CZY CIEMNOTA TO CNOTA?
Na początek krótki wątek biograficzny. Z dziennikarstwem związałem się ćwierć wieku temu, natomiast od blisko dziesięciu lat wydaję własne czasopisma. W 1993 roku zaczynałem od „Magazynu TO”, dwa lata później wprowadziłem na wybrzeżowy rynek „MOTO”. Dla pełnej jasności – nie musiałem tego robić. Mogłem np. pozostać w „Dzienniku Bałtyckim” i nadal współpracować z „Polityką”. Miałbym spokój i większe pieniądze. Miałbym także zdecydowanie większe grono czytelników i – być może – większą skuteczność w wypełnianiu dziennikarskich powinności.
Piszę „być może”, ponieważ różnie z tym bywa. Tuż po przewrotce 1989 roku w wyniku której komuna pospolita podzieliła się władzą z komuną rasową, zasadnie zwana żydokomuną wpadłem na ślad osobliwych poczynań niejakiego Jerzego Jędykiewicza, dzisiaj przewodzącego wybrzeżowym komunistom spod znaku SLD, a podówczas pełniącego funkcję wojewody gdańskiego z nadania PZPR. Sposób w jaki ów nomenklaturowy komuch przekazał Niemcom dom towarowy „Sezam” w Gdańsku-Wrzeszczu pozwalał przypuszczać, iż jest to albo wyjątkowy złodziej, albo wyjątkowy idiota. Opisałem rzecz całą, wysyłając tekst do „Polityki”. Niestety, tow. Jędykiewicz miał wyjątkowo długie łapy i dobre notowania w ekipie Mazowieckiego, która była gotowa pozostawić go na dotychczasowym stanowisku. Redakcja „Polityki” tekst wstrzymała, a niejaka Wanda B. z „Głosu Wybrzeża” (udaje dziennikarkę do dzisiaj) poinformowała mnie „życzliwie”, abym dał spokój Jędykiewiczowi, jeśli chcę pozostać w zawodzie.
Oczywiście, chciałem lecz bez zmiany dziennikarskich pryncypiów. Zabrałem tekst z „Polityki” i zaniosłem dokładnie tam, gdzie jej redaktorzy nie życzyli sobie szczególnie – do konkurencyjnego „Przeglądu Tygodniowego”. Reportaż ukazał się w całości, a mnie spotkał nawet zaszczyt wystąpienia w telewizji publicznej (teraz przeobrażonej w rządową), gdzie przekonanie o wyjątkowym złodziejstwie lub idiotyźmie wojewody J. potwierdziłem raz jeszcze.
Kopniak wymierzony w moją stronę okazał się zupełnie niecelny, bowiem zawrócił jak bumerang i trafił w wysoko usadowiony zadek czerwonego kacyka. Ja pozostałem dziennikarzem, natomiast J. Jędykiewicz musiał pożegnać się z wojewódzkim stolcem.
Niestety, wobec aferalnych poczynań reprezentantów żydokomuny, dziennikarska skuteczność spada praktycznie do zera, o czym świadczą wymownie konsekwencje – a raczej ich zupełny brak – takich publikacji mojego autorstwa jak „Wyciek kontrolowany” („Polityka”) czy „Z bolszewickim pozdrowieniem” („Dziennik Bałtycki”). W pierwszej pokazałem jednoznaczną rolę premiera Jana K. Bieleckiego w umożliwieniu wybranym firmom przerzutu ogromnych ilości importowanego paliwa na rynek polski z zachowaniem „wakacji” podatkowych. Publikacja druga opisywała próbę – na szczęście, nieudaną – złodziejskiego przejęcia przez „solidarnościowy” tercet z Donaldem Tuskiem na czele, bardzo dochodowego podówczas „Wieczoru Wybrzeża”.
No właśnie… Ktoś powie; i cóż z tej pańskiej pisaniny? Bohaterowie upublicznionych afer nadal pozostają na wysokich, bardzo dobrze opłacanych stołkach, a ich następcy wcale nie są lepsi. J. Jędykiewicza na funkcji wojewody zamienił obrotowy „prawicowiec” Maciej Płażyński, dzisiaj prawa ręka komunistycznego agenta A. Olechowskiego. „Wieczór Wybrzeża” nie wpadł wprawdzie w lepkie łapy Tuska ale dostał się Niemcom. Gdzie tu sens pracy dziennikarskiej?
Na takie pytania odpowiadam jednoznacznie; nie dziennikarza sprawą jest wyręczanie policji, bezpieki, prokuratury i sądów, a zwłaszcza opinii publicznej, która w oparciu o ujawnione fakty może podejmować suwerenne decyzje np. przy urnach wyborczych. Rozumiem jednak, że złodzieje i zwolennicy uczynienia Polski bezwolnym członkiem internacjonalistycznego kołchozu (kiedyś z dyrekcją w Moskwie, teraz – w Brukseli) zawsze bazują na elektoracie złożonym z ludzi takiego samego pokroju oraz z obywateli przekonanych, że prawdziwe jest tylko to, co serwują – opanowane przez żydokomunę niemal całkowicie – media. Kluczowym problemem pozostaje zatem dotarcie do czytelników z informacją bądź komentarzem opartym na faktach, co nie ma nic wspólnego z przedsięwzięciami specjalistów od agitacji, manipulacji, socjotechniki i kreowania pożądanych postaw.
Do uprawiania niezależnego dziennikarstwa potrzeba jednak niezależnego środka przekazu. Taką właśnie rolę – na miarę swoich możliwości – pełni „MOTO”. Mimo branżowego charakteru nie jesteśmy pismem DLA zmotoryzowanych („My piszemy, wy czytajcie”) lecz pismem ZMOTORYZOWANYCH. Oznacza to uwzględnienie naturalnego faktu, że życie i zainteresowania naszych czytelników nie kończą się samochodzie i tym, co z nim związane. Warto jeszcze wiedzieć kto i jak decyduje o tym, że np. możemy sobie na zakup oraz utrzymanie samochodu pozwolić (lub nie). Deklaracje w rodzaju „Mnie polityka nie interesuje” są równie sensowne jak przekonanie skazańca, iż nieznajomość mechanizmu działania gilotyny uchroni go przed utratą głowy.
Siedem lat istnienia „MOTO” daje aż nadto powodów do przekonania, że postąpiliśmy słusznie nie ograniczając się do rozbierania na części pierwsze kolejnych modeli samochodów. Wielu spośród czytelników – także pracujących w branży motoryzacyjnej – oświadcza mi wręcz, że po „MOTO” sięgają przede wszystkim dla felietonów z cyklu „Parking niestrzeżony”. Przy czym, co podkreślam, są to także deklaracje ludzi zupełnie nie zgadzających się z moimi poglądami.
Ktoś kiedyś słusznie powiedział, że człowiek bez wrogów nosi w sobie coś nikczemnego. Ja mam ich sporo – zwłaszcza w środowisku propagandzistów udających dziennikarzy – toteż śpię spokojnie. Żal mi tylko ludzi spoza tego środowiska, którzy stają się moimi adwersarzami wyłącznie z powodu przerażającej niewiedzy bądź skutecznego oddziaływania swojego rodzaju tresury, jaką uprawiają „jedynie słuszne” media pod ideowym przewodnictwem „Gazety Wyborczej” i jej lidera Adama Michnika (wcześniejsze nazwisko: Szechter), reprezentującego rodzinę o tradycjach komunistycznych w cokolwiek bandyckim wydaniu. Niewtajemniczonym wyjaśniam przy okazji, że dokonania Michników-Szechterów nie kończą się bynajmniej na uporczywym propagowaniu „ideałów” żydokomuny ale obejmują także fizyczne eliminowanie przeciwników tej ideologii. Przyrodni brat redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, Stefan Michnik jako były stalinowski prokurator wojskowy ma na swoim koncie (trudno bowiem w tym wypadku mówić o sumieniu) wyroki śmierci i długoletniego więzienia zadane polskim patriotom. Obecnie ten komunistyczny siepacz żyje w Szwecji i niewykluczone, że pobiera polską emeryturę za swoje krwawe dokonania.
Tę informację dedykuję zwłaszcza panu Jackowi Pawełczakowi, przedstawiającemu się jako osoba „odpowiedzialna za działania marketingowe” w gdyńskim oddziale firmy Volvo Polska Sp. z o.o. W e-mailowej korespondencji jaką ww. czytelnik nadesłał do redakcji zawarta została tak potężna dawka niezrozumienia podstawowych pojęć i najzwyklejszej głupoty, że czasami zastanawiam się, czy nie jest to kolejna prowokacja jakiegoś wyznawcy żydokomuny. Zwłaszcza, że jej autor przyznał się do cenzurowania treści „MOTO” poprzez uniemożliwianie firmowym klientom kontaktu z tym tytułem.
Żydokomuna traci ostatnio w Polsce wielu wyznawców, a płynące z michnikowo-szechterowego organu instrukcje na temat sposobów osłabienia wpływu ojca Tadeusza Rydzyka i założonego przez niego Radia Maryja na świadomość Polaków, świadczą o wyjątkowej nerwowości towarzyszy. Z pewnością potrzebują wsparcia. Pan Jacek Pawełczak wydaje się znakomitym materiałem na wiernego, choć intelektualnie miernego, entuzjastę tej formacji toteż sądzę, że dzięki przedstawieniu jego poglądów na łamach „MOTO” awansuje wyżej nie tylko w służbowej hierarchii Volvo Polska Sp. z o.o.
A ponieważ poglądy J. P. okazują się wierną kalką tego, co serwują medialne organy żydokomuny, więc spróbuję – choć czuję, że jest to trud daremny – skonfrontować je z faktami.
Zacznijmy od uzasadnienia samego pojęcia „żydokomuna”. Otóż jako przedstawiciel zawodu twórczego i autor wielu publikacji, z książkowymi włącznie, przywiązuję szczególną wagę do poszanowania praw autorskich. Nie chciałbym zostać oskarżony o to, że operując zwrotem „komuna” pozbawiam należnej satysfakcji faktycznych twórców najbardziej zbrodniczej ideologii w dziejach ludzkości. Niemiecki Żyd Karol Marks jest tutaj wprawdzie postacią najbardziej znaną lecz bynajmniej nie jedyną.
Godzi się wspomnieć, że po Rewolucji Październikowej w najwyższych władzach bolszewii sowieckiej Żydzi stanowili około 90 proc. składu osobowego. Żydem był np. ideowy twórca oraz propagator międzynarodowego terroryzmu Lew Trocki (prawdziwe nazwisko Lew D. Bronstein), tak ciepło wspominany przez żydokomunę polską, co można sprawdzić choćby w encyklopediach. Ba, w uszach wielbicieli Michnika, Geremka i Kuronia zabrzmi to jak świętokradztwo lecz fakty są jednoznaczne – bez wsparcia żydowskiego kapitału hitlerowski narodowy socjalizm długo by czekał na swoje „pięć minut”. Nie kończyło się zresztą tylko na wsparciu finansowym. „Merytorycznie” w tzw. ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej w Europie, Adolfa Hitlera szczególnie wspomagał jego imiennik Adolf Eichmann, notabene Żyd. Determinacja z jaką izraelska bezpieka szukała Eichmanna po całym świecie, a następnie uprowadziła z Argentyny, gdzie zbrodniarz schronił się pod koniec wojny oraz utajnienie przebiegu rozprawy z jego udziałem, zwłaszcza zaś faktów kompromitujących wielu polityków żydowskich pozwalają zapytać, czy to rzeczywiście „ludzie ludziom”, a nie „Żydzi Żydom zgotowali ten los”?
Niestety, pojęcie żydokomuny ma również realne odniesienia w najnowszej historii Polski. W krwawym kwartecie Bolesław Bierut, Jakub Berman, Hilary Minc i Roman Zambrowski, odpowiedzialnym za stalinowski terror w naszym kraju, Żydem nie był tylko ten pierwszy. I tak zostało do dzisiaj. Od 1944 roku kluczowe stanowiska w naszym kraju zajmują ludzie, których związki z żydokomuną nie kończą się bynajmniej na akceptacji marksistowskich bredni. Choćby w takim kontekście adresowany przez Jacka Pawełczaka pod moim adresem zarzut antysemityzmu jako równoznacznego z anty-żydokomunizmem jest – delikatnie mówiąc – nadużyciem. A jest jeszcze jeden wymiar absurdalności tego rodzaju oskarżeń.
Antysemityzm z samej swojej istoty oznacza niechęć do przedstawicieli narodów semickich, czyli nie tylko do Żydów ale także – znacznie liczniejszych od tej nacji – Arabów, w tym Palestyńczyków. Czyż może być antysemitą ktoś, kto staje w obronie (patrz mój felieton „Moto” z kwietnia br.) bezbronnych kobiet i dzieci mordowanych na własnej ziemi przez uzbrojonych po zęby żydowskich oprawców? Czymże, jeśli nie prawdziwym, iście zwierzęcym antysemityzmem nazwać można to, co wyprawia izraelska armia i policja na Bliskim Wschodzie?
Swoją drogą, J. Pawełczak to ciekawy przypadek psychologiczny. Pisze, że ewidentną fałszywkę pt. „Lista Schindlera” wyreżyserowaną przez Żyda Stevena Spielberga oglądał „z łzami w oczach”, a po ujawnieniu historii w Jedwabnem był „naprawdę wkurzony”, oczywiście na Polaków.
Szkoda, że zamiast poddawać się tak płytkim emocjom nie skupił uwagi na rzeczowej analizie faktów. Nawet tych, które raczyły łaskawie ujawnić media jawnie prożydowskie. Jeśli np. liczba rzekomych ofiar podana przez tak nam „życzliwego” Leona Kieresa, dyrektora Instytutu Pamięci Narodowej jest wielokrotnie niższa od podanej przez „historyka” T. Grossa, to już ten przypadek kwalifikuje autora takich bzdur nie do nagrody literackiej (o co zabiegał tow. Michnik vel Szechter) lecz do prokuratorskiego oskarżenia.
A przecież ewidentnych kłamstw i przeinaczeń było w książce „Sąsiedzi” dziesiątki, co dobitnie wykazało wielu poważnych historyków. Oczywiście, najlepiej byłoby oprzeć się na dodatkowych badaniach, ekspertyzach i konfrontacjach, z ekshumacją szczątków ofiar włącznie. Niestety, do suwerennego ponoć kraju przyjechali rabini z Izraela i ekshumacji… zakazali.
Średnio inteligentny czytelnik umiałby wyciągnąć z tego faktu wnioski jednoznaczne. Mój adwersarz nie wyciągnął, a w dodatku w swojej korespondencji klepie coś – w ślad za michnikopodobnymi – o „wyznawcach spiskowej teorii dziejów” i poddaje w wątpliwość żydowskie pochodzenie redaktora naczelnego tygodnika „Nie”, Jerzego Urbana, choć on sam przyznawał się do tego wielokrotnie i publicznie. Panie Pawełczak! Zapytam jeszcze raz: pan jesteś tylko niedouczony ciemniak, czy wyrachowany prowokator?
Henryk Jezierski
(20.09.2002)