MERCEDES-AMG S 65: KOLEJNA OFIARA „ARBUZÓW”
Przez tydzień, w dniach od 13 do 20 maja 2019 roku, należący do firmy Witman salon AMG Brand Center Gdańsk (jedyny w Polsce dla tej marki) był miejscem premierowego… pożegnania Mercedesa-AMG S 65. To nie żart! Demonstrowany samochód to bowiem reprezentant ostatniej, limitowanej serii 130 egzemplarzy, adresowanej do miłośników 12-cylindrowych jednostek napędowych.
Właśnie taki silnik V12 biturbo, o pojemności 6 litrów, mocy 630 KM (463 kW) i momencie obrotowym 1000 Nm w zakresie 2300 – 4300 obr./min stał się głównym powodem zakończenia produkcji ekskluzywnego modelu z charakterystycznym emblematem AMG.
Na nic zdała się wyjątkowa uroda tego samochodu, podkreślona m.in. oryginalnym kolorem opisanym jako „czerń obsydianu”, 20-calowymi obręczami, wlotami powietrza w kolorze matowego brązu, emblematami AMG na tylnych słupkach oraz czarnymi, polerowanymi końcówkami ruch wydechowych.
Nie pomogło wnętrze wyróżniające się m.in. tapicerką z czarnej skóry i jej miedzianymi, kontrastowymi przeszyciami oraz wprowadzenie elementów wykończenia z włókna węglowego i podkreślenie wersji finałowej specjalnym emblematem z numerem seryjnym pojazdu, ulokowanym na konsoli środkowej.
Gwoli zaspokojenia ciekawości zainteresowanych czytelników możemy też wspomnieć o wyposażeniu standardowym Mercedesa-AMG S 65. A wchodzi w ów standard np. panoramiczny dach Magic Sky Control, pakiet Firs Class z indywidualnymi fotelami i biznesową, przedłużoną konsolą, a nawet… szyty na miarę pokrowiec na nadwozie z napisem „AMG S 65 FINAL EDITION”, który ma chronić samochód przed zakurzeniem podczas postoju w garażu.
Wszystko to przydało się jednak modelowi AMG S 65 niczym umarłemu kadzidło. Musi odejść w niebyt, ponieważ jego silnik (patrz: zdjęcia górne) ma problemy ze spełnieniem coraz bardziej rygorystycznych norm emisji spalin. Taki sam los spotkał zresztą lub niebawem spotka napędzane „dwunastkami” modele konkurentów, w tym BMW M760Li z silnikiem 6.6 V12 oraz Audi A8 z silnikiem W12.
To, oczywiście, efekt wytężonej pracy tysięcy tzw. arbuzów (z zewnątrz zielone, w środku czerwone), czyli pseudo-ekologów o lewackim rodowodzie, straszących sobie podobnych durniów globalnym ociepleniem jako wyłącznie wynikiem działalności człowieka.
Walczę z tą hołotą od blisko trzydziestu lat. Podpierając się opiniami rzetelnych naukowców informuję w swoich publikacjach, że globalne ocieplenie to naturalne, okresowe zjawisko klimatyczne w liczącej miliony lat historii Ziemi, a np. tylko jeden z sześciuset aktualnie czynnych wulkanów emituje więcej dwutlenku węgla niż wszystkie samochody na świecie.
Nie pomaga, ponieważ pomóc nie może. Za „arbuzami” stoi bowiem potężne, międzynarodowe lobby, które z tzw. podatku węglowego uczyniło kolejne źródło bilionowych dochodów, szantażując argumentem „ocieplenia” i doprowadzając do ruiny budżety najbiedniejszych państw. Polska również jest w tym gronie.
Niestety, koncerny samochodowe – niby również międzynarodowe i potężne – w tym wypadku okazały się bezsilne. Są bowiem zależne od kredytów, a tych udziela międzynarodowa lichwa, bezwzględnie egzekwująca swoje geszefty we wszystkich dziedzinach.
Cóż zatem robić? Najchętniej pozdrowiłbym arbuzową swołocz popularnym – zwłaszcza wśród kibiców futbolu – zawołaniem „ChWwD”. Nie zrobię jednak tego powodowany świadomością, że wśród pseudo-ekologów pederaści stanowią grupę mocno nadreprezentatywną. Po co zatem sprawiać im przyjemność, choćby werbalną?
Wybrałem przyjemność dla siebie. W 1996 roku podczas Salonu Samochodowego byłem bezpośrednim świadkiem światowej premiery Mercedesa CL 500 W 140, modelu który de facto był dotychczasową wersją coupe luksusowej klasy S, zwanej potocznie „bunkrem” i obśmiewanej przez samych Niemców (prawdopodobnie już zarażonych arbuzową agitacją) jako największe i najcięższe na świecie auto 4-osobowe.
Nie zrażony tymi opiniami oglądałem eksponowany model niemal równie długo i dokładnie, jak chińscy „dziennikarze” rejestrujący w sile kilkunastu osób każdy szczegół nowego produktu koncernu Daimler-Benz. Ja jednak nie robiłem tego w celach tzw. szpiegostwa gospodarczego lecz najzwyczajniej osobistych.
Mój końcowy werdykt był krótki i oficjalnie ogłoszony w obecności drugiego członka ekipy „MOTO”; ten albo żaden. Oczywiście, wyłożenie ponad 600 tys. zł nie wchodziło w ogóle w grę. Zakładałem racjonalnie (m.in. znając jakość ówczesnych Mercedesów), że przed przejściem na emeryturę będzie mnie stać na dokładnie taki sam model lecz o dwadzieścia lat starszy.
Udało się i to bez czekania tak długo. W 2013 roku kupiłem 17-letniego CL 500 za równowartość samochodu klasy średniej niższej i mniej więcej takiej samej marki. Ot, co znaczy iście chińska cierpliwość…
Zakupu dokonałem w Hamburgu. Akurat w moim wypadku „Niemiec nie płakał, jak sprzedawał”. Wcześniej zapadł bowiem na Alzheimera. Jego bezwzględna żona najpierw ulokowała nieszczęśnika w umieralni zwanej hospicjum, a następnie – nie czekając na pogrzeb – zaczęła wyprzedawać samochody z niewielkiej wprawdzie lecz starannie utrzymanej kolekcji. Nawet zaproponowała mi Rolls-Royce’a ale nie skorzystałem. Pomijając kwestie finansowe, interesowała mnie tylko realizacja marzenia sprzed blisko dwudziestu lat.
Mam nieukrywaną, uzasadnioną zarówno względami historycznymi, jak i rodzinnymi, awersję do Niemców lecz o poprzednim właścicielu coupe mogę wyrazić się tylko pozytywnie. Myślę zresztą, że jestem aktualnie jedyną osobą, która ciągle zachowuje go we wdzięcznej pamięci.
Samochód użytkowany był bowiem tylko od kwietnia do października, przechowywany w podziemnym garażu, a na przeglądy stawiał się z punktualnością szwajcarskiego zegarka. Dzięki temu i – oczywiście – także mojej, podyktowanej niekłamanym uczuciem, dbałości o stan wymarzonego M-B CL 500 W140, pojazd ów jest w stanie nawet dzisiaj podjąć jakościowo-eksploatacyjną rywalizację niemal z każdym, fabrycznie nowym produktem większości marek, luksusowych nie wyłączając.
Co ważne, jest także wyzwaniem, by nie powiedzieć – siarczystym policzkiem, wymierzonym w tępawe facjaty „arbuzów”. Silnik o pojemności 5 litrów i mocy 320 KM (235 kW) osiąganej – co ważne – bez dopingu w postaci turbosprężarki. Do tego szybkość maksymalna 250 km/h ograniczona elektronicznie. A spalanie benzyny? Producenci przed 2000 rokiem nie kłamali: 22,1 l/100 km w mieście, 11,5 l/100 km poza miastem oraz 15,4 l/100 km średnio. Moje pomiary odbiegają od tych danych minimalnie i w obydwie strony; spalam 13 litrów czyli nieco więcej poza miastem lecz nie przekraczam 20 litrów, gdy muszę jechać dynamicznie, aby wyzwolić się z dyktatu mułów delektujących się wskazaniami licznika znacznie poniżej dopuszczalnej prędkości w swoich „ekologicznych” wynalazkach.
Swoją drogą, ciekawe, czy kiedyś zrozumieją, jak zostali przekręceni przez zielonych geszefciarzy? Czy dotrze do nich, że energia elektryczna nie bierze się znikąd, a potężne akumulatory pozwalające przejechać bez ładowania „imponujący” dystans 200 km, (czyli tyle co miejski skuter o pojemności 50 cc), nie powstają z piasku, kurzu i zgniecionych „petów” po coli?
Warto zwrócić przy tej okazji na wyjątkową przewrotność „arbuzów”. Nieustannie wycierają sobie gęby deklaracjami o demokracji i wolności, a jednocześnie nie pozwalają skorzystać z niej komuś, kto ma chęć, marzenie lub fanaberię jeździć samochodem dużym i z odpowiednim dla jego masy silnikiem.
Ba, gdyby tu tylko chodziło o zaspokojenie egoistycznych potrzeb. Sprzedawcy z salonów dealerskich Mercedesa, BMW, Audi czy Volvo mogą sypać dziesiątkami przypadków, gdy ich klienci dzięki wyborowi największych, „flagowych” pojazdów ww. marek uratowali życie swoje i swoich najbliższych. Także, a raczej przede wszystkim, wówczas, gdy do wypadku dochodziło nie z ich winy lecz np. za sprawą usypiającego ze zmęczenia kierowcy TIR-a, naćpanego posiadacza „kultowego” Golfa czy pijanego w sztok traktorzysty.
Także z powyższych powodów, prawa do posiadania samochodu nie spełniającego norm wymyślonych przez de-kretynów z Brukseli oraz ich faktycznych mocodawców od „ocieplenia”, bronił będę jak prawa do oddychania.
Przy okazji coś na potwierdzenie słuszności mojej postawy. Według stanu na sobotę, 18 maja br. polscy klienci zamówili już dziesięć egzemplarzy limitowanego Mercedesa-AMG S 65. I zapewne nie jest to liczba ostateczna. Mówiąc dosadnie: na pohybel „arbuzom”!
Tekst i zdjęcia:
Henryk Jezierski
(20.01.2019)