„VOLKSWAGENDOJCZE” ZZA… BUGA
Tradycją organizowanego co roku na początku marca Międzynarodowego Salonu Samochodowego w szwajcarskiej Genewie są – a przynajmniej były do czasu tzw. pandemii – dwa Dni Prasowe, organizowane przez gospodarzy dla kilku tysięcy dziennikarzy motoryzacyjnych z całego świata. Pierwszy z tych dni zawsze kończył się uroczystym bankietem, podczas którego przy każdym z okrągłych, suto zastawionych stołów zasiadało około dwudziestu żurnalistów reprezentujących różne kraje, cywilizacje i kultury.
Traf chciał, że praktycznie zawsze za współtowarzyszy biesiady miałem Niemców. Za pierwszym razem był to przypadek, później sami zapraszali mnie i moich kolegów (w tym gronie zawsze znalazł się ktoś biegle władający niemieckim) do wspólnego stołu. Powód? Miałem im coś do powiedzenia, po pierwsze – także w tematach pozamotoryzacyjnych, po drugie – z podaniem faktów, które dotyczyły ich historii i dnia dzisiejszego, a o których nie mieli elementarnego pojęcia.
Najbardziej wstrząsnęła nimi informacja, że pomysłodawcami tzw. ostatecznego rozwiązania, określanego przez żydowskich geszefciarzy jako holocaust byli nie Niemcy lecz żydowska „elita” III Rzeszy mocno wspierana (nie tylko słowem) przez swoich pobratymców z USA, która rolę głównego realizatora całej akcji powierzyła koszernemu naziście Adolfowi Eichmannowi.
Mówiąc krótko – dałem im do zrozumienia, że jeśli ich dziadek lub ojciec nie był członkiem NSDAP względnie funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa SS (Sicherheitsdienst), Tajnej Policji Państwowej (Gestapo) oraz wywiadu wojskowego (Abwehra) i nie przyłożył ręki do wyłapywania oraz gazowania wyznawców judaizmu z Europy wschodniej i centralnej, wówczas mają przynajmniej prawo do powstrzymania się z biciem we własne piersi. Oczywiście, pod warunkiem, że ewidentnego sprawstwa „holocaustu” przez niemieckie żydostwo nie przypiszą nam, Polakom – akurat najliczniejszym ofiarom komunizmu w wersji hitlerowskiej i stalinowskiej, notabene – zawsze z istotnym wkładem żydowskim, co tłumaczy popularne wśród myślących Polaków pojęcie zbrodniczej żydokomuny.
Wśród dowodów swego rodzaju respektu i sympatii jakich doświadczałem z powodu jednoznacznie głoszonych poglądów, do dzisiaj pamiętam jeden, wyrażony przez dziennikarza berlińskiej gazety. Po kolejnym toaście podszedł do mnie i powiedział: „Henryk (brzmiało to mniej więcej jak „Hajnrisz”), ja wiem że ty jesteś zawzięty Polak, ale szanuję ciebie po stokroć bardziej niż twoich rodaków, którzy przyjeżdżają do nas z zamiarem osiedlenia się na stałe i już po kilku tygodniach udają 200-procentowych Niemców. Mamy dla nich nawet specjalne określenie – Volkswagendojcze”. Podziękowałem za komplement lecz nie omieszkałem wspomnieć, że moi rodacy na swoją nową ojczyznę Niemiec raczej nie wybierają. Jeśli już to poprzestają na wątku ekonomicznym; dorobić się i wrócić do Polski.
Temat „volkswagendojczów” powrócił jednak kilka miesięcy później, podczas pobytu u moich znajomych w jednej z miejscowości pod Hamburgiem. Typowi emigranci zarobkowi z szacunkiem dla państwa, które daje im godziwe zarobki i realną perspektywę powrotu do ojczyzny z oszczędnościami na dalsze życie. Gdy rozmowa zeszła na temat zachowań innych obywateli RP w Niemczech, wspomniałem epizod z Genewy i niemieckie określenie dla „200-procentowych Niemców”. Byłem przekonany, że wśród „volkswagendojczów” brylują Ślązacy oraz inne mniejszości z niemieckimi korzeniami lub sympatiami: Kaszubi, Mazurzy, Pomorzanie, potomkowie obywateli międzywojennego Wolnego Miasta Gdańska itd. Nie widziałem zresztą w tych preferencjach niczego nagannego. Bliższa koszula ciału, zwłaszcza gdy ciało bardziej wypasione i zdrowsze. Nawet jeśli tak dobra kondycja to głównie efekt okradania i mordowania innych – głównie słowiańskich – cherlaków.
Słuszne okazały się moje przypuszczenia tylko co do Ślązaków. Ku mojemu zaskoczeniu na drugim miejscu, a właściwie niemal równorzędnie plasują się bowiem w Niemczech „volkswagendojcze” zza Buga czyli potomkowie tzw. repatriantów przerzuconych do PRL w ramach desantu stalinowskiego. Po przyjeździe do Niemiec nie tylko błyskawicznie zapominają języka polskiego – nawet wówczas, gdy ich niemiecki ogranicza się do kilkunastu niemiłosiernie kaleczonych słów – ale także ciężko pracują na status lojalnych obywateli nowej ojczyzny. Nagminne jest np. donoszenie na Polaków, którzy nie powinni – przynajmniej zdaniem donosicieli – korzystać z tzw. socjalu lub zatrudniają na czarno swoich znajomych z Polski przy remoncie mieszkania.
„REPATRIANT” CZYLI KTO?
Skąd bierze się taka postawa? Mam na ten temat swoją prywatną teorię. Otóż „repatriant” oznacza osobę powracającą do swojej ojczyzny, tymczasem dla absolutnej większości repatriantów w wersji stalinowskiej, Polska w jej obecnych, piastowskich granicach nigdy ojczyzną nie była. Mieli ją bowiem od pokoleń na terenach obecnej Ukrainy, Litwy czy Białorusi. Co ważne, decydujące są tutaj nie tylko względy terytorialne. Te tereny zamieszkiwali, owszem, obywatele Rzeczypospolitej Polskiej ale tylko jako obywatele tego państwa. Narodowościowo bowiem dominowali na kresach ludzie nam Polakom mniej lub bardziej obcy – głównie żydzi (proszę sprawdzić statystyki ludnościowe np. przedwojennego województwa tarnopolskiego), Ukraińcy, Litwini, Białorusini, Rusini, Tatarzy i inne, mniej liczne nacje. Znajdowało to swoje tragiczne odbicie w licznych pogromach rdzennych Polaków, by wspomnieć tylko o słynnej rzezi wołyńskiej. To samo dotyczy zresztą podziałów wyznaniowych – polscy katolicy stanowili znikomą mniejszość wśród wyznawców judaizmu, prawosławia, islamu, luteranizmu itp. religii.
Trzeba zatem sporej naiwności albo świadomego manipulowania faktami, aby uwierzyć, że sowieckie NKWD czyli Narodnyj Komisariat Wnutriennych Dieł pozwoliłoby resztce rdzennych Polaków (pozostałych po masowych mordach stalinowskich, pogromach ukraińskich oraz zsyłkach na Sybir) na swobodny exodus do Polski w jej nowych, ustanowionych po II wojnie światowej, granicach. Zwłaszcza, że chodziło o exodus na Ziemie Odzyskane, oferujące nowym mieszkańcom luksus, jakiego nigdy dlotąd nie doświadczyli. Poniemieckie gospodarstwa, wille z ogrodami i kompletnie wyposażone mieszkania z ciepłą i zimną wodą w kranach, elektrycznością, ubikacjami z kanalizacją… Takie dobro nie mogło przecież trafić w ręce osób przypadkowych, a nawet – o zgrozo! – wrogo nastawionych wobec sowieckich „wyzwolicieli”. Nic dziwnego, że status „repatrianta” najłatwiej uzyskiwali ci, którzy gwarantowali pełną lojalność wobec swoich stalinowskich dobrodziejów.
Przy okazji prostuję oczywiste kłamstwa dyplomowanych użytecznych idiotów w zawodzie „historyk” (zwłaszcza reprezentujących IPN czyli Instytut Preparowania Nowopolaków), jakoby repatriacja objęła kilkaset tysięcy osób i skończyła się w latach 40-ych ubiegłego wieku. W rzeczywistości bowiem do Polski napłynęło co najmniej dwa miliony „repatriantów”, a ich przerzut do Polski trwał jeszcze w latach 70-ych i – jestem o tym przekonany – trwa nadal, choć na mniejszą skalę.
Sam, w pierwszej połowie lat 70-ych pracując w jednym z gdańskich biur projektowych byłem obecny przy zatrudnianiu w naszej pracowni Jerzego D., żyda z Wilna po jakimś instytucie łączności w tym mieście. Jego kariera zawodowa w naszej firmie wyglądała wręcz imponująco. Praktycznie z marszu otrzymał uprawnienia projektanta z najwyższym na tym stanowisku uposażeniem. Równolegle z pracą zawodową szybko awansował także w hierarchii partyjnej. Został m.in. członkiem egzekutywy PZPR i cenionym „towarzyszem”.
Mimo tak słusznej biografii, po Sierpniu 1980 spieprzył do ówczesnego RFN, skąd wysyłał obraźliwą korespondencję do swoich współtowarzyszy z partyjnych władz, zapominając o wcześniej deklarowanej wierności wobec jedynie słusznej partii. Ponoć po 1989 roku wrócił „nazad”. Ciekawe, w jakim charakterze – żyda nawróconego na polskość, czy wprost przeciwnie – oddelegowanego przez żydów niemieckich do brużdżenia przeciw Polsce i Polakom?
WĄTEK BARDZIEJ OSOBISTY
Jestem synem lekarza weterynarii, który w 1953 roku dostał nakaz pracy na terenie Warmii i musiał opuścić rodzinną Lubelszczyznę. Nam (rodzice oraz ja i mój młodszy brat) zaoferowano jeden pokój z przechodnią kuchnią i wspólną toaletą na korytarzu w zrujnowanym pałacu, naprędce poszatkowanym na kilkadziesiąt klitek. „Repatrianci”, głównie pochodzenia żydowskiego (Wilno i okolice) oraz ukraińskiego (wiadomo skąd) takich problemów nie mieli. Na pierwszych czekały luksusowe wille po gestapowcach i obszerne mieszkania po hitlerowskich funkcjonariuszach niższej rangi, drugim przypadły w udziale nie mniej niż kilkunastohektarowe gospodarstwa z kompletną zabudową i wyposażeniem. Byłem zbyt mały, by wszystko widzieć i wiedzieć. No, może poza świniami hodowanymi w łazienkach przez tych, którym przydzielono nie gospodarstwo – jakby chcieli – lecz mieszkanie.
Z późniejszych relacji matki wyłaniał się obraz jeszcze bardziej ponury i – co gorsze – z tragicznym epilogiem dla naszej rodziny. Ojciec po każdy powrocie z pracy pomstował na „rolników”, którzy nie potrafili zaspokoić elementarnych potrzeb utrzymywanych zwierząt. Jako syn wielopokoleniowej rodziny chłopskiej nie mógł spokojnie patrzeć na stan zwierząt w „repatrianckich” gospodarstwach oraz PGR-ach. Miał do dyspozycji „pojazd służbowy” w postaci odkrytej, dwukołowej bryczki zaprzęgniętej do konia. Wyjeżdżał nią na weterynaryjne interwencje o każdej porze dnia i bez względu na pogodę, choćby w najgorszą śnieżycę.
Musiał kiedyś przypłacić to zdrowiem. Szkoda, że aż tak szybko. Najpierw zapalenie płuc, potem powikłania i fatalne leczenie w elbląskim szpitalu, skąd został wypisany na kilka tygodni przed śmiercią. Matka zdążyła jeszcze przetransportować go do rodzinnej wsi. Zmarł i został pochowany na cmentarzu parafialnym w nadwiślańskim Piotrawinie na kilka miesięcy przed swoimi 33 urodzinami. Matka została sama, ze mną jako trzylatkiem i młodszym o dwa lata bratem.
Mimo wszystko, nie mam specjalnych uprzedzeń nawet do tej części „repatriantów”, którą z pełnym przekonaniem można określić kresową dziczą lub swołoczą sowiecką. Więcej, ich współczesnym potomkom szczerze życzę udanego podboju prawdziwych ziem zachodnich, tych na lewo od Odry, z Berlinem w roli stolicy. Niech nadal realizują cel wszystkich koczowników („Tam ojczyzna, gdzie korzyść”) i pomnażają swój dotychczasowy majątek lub odtwarzają ten, który ich rodzice dostali po Niemcach jako „repatrianci”, by następnie roztrwonić przez swoje lenistwo lub ciemnotę. Warunek jest tylko jeden – aby już nigdy nie wracali do Polski, zwłaszcza w charakterze „repatriantów”, którym znowu coś się należy albo – co jeszcze gorsze – w charakterze niemieckiej „piątej kolumny” narzucającej nam nowe standardy, w których spełnianiu zostali dobrze – z iście niemiecką precyzją – wytresowani.
CASUS: EWA LEŚNIEWSKA-JAGACIAK
Niestety, wracają. Na potwierdzenie dysponuję konkretnym przykładem. Nazywa się Ewa Leśniewska–Jagaciak i jest córką „repatriantów”, którym stalinowcy zaoferowali więcej niż dochodowe gospodarstwo ogrodnicze na żuławskich obrzeżach Gdańska.
Poznałem tę panią ponad czterdzieści lat w gdańskiej redakcji Tygodnika Studenckiego „POLITECHNIK”. Zawitałem tutaj w 1976 roku jako ówczesny student Wydziału Elektroniki Politechniki Gdańskiej aby sprawdzić, czy pozostało jeszcze coś z dziennikarskich pasji realizowanych ponad dziesięć lat wcześniej w podstawówce, gdzie byłem redaktorem szkolnej gazetki ściennej pt. „Zielona Planeta”. Okazało się, że coś jednak zostało. Więcej, swoim pierwszym tekstem zadebiutowałem bynajmniej nie w „Politechniku” lecz w profesjonalnym Tygodniku Społecznym „Czas”.
Mimo to, z kontynuowania dziennikarskiej przygody w studenckim tytule rezygnować nie chciałem. Podobała mi się sama formuła „Politechnika” jako pisma redagowanego i adresowanego do studentów uczelni technicznych, a jednocześnie dostępnego za pośrednictwem „Ruchu” w całej Polsce. Ten fakt dopingował do szczególnej dbałości o merytoryczny poziom pisma, umożliwiając zarazem sięganie po tematy ogólniejsze, choć postrzegane oczyma autorów o ścisłym, technicznym umyśle. Mówiąc krótko – jak najmniej intelektualnego bełkotu i demagogii, jak najwięcej operowania faktami i wyciągania z nich racjonalnych wniosków. Nic dziwnego, że „Politechnik” szybko zyskał sławę szkoły dobrego dziennikarstwa (na pewno lepszej niż gwarantowały to dziennikarsko-politologiczne wydziały w uczelniach humanistycznych), a publikacje na jego łamach w niczym nie ustępowały swoim poziomem od tych na łamach prasy profesjonalnej.
Łatwo zatem zrozumieć, że nie interesowało mnie bierne uczestnictwo w cotygodniowych spotkaniach kilkunastu studenckich dziennikarzy i kandydatów na takowych. Praktycznie na każde przynosiłem jakiś nowy temat i to nie w formie propozycji do realizacji lecz konkretnego tekstu. Tradycją było ich odczytywanie przez autora i publiczna ocena przez słuchających. To była najtrudniejsza część pracy nad materiałem. Ostrej krytyki nie szczędzili nawet ci, którzy jeszcze niczego nie napisali. Nie uciekałem jednak od uwzględniania słusznych uwag, nawet jeśli formułował je ktoś nowy w redakcji. Taka metoda owocowała zwykle wprowadzonymi poprawkami, akceptacją szefa redakcji i tekst szedł do druku. Gdy jednak mimo poprawek krytyka trwała nadal, a argumenty przeciw stawały się coraz mniej zrozumiałe, zabierałem swój maszynopis i niosłem go do innej redakcji. W ten sposób zadebiutowałem m.in. we wspomnianym wcześniej „Czasie”. To był kubeł zimnej wody dla krytyków dla samej krytyki.
Moi starsi koledzy dosyć szybko zrozumieli, że nie dam się zniechęcić do dalszego pisania. W dodatku, przy paru okazjach poznali moje zdolności organizacyjne. Za sprawą jednoznacznej rekomendacji ówczesnego szefa gdańskiej redakcji, Wojciecha Charkina już po dwóch latach terminowania zostałem jego następcą. Dokładnie z dniem 1 września 1978 roku przejąłem obowiązki kierownika Oddziału Gdańskiego Tygodnika Studenckiego „POLITECHNIK”. Tak brzmiała oficjalna nazwa funkcji w umowie o pracę. Można powiedzieć, że był to mój faktyczny debiut w charakterze dziennikarza etatowego.
Cel postawiłem sobie prosty; uczynienie gdańskiego oddziału najlepszym w Polsce. Zacząłem od spraw organizacyjno-technicznych; wyposażenia redakcji w kolejną maszynę do pisania, wymiany mebli, zainstalowania niezależnego połączenia telefonicznego itd. Z dzisiejszej perspektywy śmieszne cele lecz każdy, kto zna tamte czasy wie, jakiego wysiłku i zabiegów wymagała ich realizacja. Michał Smolorz, szef zaprzyjaźnionego z nami śląskiego oddziału „Politechnika”, skomponował na tę okoliczność nawet piosenkę. Jej fragment brzmiał: „Hej, w której to redakcji leży dywan perski? Chyba nią kieruje Henio Jezierski…”. Bez przesady. O dywan perski nigdy nie zabiegałem ale np. o drugi pokój redakcyjny w domu studenckim przy ul. Wyspiańskiego, i owszem. Co ważne, ze skutkiem pozytywnym.
Niestety, z uzyskaniem podobnych efektów w działalności dziennikarskiej było gorzej. W spuściźnie po moim poprzedniku, który lubił mieć duże audytorium słuchających (a mówił – trzeba przyznać – wyjątkowo mądrze i ciekawie) otrzymałem redakcję mocno sfeminizowaną, w dodatku z przewagą reprezentantów nie Politechniki Gdańskiej lecz… Uniwersytetu Gdańskiego. O ile pierwsza przypadłość nie była specjalnie dokuczliwa (sam z niej skorzystałem poznając swoją przyszłą żonę – piękną niebieskooką studentkę filologii polskiej o charakterystycznych, mocno kręconych blond włosach – z którą szczęśliwie łączą nas już 43 lata małżeństwa), to negatywnych konsekwencji przypadłości drugiej nie sposób zlekceważyć.
Pomijając oczywisty dysonans między politechniczną nazwą redakcji, a przewagą w jej składzie studentów uniwersytetu, jeszcze bardziej brzemienne w skutkach było ich podejście do pracy nad zdobywaniem szlifów dziennikarskich. Zdecydowanie bardziej preferowali samo dyskutowanie o wszystkim i o niczym niż przynoszenie tekstów do wspólnego omówienia i obróbki gwarantującej publikację w „Politechniku”. Szczególnie irytująca pod tym względem okazywała się postawa studentów zdobywających na UG wiedzę w zakresie nauk stricte sowieckich, w tym marksistowsko-leninowskiej ekonomii. Nie bardzo interesowało ich poddawanie swoich prac pod ocenę innych. Woleli sami oceniać lub kierować temat dyskusji na boczne tory.
Ewa Leśniewska pojawiła się w gdańskiej redakcji „Politechnika”, gdy byłem jej szefem wystarczająco długo, aby uczynić nasz oddział także przodującym pod względem publikacji. Zadecydowało zakończone sukcesem uaktywnienie grupy osób – głównie studentów PG – w pracy stricte dziennikarskiej. Na widok kolejnej studentki UG, w dodatku kształconej na „ekonomistę”, oczywiście z radości nie podskakiwałem ale też nie było powodów do jakichś obaw, że akurat ta obecność zakłóci redakcyjną pracę. Nawet swoisty narcyzm nowej kandydatki, co rusz podkreślającej wyjątkowość wybranego kierunku studiów wzbudzał bardziej – skrzętnie skrywane – rozbawienie niż irytację. Zwłaszcza w kontekście porównania stopnia trudności studiów politechnicznych wobec uniwersyteckich oraz odczuwanych przez Polaków na przełomie lat 70-ych i 80-ych ubiegłego wieku dramatycznych skutków socjalistycznej gospodarki niedoboru, kierowanej przez niewątpliwie wybitnych absolwentów wydziałów ekonomii w uczelniach niewątpliwie bardziej renomowanych od dopiero raczkującego (rok założenia: 1970) Uniwersytetu Gdańskiego o poziomie zbliżonym do słynnych WUML-i, czyli Wieczorowych Uniwersytetów Marksizmu-Leninizmu.
Problem w tym, że E. Leśniewska nie wniosła do redakcji niczego twórczego (choćby w postaci np. rzeczowej publikacji na temat stanu polskiej ekonomii i sposobów wyniesienia jej na wyższy poziom), natomiast nadrabiała ten brak permanentnym – tak to nazwę – opluwaniem Polski. Nie PZPR jako „przewodniej siły narodu”, nie konkretnych komunistycznych kacyków, nie systemu politycznego który został narzucony nam w PRL lecz Polski w ogóle.
Odebrałem te wystąpienia jako przejaw wyjątkowej głupoty lub świadomej prowokacji, mającej na celu likwidację oddziału. Zwłaszcza, że już raz doświadczyłem takiego zagrożenia. Traktując redakcję jako forum otwartej dyskusji także z ludźmi o innych poglądach, zorganizowałem spotkanie z Błażejem Wyszkowskim. Choć mniej znany od swojego brata Krzysztofa, wzbudzał we mnie większy szacunek nie tylko jako bezkompromisowy działacz opozycji, m.in. sygnatariusz deklaracji założycielskiej Studenckiego Komitetu Solidarności Wyższych Uczelni Trójmiasta (1977) i współzałożyciel Wolnych Związków Zawodowych (1978), ale także jako osoba po pierwsze – z dyplomem inżyniera (jego bratu nie udało się ukończyć nawet liceum), po drugie – mająca w swoim dorobku m.in. mistrzostwo świata juniorów w żeglarskiej klasie Cadet (1966) oraz status olimpijczyka z roku 1972.
Dzięki temu spotkaniu dowiedzieliśmy się m.in., jakim szykanom ze strony ówczesnej Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa poddawani byli ludzie pokroju naszego gościa, decydujący się na pokojową działalność opozycyjną. Niestety, w gronie uczestników spotkania znalazł się jakiś kapuś. Spotkanie odbyło się w piątek wieczorem, a już w poniedziałek rano miałem telefon z komisariatu MO przy ul. Białej z „zaproszeniem” na bezpośrednią rozmowę. Zapytałem o jej temat, a gdy uzyskałem odpowiedź poinformowałem, że spotkanie z B. Wyszkowskim przeznaczone było dla zamkniętego kręgu dziennikarzy studenckich. Jeśli mimo tego wyjaśnienia mam złożyć wizytę w komisariacie, to tylko na podstawie zawiadomienia pisemnego, które będę zobowiązany przekazać do warszawskiej redakcji „Politechnika”.
Metoda na przeciąganie sprawy zadziałała lecz nie zamierzałem w przyszłości prowokować następnej sytuacji tego rodzaju. Po kolejnym wystąpieniu E. Leśniewskiej w duchu podobnym do poprzednich wyraziłem zdziwienie, że na bezceremonialne krytykowanie Polski w czambuł pozwala sobie córka „repatriantów”, którzy po pierwsze – przywleczeni zostali tutaj zza Buga przez Armię Czerwoną, po drugie – z kresowych chałup z wychodkami za stodołą przeprowadzili się do poniemieckich domów z bieżącą wodą, elektrycznością, WC i innymi udogodnieniami, po trzecie – jako sprawdzony i lojalny desant sowiecki pełnią kluczowe funkcje praktycznie we wszystkich strukturach antypolskiego państwa. „Repatrianci” oraz ich potomstwo – dodałem – są zatem ostatnią grupą, która ma prawo dyskredytować i opluwać obecną PRL. Zadziałało, zwłaszcza po przypomnieniu E. Leśniewskiej jej korzeni, lecz podświadomie wyczułem, że w tym momencie przybył mi wyjątkowo mściwy i bezwzględny wróg. Nie spodziewałem się jednak, że przypomni o sobie tak szybko, bo już na początku lat 80-ych.
Okazało się, że córka „repatriantów” zza Buga postanowiła zostać „repatriantką” do kwadratu. Pod koniec 1982 roku jako wyróżniająca się aktywistka Socjalistycznego Związku Studentów Polskich została wytypowana przez centralne kierownictwo tej organizacji na wyjazd do Paryża celem odbycia „stażu naukowego” w okresie od 20 września do 10 października 1982 roku. Po jego zakończeniu nie wróciła do kraju lecz czmychnęła do Republiki Federalnej Niemiec.
I właśnie stamtąd nękała mnie telefonami. Nie były to dyskusje lecz jednostronny słowotok E. Leśniewskiej szkalującej Polskę najgorszymi epitetami. Interpretowałem te telefony (oczywiście podsłuchiwane) jako perfidną próbę „umoczenia” mnie w oczach PRL-owskiej bezpieki. „Zaproszenie” na rozmowę z jej oficerem zdawało się potwierdzać to przypuszczenie. Na szczęście SB-ek okazał się wystarczająco inteligentny, aby przyznać mi rację, że akurat z mojej strony antypolskich wypowiedzi nie było, a na to co raczyła wypluwać z siebie nielegalna emigrantka nie miałem żadnego wpływu. Ba, w przypływie dobrego humoru raczył odpowiedzieć na moje pytanie o powody dla których stałem się obiektem telefonicznych ataków. Jego zdaniem miały one na celu coś innego niż skompromitowanie mnie, choć tego też nie wykluczał, ale tylko jako rzecz wtórną wobec chęci zdobycia przez E. Leśniewską argumentów do uzyskania statusu uchodźcy politycznego w RFN. Stwierdził także, że takich przypadków odnotowują coraz więcej. Domyślam się, że plonem naszej rozmowy była notatka służbowa napisana już bez dobrego humoru, bowiem od tamtego momentu mimo oczywistych kompetencji i doświadczenia redakcyjnego nigdy nie awansowałem w okresie PRL wyżej niż do zastępcy sekretarza redakcji lub kierownika działu. Funkcje redaktora naczelnego, jego zastępcy czy sekretarza redakcji (medialny odpowiednik szefa produkcji) pozostawały dla osób bardziej godnych zaufania niż ja.
OD JARUZELA DO… JARUZELA
Byłem święcie przekonany, że temat eks-kandydatki na dziennikarkę w „Politechniku”, która ostatecznie wybrała status 200-procentowej Niemki, choć z kresowymi korzeniami, został definitywnie zamknięty. Jak mówią: „Krzyż na drogę”. Myliłem się jednak. Okazało się, że wybitna absolwentka ekonomii sowieckiej po uczelni podrzędnej wprawdzie lecz na solidnej podbudowie marksizmu-leninizmu w 1991 roku wraca do – tak przecież znienawidzonej – Polski. Zaskakująco dziwne salto. Czmychać nielegalnie z kraju rządzonego przez sowiecką juntę Jaruzelski – Kiszczak, aby dziewięć lat później z własnej woli wracać pod rządy tego samego duetu, tyle że „demokratycznie” wzmocnionego i uwiarygodnionego w Magdalence dopuszczeniem do koryta stalinowców w rodzaju Geremka, Kuronia czy Mazowieckiego… Nigdy mnie miałem złudzeń, co do poziomu inteligencji Ewy Leśniewskiej-Jagaciak (drugi człon nazwiska po mężu, pierwszy – zapewne dla zachowania zgodności z tym, co w dyplomie UG) lecz tym razem jej wyczyn przerósł moje najśmielsze wyobrażenia.
To jednak nie koniec moich zdziwień i – co gorsze – wymuszonych kontaktów z tą panią. Jakimś dziwnym trafem została posiadaczką lokalu i członkiem Międzyzakładowej Spółdzielni Mieszkaniowej „STĄGIEWNA”, zasługą której jest odbudowanie od fundamentów XIX-wiecznego zespołu ponad czterdziestu kamienic w obrębie gdańskiego Głównego Miasta, konkretnie – na Wyspie Spichrzów w kwartale ulic Stągiewna, Motławska, Spichrzowa i Chmielna. Jest to zarazem najlepiej zrekonstruowany fragment Gdańska, w dodatku – wyłącznie siłami osób prywatnych. Tak się składa, że do „Stągiewnej” mam sentyment jeszcze silniejszy niż do „Politechnika” i nie tylko dlatego, że kamienice stoją do dzisiaj, a po studenckim tygodniku pozostały tylko archiwalne zszywki.
Po pierwsze – jako ówczesny przewodniczący Rady Pracowniczej Gdańskiego Wydawnictwa Prasowego pod koniec lat 80-ych ubiegłego wieku składałem podpisy pod dokumentacją założycielską Spółdzielni, której drugim członkiem zbiorowym był Zespół Autorskich Pracowni Architektonicznych w Gdańsku. Po drugie – wykorzystując swoje dziennikarskie kontakty jako wiceprezes zarządu ds. członkowskich przekonałem wielu znajomych, aby zaryzykowali swoje pieniądze w budowę lokali na ziejącej wówczas pustkami Wyspie Spichrzów. Po trzecie – status dziennikarza przydał się także w skutecznej walce z urzędnikami magistratu (zwłaszcza jednym w randze wiceprezydenta) o uzyskanie decyzji lokalizacyjnej na budowę. Po czwarte i najważniejsze – inwestycję doprowadziliśmy do szczęśliwego końca, a sposób jej realizacji (bez kredytów, z sukcesywnymi wpłatami członków zależnie od stanu zaawansowania prac) sprawił, że w stanie surowym zamkniętym metr kwadratowy powierzchni w sercu Gdańska kosztował nas 1,3 tys. zł, prawie trzykrotnie mniej niż trzeba było wówczas zapłacić za taką samą powierzchnię na peryferiach miasta.
Pani Leśniewskiej-Jagaciak rola szeregowego członka i właścicielki lokalu najzwyczajniej nie satysfakcjonowała. Postanowiła dokonać gruntownej reorganizacji „Stągiewnej” w oparciu o swoje – jak zaznaczała – „profesjonalne przygotowanie”. W kwietniu 2019 roku została wybrana do Rady Nadzorczej, w składzie której znalazłem się również ja. Nie wiem, czy odżyła w niej chęć zemsty za upokorzenie, jakie ją spotkało niegdyś w redakcji „Politechnika”, czy też widziała we mnie główną przeszkodę do realizacji swoich, starannie maskowanych, celów.
Pozostaje faktem, że na forum Rady torpedowała praktycznie każdy mój pomysł na poprawienie sytuacji w Spółdzielni, po czym – gdy zrezygnowałem z udziału w Radzie, chcąc uniknąć firmowania swoim nazwiskiem postanowień, których nie podzielałem – przejmowała moje propozycje jako swoje i realizowała zupełnie na opak. W efekcie obecnie, czyli w pierwszej połowie lipca 2021 roku pogmatwana i stwarzająca realne zagrożenia dla członków sytuacja „Stągiewnej” nie znajduje precedensu w jej całej, ponad 30-letniej historii.
Doszło jednak do epizodu, który zdaje się potwierdzać z jednej strony – motyw osobistej zemsty, z drugiej – zamiar podporządkowania sobie przez „repatriantkę” do Niemiec i z powrotem, reszty członków Rady z użyciem wyjątkowo chamskich metod. Gdy podczas pierwszego spotkania nowej Rady przekazano nam informację o kilkunastu członkach zalegających z opłatami wobec Spółdzielni na poważne kwoty, poprosiłem o ich listę. Intencja była prosta – porozmawiać z dłużnikami i sprawdzić, czy przypadkiem nie potwierdzi się moja teza o bezpodstawnie zawyżanych przez Zarząd stawkach za eksploatację, wywóz śmieci itp. zobowiązania. Reakcja „volswagendojczki” była gwałtowna i natychmiastowa: „Ależ panie Jezierski! Jesteśmy w Unii i tu obowiązuje RODO!”.
Pomijając oczywisty fakt, że nawet mi do głowy nie przyszło, aby ujawniać nazwiska dłużników, to jeszcze warte podkreślenia są dwie kwestie. Po pierwsze – zostałem wybrany do Rady Nadzorczej przez członków Spółdzielni, a nie przez komisarzy z Brukseli. Po drugie – końcowa sentencja opinii prawnej w kwestii RODO sporządzonej na zlecenie Zarządu nie pozostawiała żadnych złudzeń, co do oczywistych uprawnień członków Rady zarówno w zakresie dostępu do wszystkich dokumentów Spółdzielni, jak i przetwarzania danych osobowych, ujawnionych w trakcie wykonywania ustawowych zadań.
I na zakończenie wymowna puenta do powyższego incydentu. Gdy pani Leśniewska-Jagaciak zaczęła niepodzielnie dominować nad Radą Nadzorczą, wówczas nazwiska dłużników pojawiły się także w pismach rozsyłanych do wszystkich członków Spółdzielni. W cudowny sposób unijne RODO nagle przestało obowiązywać…
Podczas Walnego Zebrania w kwietniu 2019 roku zadeklarowałem osobiste – niezależnie od formalnych protokołów – informowanie członków o przebiegu posiedzeń Rady oraz moich poglądach na podejmowane tematy. Słowa dotrzymałem, a tematów tabu nie było. Nie zabrakło zatem informacji o wyżej opisanym epizodzie oraz mojego nawiązania do cech charakterologicznych E. Leśniewskiej-Jagaciak, które zademonstrowała swoimi telefonami z RFN, narażając mnie na średnią przyjemną rozmowę z funkcjonariuszem SB.
“Vokswagendojczka” uznała ten wątek za oskarżenie jej o współpracę z PRL-owską bezpieką. Jeśli wykazuje taka samą znajomość niemieckiego, jak polskiego to nie dziwię się, że ani nad Wisłą, ani za Odrą nie może znaleźć swojego stałego miejsca pobytu. Niestety, wtórny analfabetyzm E. Leśniewskiej-Jagaciak zaowocował żądaniem, abym ją przeprosił pod rygorem wytoczenia sprawy sądowej. Nie miałem za co przepraszać, zatem uzwględniłem perspektywę występowania w roli oskarżonego. A ponieważ “niezawisłość” gdańskich sądów znam dobrze nie tylko z relacji osób trzecich, więc uznałem za wskazane przyjrzeć się bliżej biografii oskarżycielki korzystając z różnych źródeł, zwłaszcza archiwum IPN. Trop okazał się właściwy, bowiem lektura akt E. Leśniewskiej–Jagaciak, pozwala lepiej zrozumieć nadinterpretację, jakiej dokonała na podstawie stwierdzenia, w którym funkcjonariusz SB występował wyłącznie w charakterze mojego rozmówcy.
“UDERZ W STÓŁ…”
Na szczególną uwagę zasługują dwa spośród dokumentów z teczki E. Leśniewskiej–Jagaciak. Pierwszy to wypis z rejestru SB o jej zwerbowaniu w charakterze OZ, czyli tzw. osoby zaufanej, który to status wiązał się ze świadczeniem pomocy kilku pionom „bezpieki”, m.in. takim jak „B” – obserwacja oraz „T” – środki techniki operacyjnej, czyli podsłuch, podgląd itp. Z dokumentów wynika, że do zwerbowania i zarejestrowania doszło 14 stycznia 1986 roku. Nie mniej ciekawa wydaje się odręczna notatka z 24 stycznia 1989 roku oraz będący jej odtworzeniem telefonogram z 27 stycznia 1989 roku. W ich treści zawarte jest stwierdzenie o braku przeciwwskazań uniemożliwiających udzielenie E. Leśniewskiej-Jagaciak zezwolenia na zmianę obywatelstwa polskiego na RFN.
Nasuwa się oczywiste pytanie: od kiedy to, komu i na jakiej podstawie PRL-owska Służba Bezpieczeństwa wydawała zgodę na zmianę obywatelstwa? Nigdy nie spotkałem się z takim przypadkiem w odniesieniu do przeciętnych obywateli. Wszak nie po to nielegalnie uciekali z kraju, aby potem oczekiwać od jego organów ścigania zgody na rezygnacje z obywatelstwa. Inaczej przedstawiała się sprawa z osobami prowadzonymi przez „bezpiekę”, wręcz zobowiązanymi do kosultowania z nią kluczowych decyzji. A rezygnacja z dotychczasowego obywatelstwa na rzecz innego, akurat wrogiego, państwa na pewno do takich decyzji należała.
Pytań i wątpliwości jest zresztą więcej:
- W jakim charakterze i po co zdeklarowana „volkswagendojczka” wróciła do znienawidzonej Polski? Skrucha magister od sowieckiej ekonomii, której nie udało się zrobić kariery w nowej ojczyźnie, więc wraca na stare śmieci, raczej nie wchodzi w grę.
- Na jakiej podstawie E. Leśniewska–Jagaciak otrzymała azyl polityczny w RFN (co zresztą trafnie przewidział SB-ek w rozmowie ze mną sprzed prawie czterdziestu lat), skoro za pełnym przyzwoleniem służb specjalnych wyjechała z Polski na „staż naukowy” do Paryża 26 września 1982 roku, czyli w okresie trwania stanu wojennego, podczas którego problemem stawała się podróż do rodziny w innym miejscu Polski? Od kiedy to bezpieka PRL stosowała taką formę „prześladowania”? Czy do uzyskania azylu politycznego w RFN wystarczyły tylko późniejsze telefony do mnie?
- Czy pryncypialne pouczanie Polaków o obowiązku przestrzegania dekretów obowiązujących w unijnym kołchozie (nawet za cenę łamania polskiego prawa), przy jednoczesnym ich ignorowaniu wobec siebie, czyli działania typowe dla tzw. agentury wpływu to tylko przejaw iście sowieckiej nadgorliwości E. Leśniewskiej-Ignaciak, czy zadziałały tu inne inspiracje, np. ze strony bezpieki niemieckiej tj. Bundesnachrichtendienst (BND), mającej prawo oczekiwać stosownego rewanżu w zamian choćby za przyznanie azylu politycznego?
Z oczywistych powodów nie jestem w stanie odpowiedzieć na te pytania. Tym bardziej nie odpowie na nie sama zainteresowana. Zresztą, do rozstrzygnięcia pozostawałaby jeszcze kwestia jej wiarygodności. Tu przynajmniej nie mam żadnych złudzeń. „Vokswagendojczka” z kresowym rodowodem żongluje faktami z mistrzostwem urodzonego politruka. Podam tylko jeden, jakże wymowny przykład.
Brnąc w kolejnych rozpowszechnianych oskarżeniach wobec mojej osoby E. Leśniewska-Jagaciak twierdzi, że jako szef gdańskiej redakcji „Politechnika” po ogłoszeniu stanu wojennego namawiałem ją do podpisania listy lojalności dziennikarzy. Oczywiście, zdecydowanie odmówiła (taka dzielna!), gdyż „miała inne poglądy”. Obawiam się, że tym razem w swoim zacietrzewieniu postradała resztki rozumu.
Po pierwsze:
Stan wojenny został ogłoszony 13 grudnia 1981 roku, tymczasem moja przygoda z „Politechnikiem” zakończyła się definitywnie z dniem 30 czerwca 1981 roku, a więc pół roku wcześniej. Powód był prosty: od sierpnia 1980 roku pracowałem w Tygodniku Społecznym „Czas” i tylko za usilną namową kolegów z Warszawy zgodziłem się na – cokolwiek symboliczne z powodu nadmiaru zajęć w „Czasie” – kierowanie oddziałem „Politechnika” do zakończenia roku akademickiego 1980/81.
Po drugie:
Dla całego zespołu „Czasu” stan wojenny oznaczał likwidację tytułu, przy czym część dziennikarzy otrzymała sowite odprawy pieniężne lub wsparcie z innych, także zagranicznych źródeł. Ja musiałem zadbać o utrzymanie żony i dwójki dzieci we własnym zakresie. Wybrałem jedyną możliwą wówczas pracę robotnika w tzw. rezerwie portowej Gdańska i Gdyni. Gdy „antykomunistka” Leśniewska dzięki wsparciu komunistycznej organizacji studenckiej (SZSP) delektowała się urokami Paryża, ja zarywałem kolejne noce na dźwiganie 60-kilogramowych worków ze słodem, opróżnianie statkowych ładowni z kruszywa czy przerzucanie do wagonów surowych, śmierdzących skór.
Po trzecie wreszcie:
Aby móc proponować E. Leśniewskiej podpisanie listy lojalności dziennikarzy, musiałbym najpierw być przekonany, że mam do czynienia z dziennikarką. Tymczasem jej predyspozycje w tym względzie oceniałem mniej więcej tak samo jak np. swoje do uzyskania statusu baletmistrza w warszawskim Teatrze Wielkim. Gwoli ścisłości i uniknięcia nieporozumień – stan moich kolan uniemożliwia nawet swobodne bieganie.
W swoim liście z 30 maja 2019 roku, adresowanym do sześciorga członków Rady Nadzorczej „Stągiewnej” pozwoliłem sobie na skomentowanie chamskiego zachowania E. Leśniewskiej–Jagaciak, zwłaszcza zaś bezprawnego podpierania się ograniczeniami wynikającymi z unijnego RODO, przy jednoczesnym ignorowaniu ich tam, gdzie w grę wchodzi osobisty interes „volkswagendojczki”. Mój komentarz sytuował wyżej wymienioną jako osobę „kwalifikującą się do miana swołoczy sowieckiej o rusko-pruskich metodach postępowania”.
Dobrze wiedziałem, co piszę. Według najbardziej autorytatywnego źródła, czyli Słownika Języka Polskiego, edytowanego – także w internecie – przez Państwowe Wydawnictwo Naukowe pierwszoplanowe znaczenie swołoczy zarezerwowano dla „osoby postępującej nieuczciwie lub podle”. Teraz, po zapoznaniu się z dokumentacją IPN oraz wykazaniu perfidii wyżej wymienionej w posługiwaniu się kłamstwami i insynuacjami (vide: wątek z „listą lojalności dziennikarzy”), E. Leśniewska-Jagaciak jest wyjątkowo blisko pomyślnego zakończenia kwalifikacji do wyżej wskazanego miana na własne życzenie i z własnej inicjatywy. Z ostatecznym werdyktem jednak poczekam do bliższego zapoznania się z metodami postępowania „volkswagendojczki” wobec innych osób. Niestety, pierwsze, poważne i dobrze udokumentowane, sygnały już do mnie dotarły. Obawiam się, że „repatriantka tam i z powrotem” pójdzie w swoich podłych poczynaniach jeszcze dalej i do słowa „swołocz” trzeba będzie dorzucić jeszcze przymiotnik „wyjątkowa”.
Henryk Jezierski
(23.07.2021)