanie odbywało się na torze przeciwnika, przy nadkomplecie (około 17 tys. osób) publiczności i w specyficznych warunkach.
Jak nerwowa atmosfera towarzyszyła temu spotkaniu świadczy pomyłka asystenta sędziego, który pierwszy wyścig meczu skrócił z czterech do trzech okrążeń! Bieg powtórzono, lecz na grząskim, przygotowanym – co oczywiste – pod zespół „Falubazu”, torze gdańszczanie wypadli gorzej niż słabo. Dość powiedzieć, że po czterech pierwszych biegach wynik brzmiał 19:5 dla gospodarzy, a Zenon Plech mimo dwóch startów legitymował się zerowym dorobkiem punktowym. Wtedy właśnie poinformował trenera Gerarda Sikorę o swojej rezygnacji z dalszych startów. Krok ten tłumaczy następująco:
– Od początku nie czułem się dobrze na tym torze. Gospodarze zbronowali go w najgorszych miejscach, pod bandami. Wystarczyło lekkie wyniesienie z wirażu, by mieć poważne problemy z opanowaniem maszyny. Nie jestem młodzieniaszkiem, a ponadto jak każdy mam prawo do unikania nadmiernego ryzyka. Po zjechaniu z toru nadal pozostałem w parku maszyn. Uważam, że kara, jaką na mnie nałożono, była swego rodzaju alibi dla klubowych działaczy. Chcieli przerzucić na mnie odium za przegrany mecz i nieudaną próbę uświetnienia jubileuszu 40-lecia klubu drużynowym mistrzostwem Polski.
Wynik 61:29 dla zespołu „Falubazu” sugeruje jednoznacznie, iż gdańszczanie nawet startując ze swoim liderem nie mieliby szans na nawiązanie równorzędnej walki z gospodarzami. Trudno w sposób jednoznaczny oceniać postępek Plecha, zwłaszcza jeśli robi się to zpozycji kibica nie przeżywającego stresów towarzyszących walce na obcym torze, pod przeciwstawnymi presjami klubowych działaczy i nieprzychylnej, wielotysięcznej widowni.
O „obiektywizmie” naszej prasy sportowej (zwłaszcza katowickiego „Sportu” który poprzestał na szybkim opublikowaniu oświadczenia klubu o ukaraniu Plecha, bez zaprezentowania racji drugiej strony) świadczy fakt, iż obrony utytułowanego żużlowca podjęła się… „Kultura”. Pismo to, piórami swoich dwóch felietonistów, zwróciło uwagę na pozasportowe aspekty incydentu w Zielonej Górze.
Janusz Atlas w „Zaproszeniu do samobójstwa” napisał:
„… Zenon Plech poczuł. że ma dość na zawodach ligowych. Zaczął może po raz pierwszy w życiu bać się upadku na żużel. Zapewne już w czasie trwania wyścigu błyskawicznie dokonał różnych skomplikowanych obliczeń. Porachował, ile razy wygrał dla swojej drużyny, ile zdobył punktów, wieńców laurowych i ile razy nakładano mu na głowę oprychówkę w kratkę, czapkę-symbol mistrzostwa Polski. Uznał, że wystarczy mu tych zaszczytów i zjechał z toru. Podjął decyzję, w którą wszelka ingerencja jest zbrodnią…”
W podobnym tonie wypowiedział się Ryszard Niemiec, redaktor naczelny krakowskiego „Tempa”. Oto końcowy fragment felietonu jego autorstwa pt. „Motyw stężonej czerni”.
„…Trzeba mieć wiele agresywnej niekompetencji, aby wywołać sztuczne zagrożenie zdrowia i życia w jakiejkolwiek dyscyplinie sportu, trzeba mieć kataraktę na oczach, by nie widzieć zjawisk prowadzących w prostej linii do lawinowej dynamiki kontuzji i schorzeń prowokowanych przez wyczynowe uprawianie sportu. Domyślam się, że panowie marzący o przekształceniu stadionów żużlowych w zbiorową zabijalnię zawodników, nie cierpią na niedostatek wspomnianych cech”.
Niestety, powyższe publikacje nie trafiły do przekonania żużlowym działaczom, bowiem nałożona na Plecha kara formalnie obowiązywała jeszcze w sezonie 1987. Pikanterii dodaje sprawie fakt, iż u schyłku 1985 roku ukarany żużlowiec poza złotymi medalami indywidualnych mistrzostw Polski i mistrzostw Polski par mógł poszczycić się drugą pozycją w klasyfikacji na najskuteczniejszego jeźdźca ekstraklasy (wyprzedził go jedynie Andrzej Huszcza z „Falubazu”) oraz wysokim, piątym miejscem zajętym w plebiscycie na najlepszego sportowca gwardyjskiego 40-lecia. Reprezentujący nieolimpijską dyscyplinę sportu, Plech ustąpił tylko Jerzemu Kulejowi, Władysławowi Komarowi, Grażynie Rabsztyn i Leszkowi Drogoszowi. Wyprzedził natomiast Wojciecha Fortunę, Antoniego Szymanowskiego, Artura Olecha, Eugeniusza Pędzisza i Aleksego Antkiewicza.
Ponadto – 10 kwietnia 1985 roku uchwałą Rady Państwa przyznano wybitnemu żużlowcowi Złoty Krzyż Zasługi PRL. Jak widać nawet najbardziej znaczące sukcesy i osiągnięcia przestają się liczyć, gdy w grę wchodzi konieczność znalezienia kozła ofiarnego służącego innym za parawan skrywający faktyczne przyczyny niepowodzeń.
XIV. BEZ FINISZU
Drużynowe wicemistrzostwo kraju zdobyte przez zespół GKS „Wybrzeże” okazało się największym sukcesem klubu od 1978 roku. Wówczas gdańscy żużlowcy sięgnęli po takie samo trofeum. Czy w sezonie 1985 były szanse na tron mistrzowski? Na pewno tak, tyle że pogrzebał je nie mecz w Zielonej Górze, ale wcześniejsze spotkania w Toruniu, Bydgoszczy i Gdańsku.
Zacznijmy od rozegranego 30 maja 1985 roku wyjazdowego meczu z toruńskim „Apatorem”. Jego wynik 47:43 dla gospodarzy sugeruje wprawdzie. wyrównaną walkę, lecz nie oddaje wyjątkowego pecha gdańszczan. Już w biegu I prowadzący zdecydowanie Zenon Plech gubi podnóżek (!) i musi zadowolić się miejscem za Wojciechem Żabiałowiczem. Z przewidzianych 4:2 dla gości (na trzeciej pozycji jechał Roman Fedeczko) robi się remis 3:3.
W biegu V mający szansę na zajęcie drugiej pozycji Dariusz Stenka wskutek zbyt brawurowego ataku na jednym z łuków nie jest w stanie opanować maszyny i upada na tor. I wreszcie utrata trzeciego miejsca przez Piotra Żyto na ostatnim wirażu.
W sumie defekty bądź brak koncentracji reprezentantów „Wybrzeża” kosztowały ich utratę co najmniej sześciu punktów. Tymczasem cały mecz przegrali czterema.
W zupełnie innych kategoriach należy rozpatrywać nieznaczną (44:46) porażkę gdańszczan z ich kolegami – gwardzistami reprezentującymi bydgoską „Polonię”. Inny wymiar ma bowiem przegrana spowodowana defektem bądź nieuwagą, inny natomiast – przegrana wskutek ewidentnych fauli i machinacji dokonywanych przez klubowych działaczy. Bydgoszczanie od dawna dzierżyli krajowy prymat w odpowiednim preparowaniu toru, ale to, co zrobili w niedzielę 23 czerwca 1985 roku powinno przejść do kronik polskiego speedway’u, a ściślej – jego ciemniejszych stron.
Miałem okazję uczestniczyć w tym meczu. Ponieważ dzień wcześniej w Gorzowie odbywał się półfinał kontynentalny drużynowych mistrzostw świata, w którym startowali także Grzegorz Dzikowski i Zenon Plech, postanowiliśmy nie wracać do Gdańska, lecz przenocować gdzieś w drodze do Bydgoszczy. Wybór padł na jeden z ośrodków wypoczynkowych w okolicach Piły. Nieznaczna odległość sprawiła, że na stadion bydgoskiej „Polonii” przyjechaliśmy wcześniej niż zwykle, około trzech godzin przed rozpoczęciem meczu.
To, co wraz z żużlowcami i trenerem Sikorą zobaczyliśmy na miejscu, przekraczało najśmielsze wyobrażenia o „toromistrzowskiej” inwencji gospodarzy. Koleiny i wybrzuszenia na najważniejszych fragmentach toru dochodziły do kilkunastu centymetrów wysokości. O tym, że był to efekt zabiegów przemyślanych, świadczy reakcja działaczy „Polonii” na fotograficzną rejestrację stanu nawierzchni przeze mnie. Gdy próba zarekwirowania dziennikarzowi aparatu nie przyniosła owoców, (gospodarze próbowali wykorzystać do tego swój milicyjny status), rozległy się dyspozycje nakazujące ponowny wyjazd ciągników na tor. Ich praca okazała się jednak półśrodkiem.
Do metod stosowanych przez bydgoszczan dostroił się sędzia zawodów Zbigniew Najwer z Gliwic. Ów pan, jeszcze przed spotkaniem uprzedził organizatorów, że właśnie 23 czerwca 1985 roku sędziować będzie ni mniej, ni więcej tylko 500 mecz w swojej karierze.
Wprawdzie zadziwiający był zarówno fakt trafienia z jubileuszem na bydgoski mecz jak i sama liczba, ale… gwardziści z Bydgoszczy nie zamierzali bawić się w małostkowe liczenie. Pan Najwer jeszcze przed podjęciem sędziowskich czynności otrzymał okazały kryształowy puchar, co go rozanieliło do tego stopnia, że wykonał rundę honorową wokół płyty stadionu z zawodnikami tworząc tym samym historyczny precedens nie tylko w polskim speedway’u.
Tor jak kartoflisko, sędzia wzruszony gościnnością do tego stopnia, że ani myślał zakwestionować sposobu przygotowania żużlowej areny pod kątem bezpiecznego przebiegu meczu… Ktoś musiał ustąpić. Mądrzejszymi okazali się gdańszczanie. Jeździli ostrożniej, bez szarżowania oraz narażania siebie i rywali na szwank.
„Poloniści” uzbrojeni dodatkowo przez sędziego Najwera w przywilej lotnych startów nie przegapili „okazji”. W takim kontekście tylko dwupunktowa przewaga bydgoszczan nieźle oddaje ich poziom sportowy. Dzięki wygranemu meczowi z zespołem Plecha zostali mistrzami pierwszej połowy rozgrywek sezonu 1985. O iluzoryczności tego sukcesu świadczy zarówno przegrana w Gdańsku 32:57 (bez kombinacji z torem), jak i ostateczna, dopiero czwarta pozycja na finiszu ekstraklasy.
Wreszcie rozegrany 18 sierpnia 1985 roku na gdańskim torze mecz z pretendentem do mistrzowskiego tytułu, „Unią” Leszno. Jego faworytami byli prowadzący wówczas w tabeli żużlowcy „Wybrzeża”. Spotkanie rozgrywano w ciężkich warunkach pogodowych spowodowanych ciągle padającym deszczem. Na trybunach frekwencja jakiej w Gdańsku nie notowano od lat – około 10 tys. widzów. Być może dlatego sędzia Ryszard Kowalski zdecydował się na przeprowadzenie zawodów.
Był to błąd. Grząski, zalany wodą tor w poważnym stopniu wypaczył przebieg spotkania. Dramat gospodarzy zaczął się w biegu XI. Plech uderzony przypadkowo przez swojego klubowego kolegę Dariusza Stenkę wylądował na bandzie. Bieg powtórzono, lecz już bez sprawcy kolizji. Potłuczony Plech był w stanie zająć dopiero trzecie, ostatnie miejsce. Z wyniku 33:26 dla gospodarzy zrobiło się tylko 34:31.
Po utracie przez Grzegorza Dzikowskiego pewnego zwycięstwa (defekt motocykla) w biegu XIV mecz jakby rozpoczynał się na nowo. O zwycięstwie jednego z zespołów miał zdecydować ostatni wyścig.
I ponowny dramat gdańszczan. Wykluczenie Stenki sprawia, że zespół „Wybrzeża” ma jedynie możliwość uratowania remisu. Pod warunkiem wszakże zwycięstwa Plecha nad leszczyńskim duetem Roman Jankowski – Dariusz Baliński. Ogromna stawka ostatniego wyścigu nie przytłacza jednak lidera gospodarzy. Zenon Plech wyjeżdża na tor maksymalnie skoncentrowany. Wie, że nie może popełnić najmniejszego błędu. Nie tylko dlatego, że musi w pojedynkę stawić czoła dwóm rywalom, ale także z powodu startu z drugiego toru, mniej dogodnego do atakowania na wirażu. Pełna mobilizacja w połączeniu z ogromną rutyną przynosi efekt – Plech przejeżdża linię mety jako pierwszy. „Wybrzeże” ratuje jeden cenny punkt.
O taki sam, jeden punkt gdańszczanie przegrali mistrzostwo Polski. Gdyby wspomniane mecze w Toruniu, Bydgoszczy i Gdańsku (a zwłaszcza drugi z nich) miały inny przebieg, wówczas żużlowcy „Wybrzeża” po raz pierwszy w historii klubu zasiedliby na mistrzowskim tronie. Nie udało się.
Czy jednak tytuł wicemistrza kraju to mało? Realnie patrząc – wprost przeciwnie. W przekroju całego sezonu 1985 zespół „Falubazu” Zielona Góra był zdecydowanie lepszy od gdańszczan, toteż złoty medal przypadł mu w pełni zasłużenie. Do miejsca zajętego przez podopiecznych trenera Gerarda Sikory pretendowała również „Unia” Leszno. Zabrakło jej wprawdzie jednego punktu, lecz w bilansie tzw. małych punktów była lepsza od zespołu „Wybrzeża”. Innymi słowy gdańszczanie mimo pecha w kilku spotkaniach mogą także mówić o szczęściu.

Ale mistrzowskie apetyty zostały rozbudzone. Stąd zamiast satysfakcji ze srebra szukanie winnych tego, że nie było złota. Na pierwszy ogień poszedł Zenon Plech, któremu z całego – niezwykle pomyślnego – sezonu 1985 zapamiętano jedynie występ w Zielonej Górze. Później, już po zakończeniu rozgrywek ligowych pretensje i niesnaski zaczęły ogniskować się wokół osoby trenera gdańszczan – Gerarda Sikory. Ich konsekwencją była kadrowa roszada – funkcję pierwszego szkoleniowca „Wybrzeża” Gdańsk objął Bogdan Skrobisz. Gerard Sikora sezon 1986 spędził jeszcze w „Wybrzeżu” jako pracownik pionu szkolenia, by następnie przejąć pod opiekę żużlowców „Startu” Gniezno.
Statystyczne podsumowania sezonu 1985 dowodziły, iż zainteresowanie krajowych kibiców speedway’em wyraźnie osłabło. W 1983 roku średnia frekwencja na meczach żużlowej ekstraklasy wyniosła 13.338 widzów, rok później -11.1830, a w 1985 roku tylko 9.878. Do powstania tego niepokojącego stanu w poważnym stopniu przyczynili się sami działacze żużlowi, nie tylko zresztą krajowi. Ich nieustanny pęd do wprowadzania kolejnych „nowinek” stał się wręcz sztuką dla sztuki, bez uwzględniania realnych konsekwencji zmian. Ewidentnym przykładem jest tutaj decyzja o zmniejszeniu szerokości opon żużlowych i obniżeniu wysokości ich klocków z 13 do 8 mm. Sposób odebrania tej innowacji przez samych zawodników najlepiej oddaje wypowiedź rutynowanego Edwarda Jancarza:
– Uważam, że popełniono poważny błąd. Opona o obniżonych klockach i węższa stała się niebezpieczna, gdyż jest to ogumienie na jeden bieg i nawet w tym biegu zużywa się ono bardzo mocno z okrążenia na okrążenie. Poza tym nowe opony „boją się wody”, a tory żużlowe nie są zadaszone.
Ponieważ parametry nowego ogumienia wpłynęły na zmniejszenie jego przyczepności zawodnicy zaczęli jeździć asekuracyjnie, rzadko kiedy łamiąc szablon wyścigu „na gęsiego”. Mniejsza atrakcyjność tego rodzaju widowisk sprawiła, że trybuny stadionów żużlowych zaczęły pustoszeć.
33-letni Zenon Plech zmobilizowany sukcesami z ubiegłego sezonu decyduje się na kontynuowanie startów. Ich lakoniczny diariusz wymownie oddaje sportowe wzloty i upadki żużlowca.
W meczu ekstraklasy między „Wybrzeżem” a „Unią” Tarnów, inaugurującym sezon 1986 na gdańskim torze Plech jest najlepszym jeźdźcem gospodarzy. Zdobywa 13 pkt., o jeden więcej od Dzikowskiego i o dwa więcej od Berlińskiego. Lepiej jednakże jeździli od niego reprezentujący gości Eugeniusz Błaszak i Bogusław Nowak. Głównie postawa tych zawodników sprawia, że gdańszczanie wygrywają z „Unią” Tarnów tylko 45:44.
Tydzień później wyjazdowy mecz z „Apatorem” Toruń przegrany aż 32:58. Plech wystartował tylko w jednym biegu zdobywając 2 pkt. Zapytany o przyczyny tak słabego występu odpowiedział:
- Trzy dni przed tym meczem mieliśmy trening, podczas którego ćwiczyliśmy starty w czwórkach. Jechał Darek Stenka, Mirek Berliński, ja i Grzesiek Dzikowski. Na wirażu Mirkiem szarpnęło i sczepiło ze mną. Trochę dalej uderzył w nas Grzegorz Dzikowski. Ja zacząłem odczuwać ból w okolicach nerek, natomiast u „Dzikiego” lekarz stwierdził pęknięcie stopy w dwóch miejscach. Po pierwszym wyścigu w Toruniu widziałem, że dalej nie dam sobie rady.
20 kwietnia ligowy mecz z „Falubazem” Zielona Góra rozgrywany w Gdańsku. Dzikowski jeszcze nie startuje, w programie zawodów brak nazwiska Plecha. Ostatecznie wyjeżdża na tor zdobywając w czterech biegach 11 pkt. Komplet punktów Berlińskiego i 14 pkt. Dariusza Stenki sprawiają, że zespół „Wybrzeża” wygrywa z aktualnym mistrzem kraju 49:41.
W czwartek 24 kwietnia 1986 roku XI Mistrzostwa Polski par klubowych w Toruniu. Impreza rozgrywana jest nowym systemem – startuje po sześciu jeźdźców, a tzw. play-off poprzedzany jest wyścigami eliminacyjnymi. Dariusza Stenkę i Mirosława Berlińskiego Plech wspiera dopiero w końcowym akcie imprezy. Czyni to skutecznie – tercet z Gdańska zdobywa srebro, ustępując jedynie reprezentantom „Apatora” Toruń, gospodarza mistrzostw.
l maja przegrana w wyjazdowym meczu ze „Stalą” Rzeszów 37:51. Dorobkiem punktowym Plech ustępuje zarówno Dzikowskiemu, jak i Berlińskiemu. W trzecim ze swoich biegów zostaje wykluczony przez sędziego za podcięcie Grzegorza Kuźniara. W sumie – tylko 9 pkt. w pięciu biegach.
Spotkania ligowe przeplatają się z występami międzynarodowymi. Zenon Plech mimo braku reprezentacyjnego statusu zostaje zgłoszony do rundy eliminacyjnej IMŚw rozgrywanej w jugosłowiańskiej Lublanie. Jedzie i… wygrywa z dorobkiem 14 pkt. Miałby ich komplet, lecz w jednym z biegów ustępuje Zbigniewowi Błażejczakowi, dzięki czemu ten zajął trzecie miejsce i awansował do dalszej rundy.
25 maja 1986 roku ćwierćfinał kontynentalny w Pradze. Plech jest siódmy, Błażejczak ósmy. Obydwaj otrzymują przepustki na czerwcowy półfinał w Landshut (RFN). Obok nich w tej samej miejscowości ma wystartować Andrzej Huszcza. Na zachodnioniemieckim torze kończą się marzenia o dalszym awansie. Plech wyraźnie nie czuje swojego Goddena, na prostej mijają go praktycznie wszyscy. Cztery zdobyte punkty i XIII miejsce. Świadomość faktu, iż Huszcza i Błażejczak wypadli jeszcze gorzej, nie stanowi żadnego pocieszenia.
W odwodzie pozostają rozgrywki ligowe. 13 pkt. w wygranym meczu z „Kolejarzem” Opole, 11 pkt. w wyjazdowym i przegranym z „Polonią” Bydgoszcz, komplet punktów na własnym torze w zwycięskim spotkaniu z ROW Rybnik, 12 pkt. w Lesznie, gdzie gdańszczanie przegrywają z tamtejszą „Unią”. Zenon Plech jeśli nie najlepszy, to przynajmniej w pierwszej trójce najlepszych jeźdźców GKS „Wybrzeże” .
13 lipca 1986 roku w Gorzowie odbywa się pożegnalny turniej Edwarda Jancarza z udziałem światowej czołówki. Wygrywa go Phil Crump z Australii przed Amerykaninem Kelly Moranem i Kelvinem Tatumem z Wielkiej Brytanii. W gronie startujących brak Plecha. A przecież Jancarz to jeden z jego długoletnich kolegów. Czyżby absencja na gorzowskim torze miała świadczyć o definitywnym zerwaniu znajomości?
Zenon Plech:
– Wprost przeciwnie. Zależało mi bardzo na uhonorowaniu Edka, ale dzień wcześniej startowałem w półfinale indywidualnych mistrzostw Polski, rozegranym na torze w Świętochłowicach. Po trzech biegach miałem 8 pkt. Podczas czwartego zostałem potrącony przez Grzegorza Śniegowskiego z „Apatora”, co w dalszej konsekwencji spowodowało karambol z Ryszardem Dołomisiewiczem z „Polonii”. Śniegowski został wykluczony z biegu, Dolomisiewicz odwieziony do szpitala, a ja z obolałą nogą wystartowałem jeszcze raz zajmując drugie miejsce. To dawało mi awans do finału, więc zrezygnowałem z ostatniego wyścigu.Następnego dnia noga, która podczas wspomnianej kolizji została wciągnięta między błotnik i koło mojego motocykla, opuchła tak bardzo, że nie było jakichkolwiek szans na skorzystanie z zaproszenia do wzięcia udziału w turnieju pożegnalnym.
Do typowych kontuzji, jakich doświadczają żużlowcy, dochodzą poważne kłopoty zdrowotne. Przed przewidzianym na 24 sierpnia 1986 roku meczem wyjazdowym ze „Stalą” Gorzów Zenon Plech przyjeżdża do klubu i w chwilę później czuje jak ogarnia go omdlenie. Kierownik sekcji Grzegorz Szady natychmiast wiezie go do szpitala na Łąkową.
Gdy przejrzano EKG, przewieziono żużlowca karetką do Szpitala Wojewódzkiego w Gdański. Diagnoza lekarska nie pozostawiała wątpliwości – stan przedzawałowy. Czyż można łatwo pogodzić się z takim werdyktem w wieku ledwie 33 lat? Gdy po otrzymaniu tabletki nitrogliceryny poczuł się lepiej, szybko opuścił szpital.
Już 4 września, gdy „Wybrzeże” walczyło u siebie z „Polonią” Bydgoszcz, postanowił wyjechać na tor. Cztery wyścigi i cztery zwycięstwa, w tym jedno szczególnie znamienne. W VI biegu weteran Plech obnaża braki Ryszarda Dołomisiewicza, okrzyczanego nową nadzieją polskiego speedway’u tylko dlatego, że pięć dni wcześniej w chorzowskim finale IMŚ zajął… jedenaste miejsce. Trzynaście lat wcześniej w podobnym finale, na tym samym torze, również 20-letni Zenon Plech stanął na podium… Gdy brak rzeczywistych sukcesów, działacze potrafią zadowolić się wzbudzającymi uśmiech politowania namiastkami.
Gospodarzem kolejnego finału indywidualnych mistrzostw Polski jest Zielona Góra. Bronowanie toru nie należy w kraju do rzadkości, ale 14 września 1986 roku tor „Falubazu” zbronowany był aż do perfidii. W pierwszych wyścigach nikt poza reprezentującymi gospodarzy Maciejem Jaworkiem i Andrzejem Huszczą nawet nie próbował podkręcać manetki gazu. Liczyło się głównie utrzymanie motocykla i szczęśliwe dojechanie do mety.
Zenon Plech upoważniony przez resztę kolegów, po czterech biegach zadzwonił do prowadzącego imprezę sędziego Romana Cheładze z prośbą o podjęcie stosownych działań. Gospodarze zaczęli wygładzać tor i utwardzać to grzęzawisko, lecz o radykalnej poprawie nie było co marzyć. Mistrzem Polski na rok 1986 został Maciej Jaworek, o reszcie miejsc na podium miał zadecydować wyścig barażowy. W jego wyniku srebro przypadło Wojciechowi Żabiałowiczowi z „Apatora”, a brąz Grzgorzowi Kuźniarowi ze „Stali” Rzeszów. Drugi z zielonogórzan Andrzej Huszcza mimo ułatwień stworzonych mu przez klubowych działaczy był dopiero czwarty. Plech z dorobkiem 9 pkt. ukończył finał na szóstym miejscu.
Jeszcze kilka ligowych startów i zapowiadana jako definitywna decyzja o zakończeniu sportowej kariery. Od lipca 1986 roku dzięki pomocy brata, który sprzedał mu okazyjnie Mercedesa, Zenon Plech przeistacza się w taksówkarza. Ma dosyć pewne źródło utrzymania, ma nową rodzinę i córkę Kamilę. Nie ma natomiast takiego zdrowia jak dawniej. Wystarczy powodów do powieszenia żużlowego ekwipunku na haku.
Ze speedway’em nie chce jednak zrywać całkowicie. Marzy mu się funkcja menedżera organizującego atrakcyjne kontrakty naszym jeźdźcom bądź szkoleniowca odpowiedzialnego za przygotowanie adeptów żużla. Posiadane znajomości w całym żużlowym światku, olbrzymie doświadczenie sportowe i dyplom maturalny czynią te marzenia w pełni realnymi.
Zapomina jednak o jednej istotnej przeszkodzie. Jest nią postawa działaczy, zarówno klubowych jak i z centrali. Pierwsi jakoś nie widzą Plecha w gronie szkoleniowców. Drudzy myślą przede wszystkim, jak możliwie najszybciej pozbawić 5-krotnego mistrza Polski jego głównego atutu – statusu żużlowca, który ciągle mieści się w krajowej czołówce.
Z wszystkich planów Zenona Plecha działacze Głównej Komisji Żużlowej PZMot, a ściślej prezesujący jej Andrzej Grodzki, największym zainteresowaniem darzy te, które dotyczą zakończenia kariery zawodniczej. Dziennikarz katowickiego „Sportu” omal nie łka ze wzruszenia nad hojnością żużlowej centrali, gotowej wyłożyć na imprezę pożegnalną ku czci Plecha nawet środki dewizowe.
Na początku lutego 1987 roku dochodzi do podpisania umowy z menedżerem ligi angielskiej Johnem Malcolmem Smithem o zapewnieniu udziału w imprezie światowej czołówki speedway’u. Mniej zorientowani kibice sportowi mogliby odnieść wrażenie, że międzynarodowa feta na cześć „Super Zenona” to nie wynik sympatii i uznania jakim cieszy się on wśród żużlowców, lecz owoc mozolnych zabiegów działaczy.
Sam zainteresowany takich złudzeń mieć nie powinien. Choćby za sprawą pisma, jakie otrzymał z Zarządu Głównego PZMot. Oto jego fragment:
„…Uprzejmie informujemy, że przyjęliśmy do wiadomości oświadczenia zawodników Zenona Plecha i Jana Ząbika, że sezon 1986 był ostatnim rokiem uprawiania przez nich sportu żużlowego. W związku z tym Główna Komisja Sportu Żużlowego informuje, że licencje „Ż” obydwu zawodników utraciły ważność z dniem 31 grudnia 1986 roku i nie będą przedłużone na rok 1987…”
Czy były jakiekolwiek formalne powody do podjęcia takiego kroku? Żadnych, zwłaszcza wobec Plecha. Ze średnią biegową w wysokości 2,51 pkt. był nie tylko najlepszym jeźdźcem „Wybrzeża” w sezonie 1986, ale także zajął wysokie, piąte miejsce w klasyfikacji ogólnopolskiej. Pożegnalne imprezy przewidziano na 21 i 22 czerwca 1987 roku, toteż zwykła kultura nakazywała uzbrojenie się tylko w półroczną cierpliwość i poczekanie z zabieraniem zawodnikowi prawa do startów na torze.
Ale – jak widać – – przewodniczący GKSŻ nad kulturę przedłożył możliwość udowodnienia wszystkim zainteresowanym, czyje racje są w żużlu ważniejsze: zawodnika (choćby najbardziej uzasadnione) czy działacza (choćby najbardziej bzdurne)?
Ostatecznie dzięki interwencjom Plecha i jego klubu oraz krytycznym publikacjom części dziennikarzy, GKSŻ rezygnuje z zamiaru pozbawienia gdańszczanina licencji. On sam natomiast ów fakt traktuje nie w kategoriach honorowego zadośćuczynienia, lecz pragmatycznie – postanawia wykorzystać licencję do dalszych startów w ekstraklasie.
Tak ma być do czerwcowych imprez pożegnalnych. A co potem? I tu zaskoczenie: chce startować nadal, lecz na brytyjskich torach. Hackney, którego barw niegdyś bronił, powrócił do British League i nadal widzi miejsce dla „Super Zenona” w swoich szeregach.

Niekonsekwencja? Rozmienianie na drobne tak efektownej kariery sportowej? Niechęć do stabilizacji, jaką niesie normalne życie w domowych pieleszach? Na pewno każdy z tych elementów po trosze. Ale są jeszcze elementy ważniejsze. Silniejsze od życiowego rozsądku. Stawiane ponad coraz częściej pojawiające się opinie niedawnych „przyjaciół” o Plechu, którego przedwcześnie wykończyło nadużywanie alkoholu. Tłumiące obawy przed nadejściem momentu, gdy zacznie pełnić rolę outsidera na żużlowym torze i życiowego przegranego poza nim. Tymi elementami są: miłość do żużla oraz niemożność wyobrażenia sobie życia bez niego. Zwłaszcza wówczas, gdy nie widać zainteresowania nowym, już nie zawodniczym wcieleniem Plecha. „Skoro nie chcą mnie jako szkoleniowca czy menedżera, muszą mnie zaakceptować jako zawodnika” .
26 kwietnia 1987 roku na stadionie przy ulicy Elbląskiej prezentacja głównych aktorów meczu „Wybrzeże” Gdańsk – „Start” Gniezno. Przy numerze 11 spiker wymienia personalia: „Zenon Plech”. Dotychczas przed własną publicznością jeździł z numerem 9, ale… takie są koszty powrotów mimo pożegnań. Kibice wybaczają jednak niezdecydowanie, zapominają o kwiatach niepotrzebnie wręczonych przed „ostatnim” występem na ulicy Elbląskiej, za jaki miał uchodzić rozegrany 5 października 1986 roku mecz z „Unią” Leszno. Wybaczają tym chętniej, że „Zenek” znowu wygrywa. Cztery biegi, trzy zwycięstwa, jedno zaprzepaszczone w wskutek nierówności toru. Czyż trzeba więcej?
W drużynie „Startu” Gniezno jeszcze świeża żałoba po śmierci 20-letniego Grzegorza Smolińskiego, który przypłacił życiem start w czwórmeczu młodzieżowych reprezentacji Szwecji, Danii, RFNi Polski rozegranym 12 kwietnia na torze poznańskiej „Olimpii”. W drużynie gospodarz radość z wysokiego zwycięstwa (63:26) z udanego powrotu 34-letniego Zenona Plecha.


Niestety, będzie to powrót „na chwilę”. Jeszcze tylko jedenaście ligowych wyścigów ze średnią w okolicach półtora punktu i 21 czerwca 1987 roku następuje oficjalne, tym razem nieodwołalne pożegnanie z torem. Z torem lecz nie z żużlem. Temu bowiem Zenon Plech pozostaje wierny nadal, choć w innej roli – szkoleniowca, menedżera, komentatora. Ba, z torem też nie żegna się całkowicie, uczestnicząc co jakiś czas w… półlegalnych zawodach weteranów.
Speedway ponad wszystko, speedway mimo wszystko…
Henryk Jezierski
(lipiec 2006)
Zdjęcia:
Archiwum Zenona Plecha
Henryk Jezierski
Juliusz Speichert
Henryk Kowalski
ZENON PLECH – PRZEBIEG KARIERY
ur. 1 stycznia 1953 w Zwierzyniu k. Strzelc Krajeńskich. Licencja: 10 maja 1970 podczas meczu ligowego Stal Gorzów – Wybrzeże Gdańsk.
1970
Stal Gorzów – 32 biegi (l defekt, 2 upadki, 1 wykluczenie), średnia punktowa w jednym biegu – 0,91 pkt., LXI miejsce w klasyfikacji Polskiego Związku Motorowego. Stal Gorzów na V miejscu tabeli ekstraklasy.
IV miejsce w Młodzieżowych Mistrzostwach Polski (Zielona Góra).
1971
Stal Gorzów – 38 biegów (2 defekty, 4 upadki. 5 wykluczeń), średnia punktowa w jednym biegu – 2,00 pkt., XIX miejsce w klasyfikacji PZMot. Drużynowe Wicemistrzostwo Polski.
I miejsce w Turnieju o „Srebrny Kask” – wspólnie z Grzegorzem Kuźniarem i Zbigniewem Marcinkowskim.
1972
Stal Gorzów – 39 biegów (1 defekt, 5 upadków), średnia punktowa w jednym biegu – 2,74 pkt., I miejsce w klasyfikacji PZMot. Stal Gorzów na V miejscu tabeli ekstraklasy.
Brązowy medal Drużynowych Mistrzostw Świata w Olching (RFN) – z Henrykiem Gluecklichem, Pawłem Waloszkiem, Zdzisławem Dobruckim i Markiem Cieślakiem.
Indywidualne Mistrzostwo Polski (Bydgoszcz).
1973
Stal Gorzów – 64 biegi (1 defekt, l upadek, 1 wykluczenie), średnia punktowa w jednym biegu – 2,87 pkt., I miejsce w klasyfikacji PZMot. Drużynowe Mistrzostwo Polski.
II Wicemistrzostwo Świata Par w Boras (Szwecja) – ze Zbigniewem Marcinkowskim.
Indywidualne II Wicemistrzostwo Świata (Chorzów).
I miejsce w Turnieju o „Złoty Kask”.
1974
Stal Gorzów – 54 biegi (1 defekt, 2 upadki), średnia punktowa w jednym biegu – 2,79 pkt., I miejsce w klasyfikacji PZMot. Drużynowe Wicemistrzostwo Polski.
V miejsce Mistrzostw Świata Par w Manchester (Wielka Brytania) – z Edwardem Jancarzem.
I Wicemistrzostwo Polski Par w Bydgoszczy – z Edwardem Jancarzem.
Brązowy medal Drużynowych Mistrzostw Świata w Chorzowie – z Janem Muchą, Andrzejem Jurczyńskim, Andrzejem Tkoczem i Jerzym Szczakielem.
VII miejsce Indywidualnych Mistrzostw Świata w Goeteborgu (Szwecja).
Indywidualne Mistrzostwo Polski (Gorzów).
I miejsce w Turnieju o „Złoty Kask”.
1975
Stal Gorzów – 49 biegów (2 defekty), średnia punktowa w jednym biegu – 2,66 pkt., II miejsce w klasyfikacji PZMot. Drużynowe Mistrzostwo Polski.
XIVmiejsce w Indywidualnych Mistrzostwach Świata na Wembley (Wielka Brytania).
1976
Stal Gorzów – 9 biegów, średnia punktowa w jednym biegu m 2,77 pkt., I miejsce w klasyfikacji PZMot. Drużynowe Mistrzostwo Polski.
VII miejsce Mistrzostw Świata Par w Eskilstuna (Szwecja) – z Edwardem Jancarzem.
Drużynowe wicemistrzostwo świata na White City (Wielka Brytania) – z Edwardem Jancarzem, Markiem Cieślakiem, Jerzym Rębasem i Bolesławem Prochem.
1977
Wybrzeże Gdańsk – 33 biegi (l defekt, l upadek, l wykluczenie), średnia punktowa w jednym biegu – 2,45 pkt., V miejsce w klasyfikacji PZMot. „Wybrzeże” Gdańsk na VI miejscu tabeli ekstraklasy.
1978
Wybrzeże Gdańsk – 45 biegów, średnia punktowa w jednym biegu – 2,88 pkt., l miejsce w klasyfikacji PZMot. Drużynowe Wicemistrzostwo Polski.
Brązowy medal Drużynowych Mistrzostw Świata w Landshut (RFN) – z Edwardem Jancarzem, Markiem Cieślakiem i Jerzym Rembasem.
I miejsce w Turnieju o „Złoty Kask”.
1979
Wybrzeże Gdańsk – 47 biegów (2 defekty, l wykluczenie), średnia punktowa w jednym biegu – 2,72 pkt., I miejsce w klasyfikacji PZMot. Wybrzeże Gdańsk na V miejscu w tabeli ekstraklasy.
II wicemistrzostwo Świata Par w Vojens (Dania) – z Edwardem Jancarzem.
Indywidualne I Wicemistrzostwo Świata (Chorzów).
Indywidualne Mistrzostwo Polski (Gorzów).
1980
Wybrzeże Gdańsk – 11 biegów, średnia punktowa w jednym biegu – 3,00 pkt., I miejsce w klasyfikacji PZMot. Wybrzeże Gdańsk na IX miejscu w tabeli ekstraklasy.
I Wicemistrzostwo Świata Par w Krsku (Jugosławia) – z Edwardem Jancarzem.
Brązowy medal Drużynowych Mistrzostw Świata we Wrocławiu – z Romanem Jankowskim, Andrzejem Huszczą, Edwardem Jancarzem i Jerzy Rembasem.
XV miejsce Indywidualnych Mistrzostw Świata w Goeteborgu (Szwecja).
1981
Wybrzeże Gdańsk – 53 biegi (2 defekty, 1 upadek), średnia punktowa w jednym biegu – 2,79 pkt., I miejsce w klasyfikacji PZMot. Wybrzeże Gdańsk na IV miejscu w tabeli ekstraklasy.
II Wicemistrzostwo Świata par w Chorzowie – z Edwardem Jancarzem.
XIV miejsce Indywidualnych Mistrzostw Świata na Wembley (Wielka Brytania).
Indywidualne I Wicemistrzostwo Polski (Leszno).
1982
Wybrzeże Gdańsk – 56 biegów (4 defekty, 1 wykluczenie), średnia punktowa w jednym biegu – 2,61 pkt., II miejsce w klasyfikacji PZMot. „Wybrzeże'” Gdańsk na V miejscu w tabeli ekstraklasy.
1983
Wybrzeże Gdańsk – 83 biegi (1 defekt, 3 wykluczenia), średnia punktowa w jednym biegu – 2,51 pkt., IV miejsce w klasyfikacji PZMot. Wybrzeże Gdańsk na V miejscu tabeli ekstraklasy.
XV miejsce Indywidualnych Mistrzostw Świata w Norden (RFN).
Indywidualne I Wicemistrzostwo Polski (Gdańsk).
1984
Wybrzeże Gdańsk – 7 biegów (l defekt), średnia punktowa w jednym biegu – 2,81 pkt.. I miejsce w klasyfikacji PZMot. Wybrzeże Gdańsk na VII miejscu tabeli ekstraklasy.
II Wicemistrzostwo Polski Par w Toruniu – z Grzegorzem Dzikowskim i Dariuszem Stenką.
1985
Wybrzeże Gdańsk – 87 biegów, średnia punktowa w jednym biegu – 2,68 pkt., II miejsce w klasyfikacji PZMot. Drużynowe Wiceistrzostwo Polski.
Mistrzostwo Polski Par w Rybniku – z Grzegorzem Dzikowskim.
Indywidualne Mistrzostwo Polski (Gorzów).
1986
Wybrzeże Gdańsk – 76 biegów, średnia punktowa w jednym biegu – 2,54 pkt., V miejsce w klasyfikacji PZMot. Wybrzeże Gdańsk na VII miejscu w tabeli ekstraklasy.
I Wicemistrzostwo Polski Par w Toruniu – z Dariuszem Stenką i Mirosławem Berlińskim.
VI miejsce Indywidualnych Mistrzostw Polski (Zielona Góra).
1987
Wybrzeże Gdańsk – l5 biegów, średnia punktowa w jednym biegu – 1,81 pkt, XXVIII miejsce w klasyfikacji PZMot.
21 czerwca – oficjalne pożegnanie z torem.
