POPiSOWI ZABÓJCY ZZA WĘGŁA
To było do przewidzenia dla każdego, kto zna metody funkcjonowania żydokomuny w wersji koszernej, obowiązującej od 1989 roku. Śmierć 21-letniego Mateusza Sitka, żołnierza ugodzonego nożem przez migranta próbującego sforsować granicę polsko-białoruską, po raz kolejny została wykorzystana do propagandowej konfrontacji między kibucem prusko-ruskim (PO z przystawkami) oraz amerykańsko-izraelskim (PiS z przystawkami).
Zdradziecka hołota próbuje przerzucać odpowiedzialność za tę tragedię na swoich przeciwników politycznych, licząc – nie bezpodstawnie – że „ciemny lud, który wszystko kupi” zupełnie zapomniał, kto rozbroił Polaków i pozbawił elementarnego prawa do samoobrony. A przecież w tym wypadku zasługi obydwu, umawiających się na POPiS-ową ustawkę, stron są praktycznie identyczne, choć z lekkim przechyłem na niemieckiego agenta D. Tuska, który miał całe pół roku na zrealizowanie deklarowanego uporządkowania sytuacji na granicy polsko-białoruskiej w – uwaga – 24 godziny. Zamiast tego najpierw jego kundle ukarali żołnierzy, którzy śmieli oddać strzały ostrzegawcze w kierunku emigracyjnego desantu z Białorusi, a dwa miesiące później młody żołnierz świadomy zapewne tego, co stało się z jego kolegami nie miał odwagi użyć broni. Być może, nie miał nawet takiej możliwości rozbrojony przez swoich przełożonych.
I pomyśleć, że w realiach PRL-u taki przypadek był nie do pomyślenia. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że chociaż wówczas też rządziła żydokomuna to jednak w wersji felernej, bez absolutnej dominacji talmudycznej dziczy z jaką mamy do czynienia obecnie. Zasady odstrzeliwania każdego, kto mimo wcześniejszych ostrzeżeń przekroczył ustanowioną granicę były jednoznacznie określone obowiązującymi regulaminami. Co ważne, dotyczyło to nie tylko granicy z obcym państwem ale także takiej, która rozdzielała płotem lub bramą np. teren wojskowy od cywilnego. Z czasu swojej służby w Marynarce Wojennej na początku lat 70-ych ubiegłego wieku pamiętam przypadki kilku żołnierzy, którzy przypłacili życiem lub ciężkimi obrażeniami próby dotarcia do swojej kompanii z tzw. lewizny (opuszczenie koszar bez przepustki) „po pijaku” i przez płot.
Znam też relację mojego młodszego brata Wiesława jako bezpośredniego uczestnika podobnego zdarzenia. Podczas nocnej, wewnętrznej służby wartowniczej w jednej z jednostek wojskowych w Morągu zauważył wysokiego rangą oficera, który usiłował dostać się na teren jednostki bez wcześniejszego zameldowania w biurze przepustek. Zareagował regulaminowym ostrzeżeniem. Nieproszony gość nie dość, że zignorował wezwanie, to jeszcze krzyknął „Co ty, przełożonego nie rozpoznajesz!”. Brat powtórzył ostrzeżenie, a gdy i to nie pomogło, za trzecim razem odbezpieczył „kałasznikowa” i wprowadził nabój do komory. Rozległ się charakterystyczny szczęk zamka po którym gość jakby zamarł z przerażenia, po czym dokonał gwałtownego zwrotu w tył.
Najgorsze czekało brata nad ranem. Intruz okazał się bowiem… podpułkownikiem, zastępcą szefa sztabu w dowództwie olsztyńskiej dywizji. Prawdopodobnie był jednym z tych trepów, którz lubili zabawiać się demonstrując swoją władzę i rangę wobec wystraszonych szeregowych żołnierzy. Tym razem trafił niezbyt fortunnie.
Najpierw wezwano brata pod sąd wojskowy, a potem trafił przed oblicze dowódcy jednostki. Ten rozpoczął bez ogródek:
– Jezierski, wiecie co zrobiliście wyższemu rangą oficerowi?
– Nie wiem, obywatelu pułkowniku. Chyba tylko oddał mocz, bo widziałem jakąś plamę tam, gdzie stał.
– Mylicie się, Jezierski. On się zeszczał i zesrał na dodatek!
„No to już po mnie” – pomyślał brat. Dowódca odczekał chwilę, po czym uśmiechnął się i zapytał:
– No, dobrze. To ile chcecie urlopu?
Podwładnego najzwyczajniej zamurowało. Nie odpowiedział ani słowem. Wyręczył go przełożony, pytając:
– Pięć dni wystarczy?
Brat dopiero teraz odzyskał rezon. Trzasnął obcasami, regulaminowo skłonił głowę (był bez czapki, więc zasalutować nie mógł) i odpowiedział:
– Ku chwale Ojczyzny, obywatelu pułkowniku!
Tak działo się jeszcze całkiem niedawno, za PRL, czyli żydokomuny felernej. A teraz? Wściekłe lewackie suki robiące za „celebrytki” plują na pograniczników, szarpią za mundury, obrażają najgorszymi wyzwiskami. W innej, choć równie chamskiej formie wtóruje im probanderowski UW-ek z Wrocławia, poseł PO biegający po granicy z reklamówką oraz TVN, „Gazeta Wyborcza” i inne media głównego ścieku.
PiS-owcy woleli wydać ponad miliard złotych na pseudo-zaporę, napełniając przy okazji kabzę zaprzyjaźnionym firmom niż uszanować święte prawo żołnierza do obrony granicy państwa oraz własnej. Ryży folksdojcz w randze premiera RP potulnie wykonuje polecenia Berlina o humanitarnym traktowaniu imigrantów i tworzeniu dla nich nowych miejsc pobytu, choć powinien pamiętać także o niemieckiej szkole strzelania w plecy rodowitym Niemcom, Niemkom i ich dzieciom, usiłującym dostać się z NRD do RFN lub Berlina zachodniego.
A teraz ci fałszywcy z Tuskiem, Kosiniakiem-Kamyszem i Bodnarem na czele, wspomagani przez tych samych „celebrytów”, którzy jeszcze kilka miesięcy temu plugawili mundur polskiego żołnierza (vide: niejaka Kurdej-Szatan) przybierają miny pełne żalu i prześcigają się w kondolencjach dla rodziny 21-letniego chłopaka. Na potęgę wtórują im „żałobnicy” z PiS-u, choć przez osiem lat swoich rządów robili dokładnie to samo, a nawet więcej m.in. otwierając granicę dla milionów przybłędów z banderowskiej Ukrainy oraz setek tysięcy „gości” z innych krajów, łącznie z azjatyckimi i afrykańskimi.
Zaprawdę, czy ta swołocz sądzi, że masowe zaszprycowanie Polaków pozbawiło rozumu i pamięci także tych, którzy nie dali się nabrać na plandemię i szczepionki?
Henryk Jezierski
(12.06.2024)