KAPŁAN SZCZEGÓLNEJ TROSKI…
Zacznę od zacytowania wypowiedzi, która nie tyle zainspirowała, co wręcz wymusiła tę publikację:
„To jest coś bardzo niepokojącego i ogromnie ważnego, że ten cały ruch obrony Mszy świętej w rycie rzymskim rośnie jako sekta i kształtuje ludzi o mentalności heretyckiej, sekciarskiej, diabolicznej, zamkniętej, podłej, wstrętnej, obrzydliwej, złej”.
I któż to powiedział? Aktualny biskup Rzymu, który łączy sobą funkcje heretyka, apostaty i schizmatyka na podobieństwo jakiejś szatańskiej trójcy? A może któryś z hierarchów Kościoła w Polsce, np. świeżo mianowany kardynał Grzegorz Ryś, nie kryjący swojego zafascynowania talmudyzmem? Wprawdzie żadnej z powyższych kandydatur nie można odmówić szczególnych zasług w konsekwentnym zwalczaniu katolików, chcących pozostać wiernymi Mszy świętej w rycie rzymskim czyli tradycyjnym, obowiązującym w Kościele od kilkunastu wieków, jednakże odpowiedź na pytanie o autora tak skandalicznych słów jest zaskakująco odmienna. Wypowiedział je bowiem… ks. Michał Woźnicki, uchodzący za najgorętszego orędownika przywrócenia w polskim Kościele obrządku, jaki obowiązywał do czasu zakończenia II Soboru Watykańskiego, tj. do 1966 roku.
Co gorsze, zacytowane na wstępie obelgi nawiązywały bezpośrednio do księży Jacka B. i Dariusza K. – jego dwóch współbraci z zakonu salezjanów, którzy złożenie przysięgi dożywotniego odprawiania wyłącznie tradycyjnej Mszy świętej również przypłacili wydaleniem z tegoż zakonu. I jakby tego było mało – atak ks. Woźnickiego nastąpił niemal równolegle z nagonką rozpętaną przez Bractwo Kapłańskie Św. Piusa X, które posługę ww. dwójki kapłanów określa mianem… sekciarstwa.
O monopolistycznych poczynaniach Bractwa wobec Polaków chcących pozostać wiernymi Świętej Tradycji, pisałem obszernie w listopadzie 2022 roku, patrz „NIEMIECKA DROGA JEDYNĄ DO BOGA?”, Nie będę zatem powtarzał argumentów użytych w tamtej publikacji. Godzi się tylko wspomnieć, że w naszym kraju mamy do czynienia z niemiecką wersją Bractwa pierwotnego (FSSPX), powołanego do życia przez francuskiego arcybiskupa Marcela Lefebvre’a. Podkreślmy, że Neue FSSPX (to określenie wydaje mi się najbardziej trafne) odeszło od oryginału nie tylko w sensie geograficznym, rezygnując z seminarium w miejscowości Econe położonej we francuskojęzycznej części Szwajcarii na rzecz niemieckiego Zaitzkofen, gdzie kandydatów na kapłanów – dodajmy, głównie z Polski – formuje się w języku takich „przyjaciół” naszego narodu i naszej wiary jak Otto Bismarck czy Adolf Hitler.
Ciekawa jest również osoba przełożonego Neue FSSPX w Polsce, ks. Karola Stehlina. Ciąży na nim nie tylko zarzut usługiwania zwierzchnikowi – pedofilowi w środkowoafrykańskim Gabonie, ale także oszustwa finansowe na szkodę polskich wiernych, przed którymi przezornie czmychnął z naszego kraju na ponad cztery lata. Dzisiaj on i jego Neue-Bractwo czują się wyjątkowo mocno, zapewne dzięki cichemu przyzwoleniu hierarchów z Konferencji Episkopatu Polski oraz Watykanu na kontrolowanie i sterowanie katolikami zainteresowanymi uczestnictwem w Mszach św. rytu rzymskiego.
Personalny atak podwładnych ks. Stehlina na ww. księży dziwi tym bardziej, że są to kapłani o praktycznie przeciwstawnych cechach osobowościowych wobec ks. M. Woźnickiego. Zrównoważeni, ważący słowa podczas kazań i ogłoszeń, wymagający lecz jednocześnie życzliwi wobec wiernych. Jednym słowem – kapłani, jakich pamiętam z czasów mojej młodości, czyli przed novusową rewolucją. Być może, agresja Neue-Bractwa wynika z faktu, że zarówno ks. Jacek B., jak i ks. Dariusz K. odebrali ważne dopełnienie święceń kapłańskich (tzw. sub conditione) z rąk abp. Richarda Williamsona, który nie przystał na niemiecką wersję kontynuowania dzieła abp. Marcelego Levebvre’a.
Jak jednak wytłumaczyć oczywistą, choć bezpodstawną napaść na dwójkę – i tak ciężko doświadczanych i szykanowanych – kapłanów ze strony ich dawnego współbrata? Wprawdzie ks. M. Woźnicki może mieć poczucie krzywdy, że akurat jemu abp. Williamson święceń nie uzupełnił lecz co to ma wspólnego z dawaniem – zakładam, że nieświadomie – dodatkowych argumentów stehlinowcom?
Nie jestem w stanie racjonalnie odpowiedzieć na to pytanie. Mogę tylko odwoływać się do mojego bezpośredniego kontaktu z ks. M. Woźnickim oraz częstych rozmów i spotkań z ofiarami jego specyficznego postępowania wobec wiernych, konkretnie – małżeństwem J. z Gietrzwałdu. Zwłaszcza, że oni także byli „bohaterami” niejednego wystąpienia eks-salezjanina, transmitowanego w internecie . Motyw ten sam, aż do znudzenia: odmowa udostępnienia własnej posesji na odprawienie przez ks. Woźnickiego Mszy św., bez jakiejkolwiek gwarancji, że ten gest wyczerpałby zakres oczekiwanej gościnności.
Zacznijmy od wspomnianego spotkania. Odbyło się ono w niedzielę, 15 maja 2022 roku przy gietrzwałdzkiej Kapliczce Objawień NMP. Gdy dostrzegłem ks. Woźnickiego wraz ze skromną, 8-osobową grupą towarzyszących mu pielgrzymów postanowiłem uścisnąć mu prawicę i podziękować za konsekwentną walkę o przywrócenie tradycyjnej Mszy św. Tak też się stało. Po krótkiej wymianie zdań zostałem zaproszony z żoną do domu państwa J., gdzie ks. Woźnicki miał odprawić Mszę św. Oczywiście skorzystaliśmy z zaproszenia. Po nabożeństwie przenieśliśmy się do sąsiedniego pokoju, w którym gospodarze przygotowali skromny, stosowny do późnej pory, poczęstunek.
Zapytany przez ks. Woźnickiego o cel pobytu w Gietrzwałdzie, odpowiedziałem, że poza oddaniem hołdu Królowej Polski jest to kolejna wizyta w ramach mojego dziennikarskiego wsparcia dla skromnej grupki osób, walczących ze skandaliczną decyzją gospodarzy Sanktuarium o budowie betonowego obiektu nie tylko dewastującego gietrzwałdzkie błonia, ale także bardziej przypominającego amfiteatr niż deklarowany ołtarz polowy. Odpowiedź salezjanina z Wronieckiej była wprost szokująca: „Co to za problem? Są właścicielami tego terenu, więc mogą robić co chcą”.
Zrozumiałem, że mam przed sobą kapłana dla którego wyjątkowość miejsca objawień Najświętszej Marii Panny jako Królowej Polski, fakt budowy i utrzymania Sanktuarium Maryjnego w Gietrzwałdzie przez setki tysięcy wiernych pielgrzymujących tutaj od blisko półtora wieku, to kwestie drugorzędne wobec statusu właścicielskiego, jakim obdarzono marginalny zakon z Krakowa, reprezentowany przez kilku „braci” rzadko pojawiających się w sutannach. Można powiedzieć – wyjątkowy egoizm i marginalizowanie wszystkiego, co nie dotyczy nadzwyczajnej misji ks. Woźnickiego.
A jakaż to misja akurat wobec Gietrzwałdu? Moim zdaniem była nią próba pełnego podporządkowania sobie małżeństwa J. po to, aby ich posesję, sąsiadującą bezpośrednio z terenem Sanktuarium uczynić co najmniej kaplicą ks. Woźnickiego, gdzie tenże w obecności już nie kilku czy kilkunastu lecz setek wiernych mógłby prezentować się jako jedyny i niezłomny obrońca Świętej Tradycji.
Sęk w tym, że gospodarze nie widzieli racjonalnych powodów, aby plon swojej kilkudziesięcioletniej pracy za granicą oddać w cudze, choćby księżowskie ręce. Zwłaszcza, że Pan Bóg obdarował ich rodziną, z wnukami włącznie. Wprawdzie państwo J. swój dystans wobec wizji ks. Woźnickiego starali się przekazać w jak najoględniejszej formie lecz adresata to nie przekonało. Już podczas kolacji w Gietrzwałdzie miałem wątpliwą przyjemność wysłuchać iście poniżającej i obraźliwej tyrady ks. Woźnickiego wobec pani domu. Jako gość w tym towarzystwie drugorzędny, a przy tym świadomy obecności męża atakowanej nie zareagowałem. Dzisiaj uważam, że był to ewidentny błąd.
Teraz mogę jedynie bezsilnie świadkować – już nie bezpośrednio, lecz drogą internetową – szkalowaniu małżeństwa, które chciało tylko zachować się zgodnie z zasadą: „Wiara – Rodzina – Własność”. Postępowanie ks. Woźnickiego i usługującego mu w charakterze ministranta Jakuba Zygarłowskiego, to nie żadne nękanie, jak to delikatnie ujął pan J. odprawiając od progu swojego domu emisariuszy w sprawie odprawienia Mszy św. na jego posesji. To realizowane z premedytacją, perfidne i – co gorsze – upubliczniane okrucieństwo wobec osób, które wielokrotnie i w jak najbardziej kulturalnej formie odmawiały jakiegokolwiek kontaktu z salezjaninem.
Formalnie, czyli podług oficjalnych decyzji zakonnych i kościelnych ks. Michał Woźnicki nie jest już ani salezjaninem, ani księdzem. Ja jednak pozostanę przy ostatnim określeniu, gdyż mam w „głębokim poważaniu” decyzje posoborowych żydochazarskich przechrztów lub wysługujących się im szabes-gojów. Z rezerwą przyjąłbym również opinie psychologów i psychiatrów na temat poczytalności księdza, jako że te profesje pozostają także koszerne nad wyraz. Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, aby ks. Woźnicki raczył przynajmniej rozważyć zasadność uwag wobec jego osoby wyrażonych przez inżyniera i dziennikarza z blisko półwiecznym doświadczeniem zawodowym:
Po pierwsze:
Kapłanowi najzwyczajniej nie przystoi osobliwy narcyzm, megalomania, parcie na komputerowe szkło (vide: internet) oraz demonstrowanie wyjątkowości swojego kapłańskiego statusu. Zwłaszcza, gdy ów status jest konsekwencją święceń kapłańskich otrzymanych w realiach posoborowych, tak ostro i słusznie piętnowanych przez samego zainteresowanego.
Po drugie:
Według biblijnego przekazu wierni to wprawdzie owieczki, prowadzone przez pasterza, ale na pewno nie barany, gotowe akceptować każdą kalumnię – zwłaszcza bezpodstawną – pod swoim adresem. Zdziesiątkowane stado „owieczek” to najlepszy dowód na to, że pasterz z Poznania po prostu nie dorósł do swojej funkcji.
Po trzecie:
„Złapał Turek Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”. Dokładnie tak oceniam specyficzne relacje między księdzem, a jego ministrantem Jakubem Z. To nie tylko kwestia podległości lokalowej (mieszkanie plus kaplica w domu ministranta), ale także nieodparte wrażenie akceptowania przez księdza technik manipulacji stosowanych przez doświadczonych „wodzirejów” zwanych obecnie specjalistami od public relations, co Jakub Z. akurat ma w swoim zawodowym dorobku. Namolne nagabywanie (telefoniczne lub sms-owe) wiernych, którzy uznali kontakt z ks. Woźnickim za zbyt toksyczny to tylko jedna z metod jeśli nie wymuszania oczekiwanych reakcji (np. powrotu do kaplicy w Baranowie), to przynajmniej wywoływania poczucia winy z powodu „niewdzięczności” wobec kapłana.
Po czwarte:
Zakładam, że najwytrwalsi z wiernych pozostających przy ks. Woźnickim traktują to przywiązanie jako formę ciężkiej ekspiacji za grzechy popełnione w przeszłości. Nie można wykluczyć również, że owo „milczenie owiec” spowodowane jest obawą podzielenia losu tych, którzy od księdza odeszli, zwłaszcza w kontekście publicznego przedstawiania faktów z ich życia, a nawet – ujawniania tajemnicy spowiedzi, co ostatnio zarzucił kapłanowi jeden z wiernych. Wydaje mi się jednak, że istnieją granice, których przekroczenie najzwyczajniej zamienia wspólnotę wiernych w sektę, a tych w naszym umęczonym i zdradzonym Kościele mamy aż nadto. Byłoby więcej niż wskazane, aby ks. Woźnicki nie poszedł tą samą drogą.
Powrót na drogę właściwą należałoby rozpocząć od przeproszenia i naprawienia krzywd wyrządzonych dawnym podopiecznym. Tego wymaga nie tylko katolicka pokuta, ale także zwykła, świecka przyzwoitość.
W przeciwnym wypadku obawiam się, że moje zachęty wobec znajomych oraz czytelników, aby poznali i praktykowali Świętą Tradycję, spotkają się z krótkim komentarzem: „Czy to jest ta tradycja, której najbardziej znanym propagatorem, a nawet egzekutorem jest kapłan o personaliach Michał Woźnicki? Dziękuję, nie skorzystam!”.
Tekst i zdjęcia:
Henryk Jezierski
(08.01.2024)
P.S.
Powyższy tekst napisałem dokładnie 12 sierpnia 2023 roku. Wstrzymałem się jednak z publikacją licząc na opamiętanie kapłana z Poznania. Niestety, zamiast tego doczekałem się kolejnej erupcji pomówień, epitetów oraz insynuacji. Adresatami skandalicznego ataku ks. M. Woźnickiego okazali się m.in. organizatorzy Rekolekcji Adwentowych w Bydgoszczy (15-17 grudnia 2023) oraz – osobiście – ksiądz rekolekcjonista, który wygłosił trzy wykłady pt. „Przeciwko herezjom”. Uznałem, że tym razem mój grzech zaniechania byłby grzechem ciężkim. W ramach pokuty upubliczniam zatem to, co miało ukazać się blisko pięć miesięcy temu, zastrzegając jednocześnie możliwość osobnego zrelacjonowania tego, czego byłem bezpośrednim świadkiem jako uczestnik ww. rekolekcji. Motywacją jest tutaj coś więcej niż tylko dziennikarska powinność obrony osób bezpodstawnie krzywdzonych, ale przede wszystkim świadomość zagrożenia, jakie osobliwa „krucjata” ks. M. Woźnickiego niesie dla dalszych losów ciągle nielicznych oratoriów prowadzonych przez księży, którzy przysięgli dozgonną wierność Świętej Tradycji Kościoła katolickiego.
H. Jez.