MÓŻDŻEK W KONSOLECIE
Stali czytelnicy „MOTO” na pewno zauważyli, że konsekwentnie unikamy pouczania innych kierowców, aby jeździli bezpiecznie, chociaż znalazło by się sporo argumentów do uchodzenia za „autorytety” w tej dziedzinie. Niżej podpisany np. nigdy dotąd nie rozbił ani samochodu własnego, ani udostępnionego przez importerów bądź dealerów do jazd próbnych. Ba, nawet w warunkach rywalizacji sportowej podczas licznych rajdów dziennikarskich, gdzie daje o sobie znać adrenalina, nie wbijałem pojazdów w drzewa czy – choćby – w krawężniki. Dwadzieścia sześć lat za kółkiem (wcześniej były cztery lata za kierownicą motocykla marki Iż), ponad milion kilometrów przejechanych po drogach polskich i zagranicznych, wyboistych duktach i gładkich jak stół torach wyścigowych – bez spowodowania najmniejszej choćby stłuczki… Piękny wynik, nieprawdaż? A jednak pozostanę przy swoim i nie podejmę się roli wychowawcy innych użytkowników dróg. Dlaczego? Z kilku zasadniczych powodów.
Powód pierwszy to świadomość, że moje dotychczasowe, wyjątkowo szczęśliwe, wojażowanie jest bardziej wynikiem Bożej woli niż umiejętności jeździeckich. Naliczyłbym co najmniej kilkanaście sytuacji, które mogłem przypłacić utratą życia, a które były konsekwencją dysponowania wyobraźnią zbyt skromną, aby ogarnąć wszystkie możliwe warianty zdarzeń drogowych – od manewru wykonanego przez pijanego jak świnia milicjanta, który postanowił zawrócić służbową Nysą w poprzek drogi krajowej Warszawa – Lublin (oczywiście bez sprawdzania czy jest to możliwe), poprzez nieoświetloną przyczepę pozostawioną w nocy na ostrym zakręcie w okolicach Ostródy, aż do kaszubskiego rolnika spod Sierakowic tak mocno przekonanego o bezludziu na którym uprawiał rolę, że nie widział najmniejszych powodów, aby upewnić się czy nie zrobi komuś krzywdy wyjeżdżając ciągnikiem z pola na szosę. Kilkudziesięciocentymetrowe odległości od przedniego zderzaka Nysy, lewej burty przyczepy oraz tylnych kół traktora sprawiły, że do tragedii nie doszło lecz nikt nie ma patentu na szczęście wieczne i warto być tego świadomym.
Powód drugi to niechęć do zasilenia szeregów „pouczaczy”, którzy uprawiają tę działalność bardziej z chęci uzyskania osobistych profitów (honoraria za słuszne teksty lub audycje, możliwość robienia za telewizyjną gwiazdę itp.) niż powodowani wewnętrzną potrzebą. Ręce opadają, gdy widzę, jak w roli eksperta od jazdy bezpiecznej występuje eks-rajdowiec znany z efektownych „dzwonów” i dewastowania swojej maszyny już na pierwszym kilometrze każdych niemal zawodów. To samo dotyczy policyjnych „podobasów” pięknie grających do kamery, gdy występują w TV, a zarazem wyjątkowo odpornych na taką współpracę z mediami, która nie dając możliwości lansowania własnej osoby, zmusza do „pracochłonnego” przekazywania redakcjom konkretnych informacji i statystyk.
Powód trzeci wreszcie to dyskusyjna skuteczność działań, których sens sprowadza się do traktowania wszystkich zmotoryzowanych jedną miarką – jako przygłupów wymagających okresowej reprymendy ze strony wyznaczonego „pedagoga”, często o dyskusyjnym doświadczeniu i umiejętnościach własnych.
Oczywiście, nie neguję potrzeby uświadamiania czytelnikom „MOTO” realnych zagrożeń płynących z łamania przepisów oraz jazdy niebezpiecznej. Tyle, że robimy to drogą nie pouczania lecz działającej mocniej na wyobraźnię, bo podawanej w formie obrazów, perswazji. Temu właśnie celowi służy na naszych łamach „FOTO-PRZESTROGA” – cykl zdjęć pokazujących wymownie jak działają prawa fizyki i co po uderzeniu np. w drzewo z szybkością 100 km/h pozostaje z – najbardziej nawet nowoczesnego – samochodu, uzbrojonego, a jakże!, w ABS, ESP, poduszki powietrzne oraz strefy kontrolowanego zgniotu.
Wszystkie z zamieszczonych w „MOTO” zdjęć wykonane zostały – co podkreślam specjalnie – podczas naszych rutynowych podróży po Polsce, najczęściej na trasie łączącej Gdańsk z Warszawą. Tak, jak choćby dwie fotografie wykonane na początku marca br. w odstępie tygodnia w tym samym miejscu (skrzyżowanie lokalnej drogi między Nowym Dworem Gdańskim i Kmiecinem z trasą warszawską E77). Dwa wypadki, dwa trupy plus jedna osoba odwieziona do szpitala w stanie ciężkim.
A przecież nigdy nie polujemy specjalnie na tego rodzaju „okazje”. Więcej, jakże często w obliczu masakr, które dane nam jest oglądać brakuje nawet chęci, aby sięgnąć po aparat. Świadomie unikamy też zbliżeń na ofiary wypadku, choć wiem że niejednemu z drogowych „watażków” przydałoby się unaocznić, co zostaje np. z głowy człowieka po uderzeniu w deskę rozdzielczą samochodu.
Niestety, mamy też świadomość istnienia znaczącej grupy użytkowników dróg, którzy nie wyleczą się z bezmyślności, braku wyobraźni bądź przekonania o swoich mistrzowskich umiejętnościach w prowadzeniu samochodu dopóty, dopóki móżdżkiem wbitym w konsoletę nie okaże się ich własny organ. Problem jednak w tym, że zanim to nastąpi potrafią wysłać na tamten świat innych, Bogu ducha winnych, ludzi. Tak, jak na początku kwietnia br. zrobił to młodociany kierowca Mazdy, roztrzaskanej wraz z nim samym oraz dwiema koleżankami o drzewo na drodze pod Kościerzyną…
Henryk Jezierski
(19.04.2001)